sobota, 2 listopada 2019

Powrót do kotła czyli Bałkany 2019


Słowo wstępu

Rok 2019, początek nowej ery.
Pod adresem producenta czekoladek „Michałki” padają oskarżenia o dyskryminację płciową. Ten w obawie o przyszłość swoją i swojego produktu zmienia nazwę na „Bichałki”.
W Brukseli międzynarodowy zjednoczony kongres wąsatych feministek skutecznie forsuje ustawę, zgodnie z którą na każdego męskiego obywatela Unii Europejskiej nałożony zostaje obowiązek chodzenia w rurkach niezakrywających kostki.
W obawie przed prześladowaniami i  molestowaniami z krajów zachodniej Europy emigrują wszystkie kozy...
Łoł, łooooooo chwiiiiiiilunia..... Taaaak, to tylko jedne z najdurniejszych sennych projekcji jakie na początku 2019 zafundował mi mój umysł.
Poza powyższymi, mogę mu jednak podziękować za zasianie w moim zepsutym serduszku miłości do odświeżonego DL-a, modelu 650 XT. Przyznaję uczciwie, dosiadając Dajany (DL650A K9) marzyłem o tym że głaszczę „Sztormiaka” na szprychowanych kołach, o nieco bardziej opływowej sylwetce, z dodatkowym błotnikiem pod lampą, o dyskretnych, pociągających oczach i z lekko terenowym pazurem. Wiem, wiem, jestem złym człowiekiem, ale serce nie sługa. Chyba jestem motocyklowym poligamistą...
W marcu bieżącego roku (2019) pojawiła się sposobność przesiadki na opisany powyżej sprzęt. Praktycznie nowa klacz (4500km przebiegu!!!!! 2016 rok produkcji!!!!!!), za bardzo rozsądne pieniądze. Między poprzednim właścicielem a koniem nie zaiskrzyło, zdarza się. Postanowiłem więc wkroczyć do akcji, dokonać adopcji i w marcu pod moim dachem zagościła Dejzi. Dajana, jak to motocykle mają w zwyczaju,nie obraziła się ani trochę. Obiecaliśmy sobie, że będziemy pielęgnować wspólne wspomnienia i że rozstaniemy się w stuprocentowej przyjaźni. Zapewniłem ją również, że zrobię co w mojej mocy aby trafiła w dobre ręce. Tak też się stało, po kilku dniach zgłosił się zainteresowany zakupem motonita, któremu dobrze patrzyło z oczu. Dajana wesoło zabulgotała wydechem, mrugnęła kierunkowskazem i po raz ostatni wyjechała z mojego garażu.
Ja natomiast zacząłem swoją przygodę z Dejzi. No właśnie....
Urlop 2019 zaczął mienić się barwami zmian i przełomu. Pierwsza rewolucja: moja wspaniała, lepsza połówka wyraziła chęć uczestnictwa w przedsięwzięciu pod tytułem „podbój Europy na dwóch kołach”. Druga: wynikająca ze słów wstępu to podróż na nowej klaczy. Niby to dalej DL, ale jednak trochę inny sprzęt.
No i ostatnia kwestia, a w zasadzie to bardziej obawa: czy kobita z krwi i kości zmieści swoje graty do jednego kufra motocyklowego?
Czy udało się to wszystko jakoś spiąć? Let’s find out!

Lipiec

Grafik urlopowy poddawany jest kolejnym szlifom. Ostateczny wybór pada na Bałkany. Powrót w miejsce (a w zasadzie miejsca)  na mapie, które przyciągają jak magnes.

Sierpień, ostatni weekend przed godziną zero 10-11.08.2019

Następuje uroczyste przedstawienie zasad BHP pakowania się na podróż motocyklową. Podstawowa to przygotuj rzeczy, które chcesz wziąć i ułóż je w jednym miejscu. Następnie, powstałą kupkę zredukuj o połowę. Połowę, która Ci została zmniejsz o połowę i gotowe.
A tak na poważnie, strzeliłem karpia jak Natalia pokazała mi rzeczy, które planowała zabrać. Uwierzcie, kobieta jak chce to potrafi spakować się minimalistycznie. Bez większego problemu upychamy klamoty w kufry boczne. Na dno centralnego trafiają podstawowe narzędzia a pozostałą jego część zostawiamy pustą. Wolna przestrzeń zapełni się stopniowo w czasie podróży prowiantem na bieżące potrzeby.
Na deklach kufrów bocznych lądują śpiworki i karimaty, centralka bierze na siebie namiot. Wuala! Gotowe.



12.08.2019 Poniedziałek, Szczecin Sosnowiec

Ze Szczecina startuję solo koło godziny 9:00. Solo gdyż Natalia do Sosnowca dojedzie pociągiem. Nie ma sensu żeby traciła siły i entuzjazm na męczący i nudny dojazd. Wystarczy, że kolejnego dnia praktycznie cały dzień będziemy bujać się autostradami.
Do Wrocławia trasa przebiega monotonnie, ale w przyzwoitych warunkach pogodowych. Przed Lubinem podejmuję decyzję, że wjadę na ultra nudną i zatłoczoną A4 najpóźniej jak się da czyli za obwodnicą Wrocławia. Jadę więc drogą 36, następnie 94, wjeżdżam na obwodnicę i.... z nieba zaczyna siąpić drobna, gęsta kasza. Najgorszy typ deszczu, woda wlewa się wszystkimi możliwymi zakamarkami, wszędzie... Oczywiście na obwodnicy pobocza brak więc jadę jak pod konewką. Drogi momentalnie robią się mokre. Wrocek, godzina 13:00, reszta jest chyba jasna. Ruch sakramencki, pełno dostawczaków i busów, które skutecznie chlupią wodą prosto w facjatę. Wciąż jadę bez gum bo nadal oczywiście nie mam gdzie stanąć. Czuję, że w kierbcach już chlupie, mokrą nogawką wlewa mi się do butów woda . Po kilkunastu minutach udaje mi się wjechać na wlot na A4. Staję na poboczu, odpalam awaryjki (tak, tak, wiem że na autostradzie nie wolno, ale czasami nie da się inaczej) i na mokre wszystko zakładam sztormiaki.
Po około 20 minutach przestaje padać i wychodzi palące słoneczko. A więc klątwa 2018 roku wciąż na mnie ciąży.....
Przez kilkanaście kilometrów, tak w razie czego, kiszę się w gumie aby zrzucić ją z ulgą w okolicach Oleśnicy.
Dosycham po drodze i do Sosnowca docieram koło 17:00. W międzyczasie Natalia informuje mnie, że jej pociąg ma około godzinne opóźnienie.
Ostatecznie z katowickiego dworca zamiast o 22:40 odbieram ją przed 24:00. Koło 1:00 idziemy spać więc raczej nici z wyjazdu na Węgry wczesnym rankiem.
W nocy nad moim rodzinnym miastem przechodzi intensywny front burzowy. Grzmi tak mocno, że w mieszkaniu trzęsą się szyby (nie ściemniam). W tym czasie biedna Dejzi stoi i moknie pod gołym niebem na strzeżonym parkingu...


Pokonany dystans: 580km

13.08 Dzień pierwszy. Wtorek, Sosnowiec-Keszthely

Dziś oficjalnie zaczynamy bałkański trip. Tak się złożyło, że również tego dnia Mariusz vel Ajron na swojej dzielnej Violi planuje doprykać tfu dopyrkać nad Balaton. Tak na zakończenie swojej wakacyjnej trasy. Jeszcze kilka dni przed startem umawiamy się na spotkanie na konkretnym campingu.
Jest 11:00 i na szczęście burzowe chmury opuściły zagłębiowskie niebo. Przed wylotem sprawdzam stan naszego bagażu. Graty w kufrach są suche mimo tego, że same skrzynie lekko przeciekły. Nieźle musiało zacinać skoro do tego doszło. System pakowania w worki na śmieci i dziaduchy sprawdza się zatem świetnie. 
Opuszczamy Sosnowiec i lecimy w stronę Węgier. Trąci nudą, cały czas autostrady, droga prosta jak drut.
Jedyna „rozrywkowa” sytuacja jaka miała miejsce to mój stand up w czasie postoju na Węgrzech.
Sytuacja następująca, czuję zmęczenie więc czas rozprostować kości. Stajemy na zatłoczonej stacji benzynowej. Stwierdzam, że po jakichś 500 kilometrach pałowania po autostradach, dla spokoju ducha fajnie byłoby zerknąć na poziom oleju w silniku. Aby to poprawnie zrobić muszę postawić Dejzi na kurzej nóżce (stopce centralnej).
Wtrącę na sekundę: poziom mojego znudzenia autostradami 8/10 ; poziom zmęczenia: 7/10. Kontynuujmy...
Biorę się do dzieła, rozkładam stopkę, naciskam nogą na ramię i czuję że objuczony motocykl leci mi na prawy bok... No nie utrzymam, nie z takim obciążeniem.... Duma umarła, godność uciekła, Dejzi leży.
Podnoszę sprzęt z ziemi udając, że nic się nie wydarzyło. No cóż, „nic się nie stao, pawjełu nic się staaaaoooo”.... Wniosek? Zamiast sprawdzić, czy mam pod sprzętem równą nawierzchnię to na heja zacząłem rozkładać stopkę. Oczywiście motocykl stał na garbie, a jakże, dlatego Dejzi się bujnęła. Na szczęście nic się nie stało, zwykły paciak.
Lecimy dalej.
Godzina 16:00, Ajron melduje się w Keszte... Keszthhh.... w Kaszleli czy jakoś tak, wiosce nad Balatonem.
Dostaję od kamrata telegram o tajemniczej treści: „Mam po 3 piwa, chleb i niespodziankę :) Pod koniec głównej ścieżki. Szukej JOT.”
Ło co jemu się rozchodzi?
Parę kilometrów przed Balatonem zaglądamy jeszcze na moment do sklepu na drobne zakupy.


Na miejsce zbiórki docieramy koło 18:30. Mijamy wrota campingu, jakaś ścieżka faktycznie jest. Pyrkam pomału po żwirku i zauważam Violę, widzę iglo Mariusza ale po samym gałganie ani śladu. No i o co z tym JOT chodzi....
Wybieramy z Natalią miejsce na kwaterę, zaczynamy rozkładać szałas i nagle, jak to ma w zwyczaju, od tyłu zachodzi mnie Ajron.
Witamy się serdecznie a w tle zamiast Mariaczi wesoło dudni silnik dwusuwowej kosiarki. Wszystko się zgadza. Przy akompaniamencie otwieranych puszek piwa kontynuujemy rozkładanie jurty. Po skończonej robocie pytam Ajrona o co chodziło z tym JOT.
Mariusz prowadzi mnie do swojego motocykla i pyta:
- Co widzisz?
- No motocykl.
- Nie, nie, nie... No dalij co widzisz. Jjjjjj.....
Obchodzę Violę dookoła i nic nie przychodzi mi do łba.
- Ty no Jerzyk, qrła nie wim....
- No Jjjjjjjjjjj.......
- Poddaję się.........
W tym momencie z tylnej sakwy Violi Ajron wyciąga dwie ćwiartki Jagermaistera, po czym radośnie reklamuje:
- Lekarstwo!!!!!!!!
W sumie to się zgadza, w 2018 w Vama Veche leczyliśmy choróbsko tym trunkiem i nawet trochę pomogło. Czyli tym razem bankowo się nie pochorujemy, wszak lepiej zapobiegać niż leczyć!
Nie wiedzieć czemu czas mija nam wyjątkowo szybko, w tle słychać nadciągającą burzę jednak nic sobie z tego nie robimy. Reunion kończymy koło północy.

Pokonany dystans: 600km

14.08 Dzień drugi, środa, Keszthely-Banja Luka

Budzę się a w zasadzie budzi mnie deszcz. Jest pare minut po godzinie 8:00. Leje jak z cebra...
Stwierdzam, że skoro i tak reszta śpi to dokimam jeszcze trochę, może przestanie padać.
Po mniej więcej trzydziestu minutach w końcu wychylam łeb z namiotu. Jest słabo... Niebo szare, wszędzie mokro.
Wypadałoby wziąć jakiś prysznic. Wyłażę z namiotu i krokiem zombie szuram pod natryski. Wbijam do jedynej wolnej kabiny i wita mnie słuchawka przytwierdzona na stale do ściany na hobbiciej wysokości (jakiś sto czterdzieści centymetrów nad ziemią). Niezbyt ergonomiczne, ale przynajmniej woda leci. Po szybkiej porannej toalecie cała nasza trójka zasiada do pysznego, konserwowo-chemicznego śniadania. Nie rozczulamy się nad nim zbyt długo. Mamy dość ambitny plan na ten dzień więc szkoda marnować czas. Najedzeni składamy mokre namioty i pakujemy klamoty.
Z campingu wyjeżdżamy koło 11:00 i po pięciu minutach jazdy lądujemy w korku na wylocie z Keszthely. Wygląda na to, że w sezonie letnim drogi w okolicach Balatonu przypominają dojazdówkę do Międzyzdrojów.
Po godzinie jazdy w sznurze samochodów wkraczamy na autostradę. Prujemy nudną trasą w kierunku na Zagrzeb. Za stolicą Chorwacji, już przy granicy z Bośnią czeka nas wizyta w miejscu owianym wyjątkowo złą sławą. Mowa o „Auschwitz Bałkanów” czyli obozie koncentracyjnym Jasenovac, założonym przez Ustaszy w marionetkowym Niepodległym Państwie Chorwackim.
Słowo wstępu, po wybuchu II wojny światowej i upadku Królestwa Jugosławii w 1941 na scenę polityczną wkroczył niewiele dotąd znaczący radykał Ante Pavelic. Stanął na czele państwa zależnego od Niemiec i Włoch prowadząc politykę terroru, brutalności i czystek etnicznych.
Prześladowania dotknęły w większości prawosławnych Serbów, Cyganów oraz Żydów. Ustasze przystąpili do tworzenia sieci obozów koncentracyjnych wzorując się na systemie funkcjonującym w III Rzeszy.
Obóz Jasenovac powstał w sierpniu 1941 roku jako miejsce kaźni dla niepożądanej etnicznie i religijnie ludności. To tutaj trafiali zamieszkujący katolicką Chorwację prawosławni Serbowie, Romowie oraz Żydzi. Nie było dla nich miejsca w Państwie Ustaszy więc mieli zostać zgładzeni.
Tak minister edukacji państwa Ustaszy zdefiniował jeden z  celów polityki swego rządu:

„Część Serbów wybijemy, część wygnamy, a resztę, która musi przyjąć religię katolicką, włączymy do narodu chorwackiego”.

Sceny jakie miały miejsce w Jasenovac nie śniły się chyba nawet reżyserom filmów kategorii gore.
W 1942 roku komendantem obozu został były ksiądz i franciszkanin Miroslav Filipović-Majstorović, przez więźniów nazywany „bratem szatanem”. Ten zwyrol własnoręcznie mordował więźniów przeróżnymi metodami, niejednokrotnie mając na sobie swój zakonny habit.
W historię tego piekła na ziemi wpisał się również inny były zakonnik, Petar Brzica. Podczas zawodów w mordowaniu Serbów (sic!) urządzonych w obozie, własnoręcznie poderżnął gardła prawie siedmiuset osobom... W ramach programu oszczędzania amunicji ludzi wieszano, cięto piłami, podcinano gardła przy użyciu tzw. Srbosjeków, itp. itd. Również tutaj wspólnych mordów dokonywała para z piekła rodem czyli Dinko oraz Nada Šakić...
Nie będę rozpisywał się szczegółowo na temat wszystkich okropieństw jakie miały miejsce w Jasenovac. Oddam głos osobie, która miała nieszczęście trafić do Auschwitz Bałkanów:

"Jestem pierwszy dzień w tym piekle. Ustasze aresztowali mnie i mojego przyjaciela Sevę. Nie wiem, czy mi się to wszystko śni, czy może już nie żyję. Zdawało mi się, że widziałem jak 5 czy 6 ustaszy piekło człowieka na ruszcie tak jak jagnięcinę. Mojego przyjaciela od razu jak przyjechaliśmy, wrzucili do pieca do wypalania cegieł. Lecz najgorsza była noc. Te chorwackie bestie urządziły sobie zawody w mordowaniu nas specjalnym nożem. Braciszek „Szatan” chwali się, że poderżnął gardła tej piekielnej nocy 1360 osobom. W nagrodę otrzymał złoty zegarek, prosię i butelkę wina. Podobno słabych i chorych zaciągają nad Sawę, tam im rozpruwają brzuchy bagnetami i jeszcze żywych wrzucają do rzeki, aby ciała spływały do Belgradu. Widziałem też, jak koledze z mojej wsi odcięli głowę żywcem piłą do drewna… Mordują nas kilofami, młotami, bagnetami i w każdy, najokrutniejszy sposób, jaki może wymyślić człowiek."

Szacuje się, że w obozie zginęło około siedemdziesiąt tysięcy Serbów spośród dwóch milionów żyjących w granicach NDH (Niepodległego Państwa Chorwackiego) . 
Mijamy pierwsze znaki prowadzące pod były obóz w Jasenovac. Zjeżdżamy z głównej trasy i po chwili stajemy na niewielkim parkingu obok miejsca, w którym kiedyś znajdował się obóz. Zaraz za parkingiem usytuowane jest niewielkie muzeum, w którym zgromadzono eksponaty pozyskane z prac ziemnych prowadzonych na terenie obozu oraz pamiątki po ludziach którzy przeszli przez piekło Jasenovac.
Swoje pierwsze kroki kierujemy właśnie w to miejsce. Przed wejściem naszą uwagę przyciąga monument - kamienny kwiat.



Wchodzimy do budynku skromnego muzeum. Przy każdym z eksponatów można znaleźć opisy również w języku angielskim.
Największe wrażenie robią na mnie listy i kolorowanki, które wyszły spod rąk dzieci więzionych w Jasenovac.





























Krótki komentarz do poniższego zdjęcia.
Dnia 18 maja 1941 roku Ante Pavelic został przyjęty na audiencję przez ówczesnego papieża Piusa XII, który udzielił mu błogosławieństwa jako głowie nowo powstałego Niepodległego Państwa Chorwackiego. Oczywiście papież wiedział na jakich zasadach funkcjonować miał ten twór i zdawał sobie sprawę kto miał pociągać za sznurki marionetki.
Tego samego roku, 6 czerwca Pavelic spotkał się z Hitlerem by omówić z nim między innymi politykę wysiedleńczą "niechcianej" ludności.



W kwietniu 1945 roku, w obliczu końca wojny oraz swojej klęski, Ustasze rozpoczęli likwidację obozu i proces skrupulatnego zacierania swych zbrodni.
Pozostali przy życiu więźniowie spodziewając się tego co miało ich spotkać wszczęli bunt. Z sześciuset walczących przy życiu pozostało jedynie osiemdziesiąt kilka osób, które w zamieszaniu zdołały uciec.
Wszystkie budynki zniszczono a schwytanych buntowników wymordowano w bestialski sposób.
Wkraczający w późniejszych dniach partyzanci Narodowej Armii Wyzwoleńczej Jugosławii zastali w Jasenovac zgliszcza i dopalające się szkielety pomordowanych więźniów.
Próżno więc szukać tutaj pozostałości obozowej architektury czyli baraków, wież strażniczych itp.
Pozostały za to kopce, które symbolizują stojące tu niegdyś budynki oraz masowe groby.




Transporty więźniów z różnych stron Chorwacji odbywały się podobnie jak w okupowanej przez Niemców Europie. Koleją, bydlęcymi wagonami, w karygodnych i uwłaczających warunkach.



Pod monumentem - kwiatem znajduje się tablica pamiątkowa, na której widnieje fragment wiersza chorwackiego poety Ivana Gorana Kovačića.


Napis na tablicy brzmi:

Gdje je mala sreća, bljesak stakla,
Lastavičje gnijezdo, iz vrtića dah;
Gdje je kucaj zipke, što se makla,
I na traku sunca zlatni kućni prah?

Tłumaczenie w języku angielskim:

That simple happiness, the window's glint;
Swallow and young; or windborne garden sweet
Where? – The unhurried cradle's drowsy tilt?
Or, by the threshold, sunshine at my feet?

Chciałem powyższy tekst przetłumaczyć jakoś sensownie na język polski, ale poległem. Na pierwszy rzut oka widać, że angielskie tłumaczenie odbiega nieco od oryginału, ale pozostał sens i rymy. Nie będę więc kaleczył, chcących przeczytać całość odsyłam do oryginału "Jama" lub w angielskim tłumaczeniu "Pit".
Jest on hymnem potępiającym zbrodnie i okrucieństwa jakich dopuścili się krajanie autora, jest metaforą cierpienia i wyrazem sprzeciwu wobec faszystowskich rządów Ustaszy.
Cytat idealnie zatem pasuje do tego miejsca.
Zaraz za ponurym Jasenovac znajduje się przejście graniczne z Bośnią. Wyjeżdżamy spod muzeum. Dosłownie po pięciu minutach meldujemy się na granicy, którą przekraczamy po mniej więcej trzech kwadransach.
Szybka akcja i lądujemy w Bośni i Hercegowinie. Niestety Ajron zaczyna nas smucić... straszy bydlak, że następnego dnia raczej się od nas odłączy i pojedzie na Węgry skąd zacznie drogę powrotną do Polski. W głębi serduszka liczę na to, że tego nie zrobi.
Jedziemy dalej. Do Banja Luki dojeżdżamy koło godziny 19:00. Przed dojazdem na miejsce noclegowe postanawiamy zatrzymać się pod czymś co wygląda jak Castorama i próbujemy zlokalizować bankomat. Strzał w dyszkę, znajdujemy maszynę, wypłacamy lokalną kasiorę i grzmimy dalej.
W okolice guesthousu docieramy po dwóch kwadransach. Jeszcze podczas dogadywania rezerwacji umówiliśmy się z właścicielem przybytku, że po dojechaniu na miejsce spotkamy się pod restauracją mieszczącą się sto metrów od naszej kwatery. Podobno nawigacje mają problem z poprawnym zlokalizowaniem adresu stąd takie manewry.
Bujamy się chwilę po okolicy w poszukiwaniu miejsca do zaparkowania. Lokalne krawężniki są na tyle wysokie, że ja na DL-u miałbym lekki problem z ich pokonaniem nie mówiąc już o Volusi Ajrona. W końcu udaje nam się znaleźć kawałek wolnego placu. Parkujemy, ściągamy z głów garnki i w tym momencie staje przed nami rozentuzjazmowana Pani po pięćdziesiątce.
- Mr Pawel, booking? Room?
Odpowiadam, że owszem i przechodzimy na konwersację w języku anglo-rosyjsko-serbsko-jakimś. O dziwo, każde z nas rozumie o co chodzi. Mommy, jak ją określil Ajron, prosi nas żebyśmy poszli za nią. Zbieramy z jednośladów najcenniejsze graty i podążamy za naszą przewodniczką.
Lokum faktycznie mamy rzut beretem. Załatwiamy z miłą właścicielką wszystkie formalności finansowo-papierowe i dowiadujemy się, że w przybytku oprócz nas nocuje jeszcze uliczny grajek, ziomeczek z Tajwanu. Traktujemy to jako ciekawostkę po czym z racji uciekającego czasu i ściskającego głodu lecimy na szybkie odświeżenie by następnie ruszyć w miacho. Każde z nas marzy o czymś do wszamania więc część drogi pokonujemy w milczeniu, wypatrując tęsknym wzrokiem jakiegoś bufetu. W pewnym momencie mija nas koleś z gitarą, w kolorowych ciuchach, idący w stronę, z której właśnie przyszliśmy. Patrzymy po sobie: „ tak, to pewnie ten grajek mieszka z nami”.
Wciąż wypatrujemy jedzonka. Szukamy, szukamy i nic, ni ma.... Ajron odpala mapy offline. Zerkamy na telon, no niby są jakieś gastro lokale, ale wszystkie okazują się być albo kawiarniami, albo żłopalniami piwera, albo są zamknięte na cztery spusty.
Dobrą godzinę tracimy na szukanie godnego miejsca aż w końcu kapitulujemy i lądujemy w pizzerii. Podbijam do kasy i niczym Hans Kloss robię rozpoznanie terenu. No niestety, tutaj też ponosimy klęskę gdyż jak się okazuje kuchnia pracuje do 21:00 a jest już 21:10. Zrobiło mi się smutno, nie pojemy w tym odcinku. Zamawiam więc trzy piwerka, lepsze to niż nic. Idę zadowolony do stolika i widzę, że Natalia zdecydowania nie jest zachwycona moimi poczynaniami.

N: Jestem głodna...
A+P: Napij się piwa, przejdzie.

Nie pomogliśmy zbytnio. Po minie widzę, że Natalia na prawdę jest bardzo głodna. Jedyne rozwiązanie jakie przychodzi mi do głowy to wycieczka do piekarni i zaopatrzenie się w burka (w skrócie: wypiek z mięsem, lokalny fastfood, coś jak nasze paszteciki). Co jak co, ale szyld „Pekara 24h” na Bałkanach jest dość powszechnym zjawiskiem. Dzielna globtroterka rusza  w podróż po upragnioną szamę i wzorowo wykonuje powierzone sobie zadanie. Pierwszy bałkański burek zdobyty.
Dopijamy piwka i ruszamy pomału na kwaterę. W drodze powrotnej zaopatrujemy się w prowiant i po dotarciu na miejsce postanawiamy zasiąść jeszcze na tarasie w naszym guesthousie.
Rozkoszujemy się chwilą wytchnienia. Po kilku minutach ni stąd, ni zowąd dołącza do nas uliczny grajek – Naoki. Jak to zazwyczaj bywa w takich sytuacjach, zaczyna się snucie opowieści, dziesiątki pytań i czas ogólnie mija błyskawicznie. W telegraficznym skrócie historia Naokiego: koleś ledwie po trzydziestce (zapomniałem ile dokładnie), znudził się pracą tłumacza języka mandaryńskiego w wielkim mieście i postanowił trochę pojeździć po świecie. Z Tajwanu, przez Indie, Rosję, kraje Skandynawii teleportował się na Bałkany. Podróżuje stopem, zarabia ulicznym grajkowaniem. Naokiego można spotkać na twarzoksiążce w wyszukiwarce wpisując hasło "fly me to the world".
Rozmawia nam się bardzo fajnie, ale niestety koło 24:00 zmęczenie bierze nad nami górę i rozchodzimy się do swoich pokoików.

Pokonany dystans: 370km


15.08 Dzień trzeci, czwartek, Banja Luka-Jajce
Trasa: https://goo.gl/maps/3oyVwmipiUHxBkE9A

Budzę się koło 9:00. Bez stresu, pełny luzik, do kolejnego miejsca noclegowego mamy niespełna 100 kilometrów więc absolutnie się nie spieszymy.
Ajron decyduje, że odłącza się od nas i jedzie na Węgry. Nie chce z nami jechać oglądać Jajec... dobra, nie to nie. Zdrajca jeden przebrzydły... Drań... Nicpoń.......
Z Mariuszem żegnamy się koło 11:00 , my z kolei opuszczamy Banja Lukę przed 12:00. 
Po niespełna trzydziestu kilometrach drogi dojeżdżamy w niezwykle malownicze miejsce a mianowicie wodospady Krupa. Znajdują się tutaj malutkie młyny wodne, które cały czas, nieprzerwanie mielą ziarna wszelakie.






Po krótkim spacerze po okolicy wsiadamy na Dejzi i suniemy w stronę Jajec. Trasa choć krótka jest za to bardzo urokliwa.






Po drodze, już w samych Jajcach (hue hue) mijamy twierdzę górującą nad okolicą:


Zbliżamy się pomału do campingu nad jeziorem Plivsko. Suniemy górską drogą, pod nami widać meandrujący dopływ jeziora. Woda ma piękny, turkusowy kolor. To jest jedna z rzeczy, które bezgranicznie kocham w Bałkanach - kolor górskich potoków i jezior. 
Na miejscu meldujemy się koło 14:00. Rozkładamy obozowisko.  


O dziwo na campingu jest dosyć pusto. Wokół nas same kampery na niemieckich blachach.
W pewnym momencie podchodzi do nas jeden naszych sąsiadów. Od razu pomyślałem „Ocho, ciekawe do czego tym razem przyczepi się przedstawiciel ordnungowego narodu. Nie zachowane 2,45 metra  odległosći od krawężnika drogi dojazdowej?”
- Serwus! Miło w końcu spotkać swoich!
- Yyyyy, dzień dobry....
Okazało się, że nasz sąsiad to Polak z krwi i kości, który postanowił założyć rodzinę z Niemką. Dowiadujemy się,że jego przodkowie w czasie drugiej wojny światowej służyli w Armii generała Andersa. Jakby paradoksów było mało, nasz nowo poznany rozmówca mieszka w Dachau, miejscu znanym chyba wszystkim Polakom. Ogólnie bardzo ciekawa campingowa znajomość z interesującą historią w tle.
Po rozłożeniu klamotów udajemy się z Natalią na spacer nad jezioro i na poszukiwania strawy.
Kilkaset metrów od naszego campingu znajdują się młynki łudzącą podobne do tych, które mieliśmy okazję podziwiać przy wodospadach Krupa.

 









Po krótkim spacerku trafiamy na chyba jedyną w okolicy knajpę. Wchodzimy do środka, ludzi milion... Nie ma gdzie siąść, kręcimy kółka po lokalu. W pewnym momencie podchodzi do mnie Pani na oko pięćdziesiąt wiosen i zaprasza nas do swojego stolika. Tłumaczy, że przyszła na kawę z mężem, zaraz będą wychodzić więc spokojnie możemy zająć ich miejsce. Prosty gest a jakże miły.
Ze względu na bardzo duży ruch na szamkę czekamy około godziny, ale warto było.
Po wszystkim udajemy się na spacer brzegiem jeziora i niespiesznie wracamy do naszego legowiska.




Jakoś tak po obiedzie zmogło mnie błogie zmęczenie więc oddaję się czynności zwaną kimą.
Koło godziny 19:00 idziemy się z Natalią na wieczorny spacer. Zaskakuje nas to jak szybko w bośniackich górach zachodzi słońce.
Koło 20:00 jest już praktycznie ciemno, nie zrażamy się tym jednak i kontynuujemy nasz spacer. Po pewnym czasie docieramy nad wodospad nad którym poprowadzony został drewniany spacerniak (konstrukcja jak miejscami  w Plitvicach). Huk wody jest całkiem donośny, szkoda tylko, że jest już ciemno jak w du...sznej jaskini. Latareczki z telefonów pozwalają nam dostrzec tylko najbliższe otoczenie więc postanawiamy wrócić w to miejsce następnego dnia, przed wyjazdem w dalszą drogę.
Koło 21:00 zwijamy się na camping.


Trochę zgłodnieliśmy i zamierzamy  skosztować kuchni serwowanej w miejscowej kantynie.
Zamawiamy pozycję zatytułowaną w Menu jako tradycyjna zupa bośniacka.
Fajne musieliśmy mieć miny w momencie jak zobaczyliśmy co dostaliśmy... odpowiednik naszej pomidorówki z ryżem.


Po tej skromnej kolacji idziemy spać. Jutro zamierzamy dojechać do Sarajewa i zahaczyć po drodze o kilka ciekawych miejsc.

Pokonany dystans: 80km

16.08 Dzień czwarty, piątek, Jajce-Sarajewo

Budzę się chwilę po godzinie 8:00. Patrzę w miejsce gdzie powinna znajdować się Natalia lecz jedyne co dostrzegam to śpiworowy kokon przykryty moją kurtką motocyklową, bluzą i innymi częściami garderoby.
- Natalia.... żyjesz?
- Zimno mi, beznadziejna noc....
- No co Ty, zimno Ci? Ja spałem samych gatkach i koszulce...
- Zimno mi! Jest chyba zero stopni!
Otwieram namiot i w nozdrza uderza mnie wyjątkowo rześkie powietrze. Na zewnątrz jest gęsta mgła i panuje spora wilgoć.
- No faktycznie, jest trochę chłodniej niż wieczorem, ale bez dramatu.
- Zimnoooo!
Łapię za kluczyki motocykla, „zaraz sprawdzę ile jest... zimno, zimno, spoko jest przecież” – pomyślałem.
Przekręcam kluczyk stacyjki, termometr wskazuje osiem stopni.
- Kurcze no, chłodnawo. Tak rześko jest, osiem na plusie.
- Mówiłam?! Zimnooooo!
W sumie, biorąc pod uwagę parametry naszych letnich śpiworków, to miała dziewczyna prawo zmarznąć. Daję Natalii jakieś grubsze rzeczy i proponuję żeby wzięła ciepły prysznic po czym sam realizuję podobny plan. Dreptam pod natryski, zrzucam odzienie, odkręcam kurek i czuję, że zamarzam.
Leje się na mnie lodowata woda, usuwam się więc w kąt. Czekam cierpliwie aż temperatura cieczy skoczy w górę. Mija minuta, dwie... dalej lód. Po pięciu minutach zaczyna lecieć jeziorowata woda. Może chociaż stópki uda się opłukać. Wraz z upływającymi wskazówkami zegara woda zaczyna się robić przyjemniejsza. W końcu ciecz osiąga odpowiednią do mycia całego organizmu temperaturę.
Kurna, dawno mnie tak nie zmroziło pod prysznicem....
Po wszystkim wracam do namiotu i zabieram się za pakowanie klamotów. Natalia z nieskrywanym poirytowaniem informuje mnie, że z porannego prysznica nic nie wyszło, temperatura wody ją pokonała.
Zbieramy wspólnie obozowisko. Mgła rzednie i pomału, nieśmiało wychyla się słoneczko.



Temperatura zaczyna gwałtownie rosnąć aż w pewnym momencie zaczyna mi się robić za gorąco. Witamy w górach.
Malowniczą okolicę Jeziora Plivsko opuszczamy koło godziny 10:00. Po drodze zaglądamy jeszcze w miejsce które wyczailiśmy przypadkiem poprzedniego wieczora.
Z żalem stwierdzamy, że huk wody zniknął a rwący wodospad zmienił się w ledwie cieknący strumyk. No cóż, najwyraźniej wczoraj gdzieś w okolicy padało to i wody było więcej.








Po krótkim spacerze wracamy na siodło motocykla.
W stronę Sarajewa prowadzi nas malownicza, kręta droga. 







Zostawiamy za sobą kolejne zakręty i tunele.
Może nie cała, ale conajmniej jedna dziesiąątaaaaa naaaaaa przóóóóóóóóóóód!













Winkielki, góry, rewelacyjna pogoda. Czego chcieć więcej.




Pomału zbliżamy się do stolicy Bośni. Zanim wjedziemy do Sarajewa chcemy jeszcze zajrzeć na opuszczone obiekty sportowe, które w 1984 roku były sceną zimowych zmagań olimpijskich. Osiem lat później ponownie wpisały się w historię miasta, tym razem niestety z tragicznym akcentem.
Na początek wdrapujemy się na górujący nad miastem  szczyt Igman. To tutaj zlokalizowane są skocznie narciarskie o punktach konstrukcyjnych K90 i K119.
Podjeżdżamy pod rozbieg. Jako osoba z umiarkowanym lękiem wysokości niezbyt pewnie czuje się patrząc w dół skoczni. 


 

Jakby mi ktoś kazał skakać stąd na nartach to musiałbym założyć pakiet ultra chłonnych pieluch i łyknąć wiadro spirytusu na odwagę.




Cykamy kilka fotek i zjeżdżamy dół wzniesienia, na którym zlokalizowane są skocznie.
Z tej perspektywy prezentują się tak:


Ciekawostką jest fakt, że pod skoczniami nadal działa wyciąg, który ponad trzydzieści lat temu woził sportowców na rozbieg.
Teraz służy turystom, którym nie chce się pieszo wdreptać na szczyt Igman. Aaaa, byłbym zapomniał dodać nutki swojej uszczypliwości. Wyciąg przeszedł ostatni przegląd techniczny chyba w 1984 roku, z kolei remontu raczej nigdy nie zaznał. Wygląda jak sypiący się relikt przeszłości.
Lecimy dalej, po drodze mijamy opuszczony hotel Igman. W latach osiemdziesiątych miejsce to cieszyło się dużą popularnością. W czasie wojny w Bośni hotel został zdewastowany i popadł w ruinę.


Suniemy wąskimi, górskimi dróżkami. Po kilku kilometrach wreszcie dostrzegamy panoramę stolicy Bośni. Jesteśmy na szczycie Trebević  górującym nad miastem.



Również z tym miejscem związana jest wojenna historia Sarajewa. To właśnie między innymi stąd armia bośniackich Serbów prowadziła ostrzał oblężonego miasta. Ślady pobytu wojska na masywie Trebevic widoczne są do dzisiaj w postaci opuszczonych budynków. Jeden z nich wykorzystujemy do szybkiej sesyjki zdjęciowej.




Kończymy focić i lecimy jeszcze wyżej. Po niespełna dziesięciu kilometrach docieramy pod opuszczony tor bobslejowo-saneczkarski.
Parkujemy motocykl w pobliżu rozbiegu. Już mamy udać się na spacer po okolicy gdy nagle podchodzi do nas jakaś kobieta informując, że nie powinniśmy zostawiać motocykla w tym miejscu. Zdziwiony pytam dlaczego, wszak nie ma w pobliżu znaku z zakazem postoju. Pada odpowiedź: „Kręci się tutaj dużo złodziei i kieszonkowców. Nie chciałabym żebyście się poczuli zawiedzeni i mieli złe wspomnienia z mojego kraju. Tak jak w Warszawie, Berlinie czy innym dużym mieście tutaj też zdarzają się złodzieje. Uważajcie proszę i witajcie w Bośni.”

Zrobiło nam się bardzo miło, dziękujemy za ostrzeżenie i na krótki rekonesans po okolicy udajemy się na zmianę.














Poza  opuszczonymi obiektami sportowymi na szczycie znajduje się również taras widokowy z panoramą na miasto.
Z Sarajewa na masyw Trebevic można wjechać kolejką gondolową.



Jest już późne popołudnie. Trebevic opuszczamy po 17:00 i suniemy pomału w stronę stolicy. Trafiamy na umiarkowany ruch, mijamy ścisłe centrum i wąskimi, stromymi dróżkami wspinamy się na ulicę, na której znajduje się nasz hostel.
U celu meldujemy się koło 18:30. Wszystko pięknie ładnie, ale okazuje się, że mamy drobny problem z zaparkowaniem Dejzi.
Nie możemy na noc zostawić motocykla na ulicy bo jest zbyt wąska, ma szerokość maksymalnie trzech metrów.
Na hostelowym parkingu też jest ciasno i na dodatek stromo jak jasna cholera.

Właściciel przybytku sugeruje żebym zaparkował motocykl na samym początku podjazdu bezpośrednio przed stojącymi autami. No cóż, wygląda na to, że będzie zabawa w tetrisa jeśli komuś zachce się ruszyć którąś z osobówek.
Parkuję motocykl i zaczynamy rozpakowywać graty. W międzyczasie dowiadujemy się, że trafiliśmy na najgorętszy okres w Sarajewie. Właśnie rozpoczął się festiwal filmowy, możemy zatem spodziewać się dzikich tłumów i wyższych niż standardowo cen.
Po szybkim odświeżeniu się idziemy na rekonesans po centrum stolicy i w poszukiwania miejsca z paszą.
Pierwsza rzecz, która od razu rzuca mi się w oczy to muzułmańskie nagrobki dosłownie wciskające się między zabudowania.
Wystają nawet z przydomowych ogródków.


Po kilku minutach spaceru dochodzimy w jedno z najbardziej charakterystycznych miejsc w Sarajewie czyli na główny bazar miejski - Bascarsija.
Tłum jest dosyć gęsty, ale w tym miejscu zawsze jest tłoczno. Mijamy ludzi robiąc uniki jak Neo przed  kulami agenta Smitha w Matrixie i skręcamy w niepozorną boczną uliczkę.
Tłum rzednie a nawet udaje nam się znaleźć wolne miejsce w knajpie z paszą. Siadamy, zamawiamy i po chwili na naszym stoliczku lądują bośniackie przysmaki. Dokładnie co to już niestety nie pamiętam, ale jadło było pyszne i treściwe.
Po spożytej obiadokolacji kontynuujemy spacer po mieście. Z racji wspomnianego wcześniej festiwalu filmowego na ulicach jest strasznie tłoczno, głośno i mam wrażenie, że jestem na wybiegu modowym. Tłum męczy mnie dość szybko i postanawiamy wracać do hostelu. Uliczki Sarajewa zwiedzimy jeszcze jutro.

Pokonany dystans: 240 km

17.08.2019 Dzień piąty, sobota.


Jest godzina 10:00, zamiast budzika z krainy snu ściąga mnie pukanie do drzwi. To właściciel hostelu, prosi mnie o przeparkowanie motocykla. Wypełzam z wyra, zakładam buty i wychodzę na zewnątrz. Mój wygląd zapewne budzi politowanie, zaspana mordka, rozczochrane kudły, piżama i do tego buty rolnika. Mam to w nosie, jestem na wczasach ;)
Gramolę się na Dejzi, wyjeżdżam na wąska uliczkę przy hostelu i odsuwam się w bezpieczne miejsce. Wyjeżdża pierwsza osobówka i.... blokuje uliczkę oraz wyjazd z hostelu. Kierowca wygląda na zdezorientowanego i ewidentnie nie wie co robi. Kiera w lewo, w prawo, cofa, podjeżdża do przodu, w kółko powtarza te same czynności. No nie powiem, emocje jak na grzybach. Wężyk pojazdów chcących przejechać wąską uliczką rośnie, klaksony idą w ruch.
Siedząca za kółkiem kobieta nie wytrzymuje napięcia i prosi o pomoc jednego z trąbiących. Dwa ruchy kierą, pach pach i po sprawie. Auto stoi bezpiecznie w zatoczce . Kolejna fura opuszcza parking, korzystam więc z okazji, wjeżdżam z powrotem i stawiam motocykl na samym końcu „parkingu”. Dejzi będzie ganiana dopiero jutro więc spokojnie może sobie tak stać.
Wracam do izby, dosypiać już nie ma sensu. Natalia też już nie śpi węc zbieramy się pomału do wymarszu.
Chwilę przed 12:00 ruszamy na zwiedzanie stolicy Bośni. Pogoda dopisuje, jest ślicznie.



Każda mijane przez nas miejsce ma w sobie to coś. Wkomponowane w krajobraz muzułmańskie nagrobki...


wąskie uliczki...


nawet tramwaje...


Jesteśmy oczarowani bośniacką stolicą. Ruch uliczny jest intensywny jak w każdym mieście, ale nie ma tragedii. Nie ocieramy się o innych pieszych, zwiedzanko odbywa się na spokojnie.  


Pierwszy dłuższy przystanek: plac targowy Markale.



Z miejscem tym związana jest tragiczna historia. Podczas oblężenia Sarajava, 5 lutego 1994 na zatłoczony targ spadł pocisk moździerzowy, który zabił sześćdziesiąt osiem a ranił ponad sto osób. 
O masakrę natychmiast oskarżono oblegającą miasto Armię Republiki Serbskiej jednak w trakcie śledztwa pojawiło się wiele wątpliwości. Do dzisiaj  nie ma stuprocentowej pewności czy winna masakry jest faktycznie Armia Republiki Serbskiej czy strona bośniacka poświęciła cywili żeby zwrócić uwagę zachodu na toczącą się wojnę i wywołać nastroje antyserbskie.
Ostateczny raport sił pokojowych w byłej Jugosławii zawierał stwierdzenie,  że bezsporne wskazanie winnych masakry na placu targowym jest niemożliwe.
Rynek Markale ponownie stał się miejscem rzezi niewinnych osób półtora roku później, 28 sierpnia 1995 roku. Tym razem w kierunku placu targowego wystrzelonych zostało pięć pocisków. W wyniku ostrzału zginęło trzydzieści osiem a rannych zostało osiemdziesiąt siedem osób. O masakrę ponownie oskarżono Serbów, którzy stanowczo zaprzeczyli swojej winie.  Przelana krew cywilów  stała się punktem zapalnym do rozpoczęcia przez NATO operacji „Deliberate Force”.
Jednocześnie pojawiły się spekulacje, że w ostrzale ponownie mogły mieć swój udział siły bośniackie. Za tą tezą przemawiał fakt, że Serbowie na kilka godzin przed ostrzałem zadeklarowali chęć przyjęcia warunków traktatu pokojowego Holbrooke’a. Gdzie leży prawda, nie dowiemy się chyba nigdy.
Spacerując między straganami natrafiamy na pierwszą różę Sarajewa....


...oraz tablicę upamiętniającą ofiary obu masakr. 



Na moment wrócę jeszcze do kwestii róż. Gdy pocisk moździerzowy spadnie na chodnik lub ulicę i eksploduje tworzą się charakterystyczne bruzdy, kształtem przypominającym kwiat.
Po wojnie postanowiono upamiętnić cywilne ofiary konfliktu i bruzdy w miejscach, w których zginęły co najmniej trzy osoby wypełnione zostały masą żywicy i farby. Tak powstały sarajewskie róże.



Kontynuujemy spacer , pomału kierując się w stronę skrzyżowania ulic Maršala Tity i Alipašina.
Rozkoszujmy się architekturą Sarajewa.





Po drodze mijamy pamiątki po zimowej olimpiadzie...


...oraz krwawym konflikcie z lat dziewięćdziesiątych.


W końcu docieramy pod meczet Ali Paszy.




To w pobliżu tego miejsca, brytyjski fotograf Tom Stoddart wykonał serię najbardziej rozpoznawalnych i dramatycznych zdjęć z oblężonego Sarajewa. Właśnie tutaj, ulica Tity przechodząc w Zmaja od Bosne (smoka z Bośni) daje początek tzw. Alei Snajperów.
Kiedyś vs 2019:



(fotografia: Tom Stoddart)




(fotografia: Tom Stoddart)

Ulica ta łączy stare miasto z przemysłową i bardziej zurbanizowaną częścią metropolii. Usytuowane są na niej wysokie budynki biurowe, hotele i bloki. Naturalnie takie miejsca stanowią idealne kryjówki dla strzelców wyborowych. Po wojnie, kiedy przystąpiono do przywracania miasta do stanu sprzed konfliktu i zaczęto oczyszczanie opuszczonych mieszkań trudno było znaleźć lokal, w którym nie znajdowałoby się gniazdo snajperskie..
Ulica Zmaja od Bosne prowadziła do jedynego działającego w oblężonym Sarajewie ujęcia wody pitnej. Ludzie aby przeżyć zmuszeni byli przemierzać ten niebezpieczny szlak narażając życie dla kilku baniek z wodą. Przyjmuje się, że snajperzy w czasie trwania konfliktu zabili ponad dwieście osób z czego aż sześćdziesiąt to dzieci.
Znaki „Pazi Snajper” (uwaga snajper) stały się w Sarajewie bardziej powszechne niż „kebab” przy deptaku Bogusława w Szczecinie.
Mimo trwającej wojny ludzie w oblężonym mieście starali się żyć normalnie. Przez pewien czas ulicą Smoka z Bośni jeździły tramwaje, które niestety szybko stały się celem dla strzelców wyborowych. Pasażerowie przemierzając tą ulicę na kilka przystanków wstrzymywali oddech, bojąc się o własne życie. Po kilku atakach na pojazdy siły pokojowe postanowiły w końcu nieco pomóc cywilom i do każdego wagonu przydzielano jednego lub dwóch żołnierzy. Ataki ustały, ale jednocześnie siły narodów zjednoczonych zaprzestały wysyłania swoich  żołnierzy na ryzykowne przejażdżki. Po krótkim czasie względnego spokoju wznowiły się ostrzały tramwajów aż ostatecznie w Sarajewie przestała funkcjonować jakakolwiek komunikacja miejska.
Ogólnie mieszkańcy stolicy Bośni dość krytycznie wypowiadali i dalej wypowiadają się na temat obecności sił pokojowych w ich mieście. Uważają, że dowództwo i żołnierze zrobili o wiele za mało aby chronić ludność cywilną. Często pojawiał się slogan UN = United Nothing.
Temat konfliktu bałkańskiego w latach dziewięćdziesiątych jest problemem niezwykle złożonym i gdybym chciał go choćby pokrótce omówić wyszedłby z tego ogromny tasiemiec. Skrócę zatem sprawę do błahego stwierdzenia, że w tym konflikcie każda z walczących stron miała swoje za uszami. Największą daninę krwi zapłaciła za to niestety ludność cywilna zarówno w Sarajavie jak i w Mostarze czy bombardowanym podczas  konfliktu w Kosowie Belgradzie.
Wróćmy jeszcze na moment na aleję snajperów. Będąc  w tym miejscu i robiąc porównanie kiedyś kontra dziś, nie mogłem sobie odmówić ustrzelenia podobnych perspektyw do tych ze zdjęć wykonanych przez korespondentów wojennych.


(fotografia: Tom Stoddart)



(fotografia: Pascal Guyot)


(fotografia Paul Lowe)




(źródło: sarajevo.com)

Jak wspomniałem na wstępie to dopiero początek alei snajperów. Im głębiej tym więcej śladów oblężenia. Na ścianach budynków wciąż widać ślady po kulach. 



W pewnym momencie zza rogu wyłania się słynny budynek hotelu Holiday Inn. To tutaj w 1992 roku wszystko się zaczęło. Dokładnie z tego miejsca padły strzały oddane w stronę protestującego tłumu Bośniaków. Obok ostrzelania przez muzułmanów serbskiej procesji weselnej (zginął w niej ojciec pana młodego Nikola Gardovic) to wydarzenie stało się punktem zapalnym, który dał początek jednemu z najbardziej krwawych konfliktów we współczesnej Europie.
Na chodniku dostrzegam kolejną różę. Ogarnia mnie dziwne uczucie. Byłem szczęśliwym brzdącem podczas gdy tutaj trwał dramat, trochę ponad tysiąc kilometrów od mojego domu. Raptem dwadzieścia parę lat temu ginęli tutaj ludzie. Strasznie to wszystko świeże.






Na hotelowej elewacji wciąż widnieją ślady po pociskach.



Na jednym ze skrzyżowań , zza budynków wyłania się wzgórze Hum z charakterystyczną wieżą telewizyjną.
Nie wiem dlaczego, ale w pamięci została mi migawka z dziennika telewizyjnego z lat dziewięćdziesiątych, który oglądałem razem z rodzicami. Pojawił się w nim obraz właśnie tej wieży telewizyjnej, która została trafiona pociskiem artyleryjskim. Pamiętam wybuch i sypiące się z rozbitych szyb szkło.
Instynktownie sięgam po aparat i celuję.”Ale fajnie będzie wyglądała ta wieża w zestawieniu z łopoczącą obok amerykańską flagą” pomyślałem. Cyk jedno ujęcie, cyk drugie i „o w mordę, ambasada...”
- Hey! Mister! Hey!
W moją stronę szybkim krokiem idzie uzbrojony po zęby policjant. No trochę mi zmroziło krew nie powiem, ale staram się zachowywać pewnie. Próbuję się tłumaczyć i wypalam, że aż do momentu otwarcia migawki nie zdawałem sobie sprawy, że jestem w pobliżu ambasady USA. Pokazuję funkcjonariuszowi niewinne zdjęcia. Niestety, zmuszony jestem je skasować.
Legitymuję się, zostaję spisany i pouczony. A takie byłoby fajne ujęcie.... „Igłę” ostatecznie udaje mi się ustrzelić z innego miejsca.


Mijamy pomnik zamyślonego Tity. Za jego plecami znajduje się budynek technikum, oczywiście noszący powojenne blizny.



Słonko zaczyna przygrzewać coraz mocniej. Robi się na prawdę gorąco. Zatrzymujemy się na krótki postój i zerkamy na mapę. Niedaleko miejsca, w którym jesteśmy znajduje się muzeum wojny. Postanawiamy przejść jeszcze kawałek wzdłuż alei by później zajrzeć do wspomnianego przybytku.
Mijamy wysokie bloki poorane pociskami. Wyobraźnia znowu daje o sobie znać. Mózg funduje mi projekcje zawierające migawki z gazet, wywiady ze snajperami (również kobietami), zdjęcia mieszkań zamienione w stanowiska strzeleckie. 






Przechodzimy na drugą stronę ulicy i pomału wracamy się w stronę muzeum. Włącza mi się kojena retrospekcja.


(fotografia: Tom Stoddart)


Po kilku minutach dochodzimy w miejsce, gdzie powinien znajdować się budynek muzeum wojny. Bryła przy której stoimy wygląda na opuszczoną. Sypiąca się elewacja, popękane schody. Okazuje się jednak, że faktycznie jesteśmy we właściwym miejscu. Płacimy jakąś symboliczną kwotę za wstęp i zaczynamy zwiedzanie.
Wita nas rzeźba zrobiona z karabinów wszelkiej maści.


Ekspozycja podzielona jest na kilka części. Z grubsza wygląda to tak: życie codzienne ludności cywilnej w czasie oblężenia, „wynalazki” czasu okupacji oraz część nazwijmy to dokumentalna, w której znajdują się zdjęcia, przedmioty osobiste itp.
Ta ostatnia jest zdecydowanie najbardziej szokująca, ale do tego przejdziemy za moment.





Pierwsze co przyciąga moją uwagę to przedmioty wyglądające jak broń. Podchodzę bliżej i okazuje się, że przede mną stoją między innymi karabiny domowej roboty wykonane przez bośniackie wojsko dla ludności cywilnej. Lufy zrobione z rurek o małej średnicy, zamki ze skobli do drzwi...


W zbiorach muzeum znajdują się zdjęcia przedstawiające cierpienie ludności cywilnej. Nie brakuje tutaj ujęć ze szpitali czy zrujnowanych ulic. Wystawa na prawdę na długo zostaje w pamięci.







Są tutaj również fotografie wspomnianej przeze mnie wcześniej masakry placu targowym...


...oraz przedmioty osobisty należące do ofiar.



W czasie trwającego ponad trzy lata oblężenia nikt nie mógł czuć się bezpiecznie. Mimo ciągłego napięcia ludzie starali się żyć w miarę normalnie. Dzieci chodziły do szkół i jak same po latach wspominały, uczestniczenie w zajęciach pomagało im choć na chwilę zapomnieć o trwającej wojnie.
Niestety, pociski spadające na miasto nie omijały szkół. Poniższe zdjęcie przedstawia skutki eksplozji granatu moździerzowego w jednej z sal lekcyjnych. Śmierć poniosła nauczycielka oraz kilkoro dzieci...



Szczególną zadumę wywołuje seria zdjęć przedstawiająca siedmioletniego chłopca, Nermina Divovica.
Jest rok 1994, minęły już dwa lata od momentu rozpoczęcia oblężenia Sarajewa.
Na pierwszym zdjęciu widać Nermina, mojego rówieśnika,który z dystansem przygląda się fotografującemu go mężczyźnie. Nagle nie wiadomo skąd pojawia się piłka. Pękają lody, chłopiec dumnie prezentuje swoje umiejętności.


Na kolejnych zdjęciach uwieczniono Nermina ganiającego za piłką razem z fotografem.
Jest dzień 18 listopada 1994 roku. Nermin wraz z matką przemierzają  aleję snajperów, zapewne chcą zdobyć wodę z jedynego działającego w mieście ujęcia.
Z oddalonego o kilkaset metrów budynku „Metalka” pada strzał. Jedna kula wystrzelona przez snajpera zabija chłopca i poważnie rani jego matkę...


Muzeum choć niewielkie zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Odczucia potęguje to o czym wcześniej wspomniałem. Ten konflikt miał miejsce „za miedzą”, dzieciaki, których beztroski okres życia został przerwany były moimi rówieśnikami. Gdy ja bawiłem się z kolegami w wojnę rzucając szyszkami to nad głowami mieszkańców Sarajewa latały prawdziwe, śmiercionośne pociski.
Z muzeum wychodzimy nieco skołowani. Kilkadziesiąt metrów od wejścia dostrzegam tablicę pamiątkową. Stoję w miejscu, gdzie zginął Narmin.


Obok kolejna róża...


I kolejna retrospekcja:


(Fotografia: Chris Rainier)

Idziemy w stronę parlamentu i sąsiadującego z nim budynku przyjaźni bośniacko-grecko-chorwackiej. Ten drugi również pamiętam z telewizji...stojący w płomieniach.



(Fotografia: niestety nie udało mi się ustalić autora :( )


Pod schodami prowadzącymi do parlamentu znajdujemy następną różę. 


Po raz kolejny ogarnia mnie dziwne uczucie. Stoję w miejscu gdzie życie straciły co najmniej trzy kolejne osoby. Ostatnie porównanie przeszłość kontra teraźniejszość. Perspektywa trochę nie ta, ale miejsce to samo. Na poniższym zdjęciu  Natalia spogląda w stronę parlamentu i budynku przyjaźni.


Z kolei za jej plecami widać szklany budynek, w którym obecnie mieści się galeria handlowa. Widać ją również na poniższym zdjęciu (niższy wielościan).



Stoi ona dokładnie w miejscu, gdzie w czasie oblężenia straszyły wypalone szkielety budynków z poniższego zdjęcia.



(fotografia: Georges Gobet)

W pobliżu tego miejsca powstało jedno z najbardziej szokujących zdjęć z oblężonego miasta, którego autorem jest Gervasio Sanchez. Wyobraźmy sobie, że stoimy przy wraku tramwaju z powyższej fotografii, twarzą zwróceni do przodu pojazdu.  Idziemy w stronę budynku przyjaźni (najwyższa konstrukcja na powyższym zdjęciu). Przechodzimy jakieś dwadzieścia metrów, po naszej lewej stronie mijamy wypalony szkielet. Jeszcze raz spoglądamy na zdjęcie. Na oko pięć metrów za spalonym budynkiem, mniej więcej na środku wysokości widoczna jest mała, okrągła, drewniana konstrukcja z daszkiem (przy prawej krawędzi zdjęcia).Podchodzimy do niej.
Jesteśmy teraz w miejscu z fotografii poniżej.


(fotografia: Gervasio Sanchez)


Po naszej prawej stronie będzie znajdowała się cerkiew świętego Józefa (budynek z wieżą i krzyżem z powyższego zdjęcia), przed nami kolejny wrak tramwaju. Twarzą zwracamy się ku cerkwi w taki sposób żeby tramwaj był również przed naszymi oczami..
Teraz musimy przejść kawałek tyłem, patrząc cały czas na cerkiew i wrak. Cofamy się jakieś pięć maksymalnie dziesięć metrów. Dzisiaj znajduje się tutaj wejście do galerii handlowej czyli do budynku, który na współczesnym zdjęciu  jest w tle za Natalią. 
Kiedyś miejsce to wyglądało zupełnie inaczej.



(fotografia: Gervasio Sanchez)

Bardzo długo wahałem się czy wrzucić tutaj to zdjęcie. Ostatecznie zdecydowałem się na to żeby dobitnie pokazać jak wyglądała codzienność oblężonego miasta. Śmierć była tak częstym zjawiskiem, że stała się nierozłącznym elementem krajobrazu krwawiącego miasta.
Od zakończenia działań zbrojnych minęło ponad dwadzieścia lat.
Sarajewo wstaje z kolan ale znamiona wojny wciąż są widoczne. Nie mam tu na myśli tylko architektury. Podpisanie układu w Dayton zakończyło wojnę w Bośni, ale wiele kwestii  pozostawiło nierozstrzygniętych. Sami Bośniacy mówią o niestabilnym pokoju i niewiadomej jaka kryją się za kurtyną przyszłych dni. Wiążą nadzieje z ewentualnym wstąpieniem do Unii Europejskiej i NATO.
Kraj o tak skomplikowanej administracji i złożonym z wielu grup etnicznych społeczeństwie zdecydowanie nie jest łatwy w zarządzaniu. Miejmy jednak nadzieję, że wszelkie spory uda się rozwiązać bez przelewania czyjejkolwiek krwi.
W końcu Sarajewo to nie tylko historia wojny z lat dziewięćdziesiątych, to piękne miasto, z którym związane jest wiele innych wydarzeń.

Pomału wracamy w stronę centrum. 



Zbliża się pora karmienia i zaczynamy  rozglądać się za jakąś knajpką. Natalia dostrzega szyld zawierający prosty przekaz: tak ziomalko i ziomeczku, tutaj zjesz tradycyjne, bośniackie korytko. No może nie do końca tak to brzmiało, ale sens pozostał.
Skręcamy w boczną uliczkę. Miejsce okazuje się być strzałem w dziesiątkę. Niedrogo, pysznie, do syta. Po spożyciu kierujemy się w stronę mostu łacińskiego. Po drodze zauważam szyld „muzeum zbrodni przeciwko ludzkości”. Wchodzimy do środka. Na wstępie zostajemy poinformowani, że obiekt poświęcony jest pamięci ofiar zbrodni dokonanych na ludności muzułmańskiej. No właśnie, tylko muzułmańskiej. Każdy eksponat i każde zdjęcie znajdujące się w tym miejscu zawiera informacje, że ofiarami byli mahometanie.
Uderzyła mnie stronniczość tego miejsca i niestety bardzo polityczne zabarwienie opisów. Nie mam zamiaru umniejszać tutaj skali tragedii jaka dotknęła muzułmanów w Srebrenicy, Potocari czy Kravica. Należy jednak pamiętać o bardzo istotnej rzeczy. Zbrodni dopuszczali się również bojownicy bośniaccy i podkreślam to po raz kolejny, że nikt w tej wojnie nie był bez winy. Jeżeli to muzeum nazywa się “Museum Of Crimes Against Humanity And Genocide 1992-1995” to powinny znajdować się tam również informacje o mordach dokonanych na Serbach, Chorwatach i innych grupach etnicznych oraz o tym kto ich dokonał. Obarczanie odpowiedzialnością Serbów za całe zło wojny w Bośni jest niesprawiedliwym spłyceniem bardzo złożonego tematu.
Mimo pewnego niesmaku jaki na początku powstał miejsce to zrobiło na mnie duże wrażenie. Archiwalne zdjęcia oraz dokumentacja z prac ekshumacyjnych z okolic Srebrenicy na długo zostają w pamięci. Na koniec siadamy na moment w jednej z sal żeby obejrzeć fragment filmu dokumentalnego o konflikcie z lat 1992-1995. Po mniej więcej godzinie opuszczamy muzeum.
Do mostu łacińskiego zostało nam raptem kilkadziesiąt metrów. Pozwólcie, że opowiem (napiszę) dowcip :)

Facet złowił złotą rybkę.
- Wypuść mnie, a spełnię jedno twoje życzenie!
- No dobra. Chcę być księciem.
- Dobrze, jutro rano obudzisz się jako książę.
Facet wrócił do domu, poszedł spać.
Nazajutrz budzi się w pałacowej komnacie w łóżku z baldachimem, na ścianach obrazy, sztukaterie, szable, poroża itp., wchodzi jego żona ubrana jak księżna i mówi:
- Ferdynandzie, wstawaj, jedziemy do Sarajewa!

W końcu przed nami pojawia się most, na którym w 1914 Gavrilo Princip dokonał udanego zamachu na Franciszka Ferdynanda Habsburga. Śmierć księcia była bezpośrednią przyczyną wybuchu I wojny światowej.





Po tłocznych okolicach mostu łacińskiego idziemy w stronę głównego placu targowego. 


Mijamy ruiny karawanseraju Tašlihan, który obecnie jest częścią hotelu.


Zaglądamy do pasażu handlowego znajdującego się przy ruinach. Raj dla miłośników świecidełek. Idziemy do końca i dochodzimy do placu targowego. 





Pomału dopada nas zmęczenie, postanawiamy wrócić do hostelu i odpocząć odrobinę. Okazuje się, że nasz sarajewski spacer miał długość ponad dwunastu kilometrów.
Wieczorem udajemy się na koleją przechadzkę po mieście jednak tym razem zdecydowanie krótszą. Zasiadamy w pubie degustując lokalne piwerka.



Ostatecznie dzień kończymy grubo po 24:00, ale bez szczególnego przesadyzmu. Wszak następnego dnia ktoś musi zasiąść za sterami Dejzi.

Pokonany dystans: jakieś 15km z sandała.

18.08.2019. Dzień szósty, niedziela.


Budzi nas kolejny słoneczny poranek. Pogoda jest idealna, czyściutkie niebo bez najmniejszej chmurki. Dzisiaj mamy w planie odwiedzić jedno z najbardziej tajemniczych miejsc w Bośni mianowicie piramidy w Visoko. Ciągle trwają spory czy formacje znajdujące się czterdzieści kilometrów od Sarajewa są dziełem natury czy ludzkich rąk.
Nie ociągamy się zbyt długo ze wstaniem z wyrka. Pach pach i w mgnieniu oka znajdujemy się w hostelowym ogródku zajadając Ajvar, suszoną kiełbachę i inne produkty spożywcze. W międzyczasie podchodzi do nas gadatliwy właściciel hostelu. Zaczynamy rozmowę o niestabilnym pokoju na Bałkanach, budowie przez Chorwatów mostu w porcie Neum oraz stosunkach sąsiedzkich z Serbami.
Po kilku minutach zmieniamy temat na Visoko i pojawiające się wątpliwości czy znajdujące się tam piramidy faktycznie nimi są. Jedyne co jest pewne to to, że na szczycie najwyższego ze wzniesień znajdują się czternastowieczne ruiny.
Z Sarajewa ruszamy koło 12:00. Suniemy spokojną trasą mijając malownicze wioseczki. Po kilkudziesięciu minutach docieramy do Visoko. Szybko dostrzegam pierwsze drogowskazy kierujące nas w stronę „piramidy Słońca”.
Dojeżdżamy do stromej, wąskiej uliczki prowadzącej na szczyt wzniesienia. W pewnym momencie droga robi się bardzo ciasna a ostatni na trasie drogowskaz kieruje nas na wyjątkowo stromą szutrówkę. Nie bardzo wiem co zrobić, kontynuować jazdę asfaltem czy podążać za znakiem. Zatrzymujemy się na naradę. Z szutrówki machają do nas Cyganki zachęcając do wjazdu. Jakoś tak im średnio ufam.
Zauważam starszego jegomościa idącego w naszą stronę. Pytam po angielsku czy on spik inglisz. Okazuje się, że gawarisz też nie więc zaczynam gestykulację i jak troglodyta tłumaczę:
- Piramida, parking, tu czy tu?
Dowiaduję się, że szutrem jechać nie ma sensu bo droga prowadzi donikąd. Pomocny Pan radzi nam jechać do końca asfaltem aż dotrzemy na dużą polanę. Stamtąd już widać szczyt i jest gdzie zaparkować.
Podążamy więc za wskazówkami. Podjeżdżamy pod jeden ze straganów z pamiątkami i rozglądamy się za kawałkiem cienia. Pani sprzedająca minerały i drobnicę wszelaką zaprasza nas do parkowania za jej stoiskiem. Miło, przynajmniej będziemy mogli bezpiecznie zostawić kaski i ciuchy motocyklowe. Przebieramy sie w cywilne szmatki i idziemy na podbój szczytu.





Początkowo widoczna ścieżka prowadząca na wierzchołek wzniesienia znika gdzieś w ciernistych krzakach. Przedzieramy się przez chaszcze i ślizgamy na gliniastym podłożu. Robi się na prawdę bardzo stromo. Ja to tam pół biedy, mam adidaski, ale Natalia jest w obuwiu a’la klapek. Mimo szczerych chęci wdrapania się na sam szczyt musimy skapitulować. Postanawiamy spróbować od innej strony. Niestety, efekt podobny, zaczyna się stromizna.
Wracamy więc na łąkę i pomału kierujemy się w stronę motocykla. Gdy dochodzimy na miejsce i zaczynamy ubraniową metamorfozę miła Pani ze straganu pyta nas czy byliśmy już w tunelach. Nie bardzo wiemy o co chodzi więc drążymy temat. Okazuje się, że kilka kilometrów za miejscem, w którym jesteśmy znajduje się wejście do podziemi, które rzekomo mają prowadzić pod piramidę. Dziękujemy za cynk, kupujemy po górskim minerale i jedziemy drogą prowadzącą na dół. Gorąc jest prze okrutny więc odrobina chłodu spod ziemi zdecydowanie nam się przyda.
Po kilku minutach dojeżdżamy na miejsce i ponownie przebieramy się w lżejsze ciuchy. Niestety tym razem garnki bierzemy ze sobą. Trochę niewygodnie, ale co poradzić. Mijamy kolejne stragany z pamiątkami. Tutaj zdecydowanie królują kamienie w kształcie piramid, górskie minerały i tym podobne gadżety.
Natalia bardzo chce z bliska obejrzeć co mają do zaoferowania lokalni kupcy więc wchodzimy do jednej z budek. Sprzedawca próbuje czarować, wyciąga coraz okazalsze kamienie. Po pewnym czasie zdaje sobie sprawę z tego, że zbytnio na nas nie zarobi. Zwyczajnie nie mamy zbyt dużo gotówki, tylko plastik.
Mija kolejna chwila,sprzedawca wyciąga niewielkie pudełeczko i wyjmuje z niego wisiorek z małym kryształem górskim i wręcza go Natalii.
- Dla Ciebie, prezent. Sam wykopałem, witajcie w Bośni motocykliści.
Nie kryjemy zaskoczenia, chcemy zapłacić choćby symboliczną kwotę, ale zostajemy zbyci. Na prawdę bardzo miły gest. Żegnamy się ze sklepikarzem i idziemy w stronę wejścia do tuneli.
W kasie płacimy równowartość trzydziestu pe el enów od osoby i w zamian dostajemy anglojęzyczną przewodniczkę, tylko dla siebie.
Na wejściu czuć różnicę temperatur. Na zewnątrz jest prawie czterdzieści a w tunelach około piętnaście stopni.
Miła Pani przewodnik opowiada nam o odkryciach dokonanych w podziemiach, o tym jak odkopywane są kolejne korytarze i o niezwykłych właściwościach poszczególnych komór, które mijamy.




Ile w tym jest sugestii a ile rzeczywistych „dobrych fal” pozostawiam do obiektywnej oceny odwiedzających. Nam tunele pod Visoko bardzo się podobały.
Zbliża się pora obiadowa i głód zaczyna dawać nam się we znaki. Na szamę zatrzymujemy się w nieco opustoszałym Visoko. Mamy problem ze znalezieniem jakiejś knajpy więc w myśl zasady „koniec języka za przewodnika” pytam lokalsów gdzie tu można dobrze zjeść. Dwie napotkanie przez nas Panie prowadzą nas w miejsce, w którym rozpoczynamy walkę z głodem.
Dzień wyjątkowo szybko nam się kurczy. Visoko opuszczamy koło godziny 18:00. Na wylocie z miasteczka dociera do mnie, że nie zrobiłem żadnego zdjęcia samej piramidy. Próbuję naprawić swój błąd, ale niezbyt udaje mi się uchwycić dobrą perspektywę. Wychodzi mi tylko nieco pokraczne zdjęcie, na którym niezbyt wyraźnie widać kształt piramidy Słońca.


Zdecydowanie polecam wygooglowac sobie jak z innych perspektyw prezentuje się masyw i dlaczego nazywany jest piramidą.
Do Sarajewa dojeżdżamy chwilę przed 20:00. To nasz ostatni wieczór w stolicy. Jutro o tej porze powinniśmy być w Mostarze.
Przed snem wychodzę na balkon ustrzelić Sarajewo nocą.








19.08.2019 dzień siódmy, poniedziałek,  Sarajewo-Mostar


Koło godziny 9:00 ruszamy w trasę. Dystans jaki mamy dzisiaj do pokonania może nie jest powalający, ale czeka nas przeprawa przez drogi wątpliwej jakości. Niestety, to co znajduje się na mapach niekoniecznie pokrywa się z rzeczywistością więc dmuchamy na zimne i wolimy zostawić sobie spory zapas czasu.
Po opuszczeniu stolicy wjeżdżamy w malownicze, wiejskie regiony. Mijamy miejscowość Kijevo, śmieję się sam do siebie, że teleportowaliśmy się do Szczecina (Kijewo to prawobrzeżna dzielnica miasta portowego).
Niby wszystko fajnie, ale co chwila natrafiamy na jakiś ultra zamulający wehikuł, który musimy wyprzedzać. Średnio raz na pięć minut dynamicznej jazdy kolejne pięć wleczemy się za jadącym 30km/h autem. Słyszę jak w Natalii rośnie irytacja spowodowana ciągłym zamulaniem. Kolejna wioska, kolejne wyprzedzanie i..... zza zakrętu dostrzegam wyłaniający się lizak i policjanta. Zerkam na budzik, eeee  jest spoko trochę ponad 50km/h. Grzecznie się zatrzymuję i zdejmuję z głowy garnek. Policjant prosi mnie o kwity. Wręczam dowód rejestracyjny, ubezpieczenie, zieloną kartę. Siłuję się z prawkiem, lata gdzieś po kieszeni w spodniach. Funkcjonariusz zaprasza mnie do radiowozu. W międzyczasie chwytam za plastik prawa jazdy i wręczam go policjantowi. Ten posyła mi szelmowski uśmiech i otwiera bagażnik. Pada pytanie czy rozumiem co do mnie mówi i czy mówię po rosyjsku. Odpowiadam, że rozumiem i po rosyjsku jakby co też możemy się komunikować.
Dowiaduję się, że w pobliżu miejsca, w którym wyprzedzałem ostatnie auto jest szkoła przy której obowiązuje ograniczenie prędkości i fotoradar, który cyknął mi zdjęcie. Myślę sobie „przeceż jest sierpień, wakacje... jakie ograniczenie?”. Policjant patrzy na mnie i mówi, że przekroczyłem prędkość o ponad trzydzieści kilometrów na godzinę. Informuje mnie, że zabiera moje prawo jazdy i na dodatek muszę zapłacić mandat w wysokości trzystu marek (ponad sześćset złotych) a bez plastiku będę mógł poruszać się jedynie po terytorium Republiki Serbskiej.
Czuję jak krew odpływa mi z twarzy. Próbuję tłumaczyć polismanowi, że przed nami jeszcze kawał drogi i pytam czy nie da się zmniejszyć wyroku.
Zły glina wyciąga plik mandatowy i klika długopisem.
- Gospodin, dogadajmy się jakoś, jest tu gdzieś bankomat? Mandat zapłacę ale prawka mi nie zabieraj.
Następuje chwila milczenia.
- Bankomat, bankomat... ile masz przy sobie pieniędzy?
Odpowiadam, że niewiele, ale coś tam wygrzebię.
- Zapytaj żony ile ma pieniędzy.
Nawet nie wyprowadzam policjanta z błędu co do stanu cywilnego mojego i Natalii . Podchodzę do motocykla, szukam kasy i pytam lubą czy zostało jej jeszcze coś bośniackich marek.
- Mam tylko monety....
Niedobrze. Znajduje trzy banknoty, dwa razy po dziesięć marek i jedną pięćdziesiątkę. Podchodzę do policjanta. Ten patrzy na mnie, patrzy na to co mam w portfelu, wyciąga pięćdziesiątkę i oddaje wszystkie papiery.
Ze złego gliny zmienił się w ciekawskiego człeka a ze mnie momentalnie zeszło ciśnienie.
Serio, wizja utraty prawa jazdy gdzieś w chusteczkę daleko od kraju wywołała u mnie brązowy alarm. Gdy dostałem plastik z powrotem do łapy opadły ze mnie wszystkie emocje.
Policjant pyta nas dokąd jedziemy, ile mamy jeszcze dni wolnego i ile kosztuje w Polsce motocykl taki jak mój. Śmieszkuję, że Natalia jest bardzo blada, podwija rękaw i wybucha śmiechem, że musi się opalić tak jak on.
Gdy odjeżdżamy ramię sprawiedliwości dosięga kolejnego kierowcę, tym razem na chorwackich blachach. Mogę się mylić, ale mam wrażenie, że ten cały foto radar to była ściema.
Po kilku kilometrach skręcamy w podrzędną górską drogę u numerze 433. Całkiem zdrowy asfalt, fajne zakręty, baja.





Wjeżdżamy do wioski Kalinovik, wita nas mural z podobizną Ratko Mladica i napisem „Ratko 
Gieroj”. Tak, właśnie tutaj urodził się generał Mladic.
Kilka kilometrów dalej kończy się asfalt. Szału nie ma, na drodze króluje żwir i kamienie ale nie jest też jakoś szczególnie ciężko. 



Po chwili mijamy dwóch motocyklistów na lekkich enduro.
„Wyglądają na wkurzonych albo bardzo zmęczonych” pomyślałem. Po kilkuset metrach dostrzegam znak „stromy podjazd” i faktycznie, zrobiło się grubo.
Przez środek drogi biegnie głęboka bruzda, zapewne koryto po spływającym potoku deszczówki, po bokach kamienie i żwir a na deser dziury. Staję na podnóżkach, redukuję bieg i odkręcam manetkę. Zaczyna się szutrowy slalom między przeszkodami. Droga nie dość, że jest mocno nachylona to jeszcze z ciasnymi i ostrymi agrafkami. Bawię się wyśmienicie. Po chwili Natalia klepiąc mnie w ramie prosi żebym się zatrzymał. Próbuje znaleźć w miarę równe miejsce do postoju. W końcu stajemy. Z bananem na twarzy zsiadam z motocykla, ale widzę, że Natalia nie jest tak rozentuzjazmowana jak ja.
- Co to za (tutaj padają słowa uznawane za wulgarne) droga?
- Nie podoba Ci się? Przecież fajnie jest.
- Nieeee!!!! Długo jeszcze będziemy tak jechali?
Odpowiadam zgodnie z prawdą, że nie mam pojęcia. Proponuję żebyśmy podjechali jeszcze trochę wyżej i zrobili sobie postój jak znajdziemy się już na szczycie. Po krótkim przystanku jedziemy dalej.


Jest mega gorąco, grubo ponad trzydzieści stopni. Przy niskich prędkościach to nie  pomaga. Wspinamy się przez kolejne kilka kilometrów. Nawierzchnia typowo szutrowa, dziurska, żwir, kamienie, wyżłobienia po ulewnym deszczu. Przejechaliśmy w takich warunkach już prawie dwadzieścia kilometrów. Czuję, że Natalia klepie mnie w ramię dając znak do zatrzymania. 
Jest wąsko i stromo, ale udaje mi się znaleźć jakąś „półkę”. Zsiadamy z motocykla i widzę złość w oczach mojej lubej.
- Ja już mam dość, nie dam rady!
Momentalnie uchodzi ze mnie euforia i zaczynam się martwić. Pytam co się dzieje, gdzie leży problem.
- Przez te dziury lecę do przodu, do tyłu, obijam się o kufer, plecy mnie bolą! Mam już dość!
- Przecież masz oparcie i gąbkę w kurtce, nic nie dają?
- Spinam się cały czas i mnie wszystko boli!
- No to się rozluźnij, przecież nie spadniesz z motocykla.
- Jak ja mam się (nieładne słowo) rozluźnić jak cały czas po dziurach jedziemy?! 
Zaczynam kombinować co tu zrobić. Wracać nie ma sensu, na oko jesteśmy w połowie drogi do najbliższego wjazdu na trasę krajową. Pytanie czy wyżej nie będzie gorzej. Zaczyna ze mnie uchodzić przyjemność wywołana szutrami a gościć zaczyna obawa i niepewność. Przecież nie chcę  sobie zamęczyć kobiety.
- Spróbuj się rozluźnić, nie wiem, popatrz na widoczki, nie myśl o bólu i nie spinaj mięśni tak bardzo.
- Jak mam się nie spinać?!
Chwilę wymieniamy się zdaniami i u Natalii pojawiają się łzy zwątpienia. Teraz na prawdę mam stracha. Próbuję jakoś pocieszyć mojego dzielnego pasażera i uspakajam, że najgorsze mamy już za sobą.
- Zobaczysz, za kilka dni będziesz się z tego śmiała. A jaka satysfakcja będzie jak złoisz te szutry i przesuniesz swoją granicę wytrzymałości!
Po dłuższej przerwie wsiadamy z powrotem na zakurzoną Dejzi.


Robię co mogę żeby zaliczyć jak najmniej nierówności i oszczędzić Natalii wrażeń. W końcu dojeżdżamy na szczyt.



Widoki cymes!  Widzę, że Natalii również odrobinę poprawił się nastrój. Im dalej tym lepiej.



Ciągle jedziemy drogą szutrową, ale nie ma już ostrych podjazdów i zmian wysokości, które tak bardzo dały się we znaki dzielnej podróżniczce.
Na kolejnym postoju słyszę:
- Nie no, takim szutrem to mogę jechać, bez tych (padają ostre słowa opisujące duży kąt i stopień trudności przemierzonej dotychczas szlaków :) ) podjazdów.





Widoki zapierają dech w piersiach.








Adrenalinka skacze mi za każdym razem kiedy zbliżamy się do urwiska.






Zjazd ze szczytu w porównaniu do wjazdu to małe piwerko na dwóch czyli nic. Nadal jest szutrowo, dziurawo i serpentynowo, ale Natalia już tak nie cierpi.


Po czterdziestu kilometrach szutru wracamy z powrotem na drogę asfaltową. Jedziemy malowniczą, krętą szosą.



Mniej więcej piętnaście kilometrów od Mostaru temperatura momentalnie wzrasta do czterdziestu stopni. Jest prze okrutnie gorąco. Wjeżdżamy na obrzeża miasta i zatrzymujemy się w przydrożnej knajpie. Jest 16:00, najwyższy czas zjeść coś konkretnego. Teraz na prawdę czuję zmęczenie.
Po krótkim postoju jedziemy do hostelu oddalonego o rzut burkiem od starego miasta.
Widoku na słynny most co prawda nie mamy, ale narzekać nie możemy.



Rozpakowujemy graty i uskuteczniamy popołudniową drzemkę. Zdecydowanie tego nam było trzeba. W miarę wypoczęci ruszamy w teren.
Ciężko jest się oprzeć czarowi starego miasta. Może trudno sobie to wyobrazić, ale Stari Grad w czasie wojny był morzem ruin.
Symbol Mostaru czyli charakterystyczny most nad Naretwą został w 1993 zniszczony w skutek chorwackiego ostrzału artyleryjski. Na szczęście dzięki pomocy z zewnątrz, zaraz po wojnie przystąpiono do jego odbudowy.











Wieczorny spacer po Mostarze kończymy w wielkim stylu. Lądujemy w piwnej mordowni na obrzeżach starego miasta, z dala od tłumu turystów. Typowy klimat osiedlowej pijalni, kilka stolików przykrytych ceratami, gęsto od dymu, bezzębni biesiadnicy.



Kiedy przekroczyliśmy progi przybytku nie dało się nie zauważyć zaskoczenia przebywających wewnątrz osób.
Koniec końców było bardzo sympatycznie. Koło 24:00 wracamy na kwaterę.


Pokonany dystans: 160 km


20.08.2019, wtorek, dzień ósmy.

trasa: https://goo.gl/maps/Mspfuk22bVuuYEvP9

Koło godziny 11:00 wyjeżdżamy spod hostelu. Planujemy zajrzeć do Blagaju do domu derwiszów oraz nad wodospady Kravica. Po drodze czekają na jednak bardziej przyziemne sprawy takie jak zakupy prowiantu i wizyta na poczcie.
Żar leje się z nieba okrutny, nic nie odpuszcza. Chwilę przed 12:00 wyjeżdżamy z Mostaru i po kilkudziesięciu minutach meldujemy się pod pierwszym punktem programu czyli w miejscowości Blagaj. Parkujemy Dejzi koło stojącego przy straganach z pamiątkami motocykla. Podchodzi do nas kierownik jednośladu, który okazuje się być Słowakiem. Rozpoczynamy standardowy dialog skąd, dokąd, ile w podróży itp. Nasz rozmówca jest na finiszu swojej przygody, właśnie wraca z Albanii. Z ciekawości pytam o Theth i warunki drogowe na ostatnim, piętnastokilometrowym odcinku szutrowym. Dowiadujemy sie, że buldożery skutecznie orają tam nawierzchnię tak, że po deszczu bardzo ciężko tamtędy przejechać. Sympatyczny Słowak odradza nam stanowczo tą trasę. Wygląda na to, że niebawem asfalt będzie poprowadzony aż do samego Theth. Szkoda.
Żegnamy się z leciwym motórzystą dobre pięć minut po czym każdy wraca do swoich zajęć.
Natalia zrzuca z siebie motociuchy i zakłada długą kieckę. Ja w krótkich spodenkach do klasztoru raczej nie wejdę więc zostaję w grubych spodniach motocyklowych. Po pięciu minutach spaceru mam dość, gacie kleją mi się do nóg i leje się ze mnie jak z knura. Jest chyba z miliard pięć tysięcy stopni.



Po chwili dochodzimy do klasztoru. Na wejściu Natalia dostaje chustę do zakrycia głowy i widzę, że dla Panów, którzy mają na sobie krótkie spodenki też są jakieś szmatki zakrywające nogi. Fuck... bezsensowne męki moje...
Wchodzimy do środka.
Zaraz przy klasztorze swoje źródła ma rzeka Buna, która wypływa z pobliskiej jaskini. Temperatura wody wynosząca zaledwie osiem stopni dość mocno kontrastuje z temperaturą otoczenia.


W jednym z pomieszczeń dostrzegamy dwie trumny, w których znajdują się szczątki muzułmańskich misjonarzy  Sari Saltuk’a i Achik’a Basha.


Nikt nie robi problemu z cykaniem fotek, zaglądamy do każdego otwartego pomieszczenia.



Kolor krystalicznie czystej wody zachwyca. Szczerze powiedziawszy to kompozycja skał i rzeki robi na mnie większe wrażenie niż wnętrze klasztoru.





Ogólna ocena jest następująca. Jeżeli ktoś będzie przejeżdżał przez okolicę, albo będzie w Mostarze to polecam. Fajne zestawienie kolorów, majestatyczne skały i źródło rzeki w jednym miejscu. Jednak jechać tutaj specjalnie na przykład z Sarajewa by mi się już nie chciało. Poczułbym się wtedy trochę zawiedziony.
Wracamy do motocykla. Pot wlewa mi się do butów. Bardzo liczę na to, że porządnie schłodzę się pod wodospadami Kravica.
Po mniej więcej czterdziestu kilometrach lądujemy na parkingu przed wejściem na wodospady. Byłem już w tym miejscu z Ajronem pięć lat temu, ale takiego oblężenia wtedy nie było. Pełno autokarów, kamperów o osobówkach nie wspomnę. Full, mamy problem ze znalezieniem wolnego miejsca postojowego. Zamiast Kravicy jest Kurv...ca..... W końcu udaje nam się znaleźć kawałek placu. Przebierando i mkniemy do kasy biletowej. Stoimy w kolejce dobre dziesięć minut, nabywamy prawa do wejścia na teren wodospadów i szturmujemy!
Wooooodaaaaa! Mokro, chłodek, wilgoć!



Zrzucam z siebie ubrania i jak szczeniaczek wskakuję do wody. Błąd...
Aż mnie na moment przytkało, za duża różnica temperatur. W końcu wodospady Kravica tworzą górskie potoki a nie ciepła woda z kranu. 


Po chwili organizm się przyzwyczaja, oddech wraca do normy.
Pełen relaks, szum wody, cień. Nawet otaczające nas tłumy jakoś szczególnie nam nie przeszkadzają. 



Chwilę przed 16:00 opuszczamy kojąco chłodne wodospady i pomału wracamy do Mostaru. Po drodze zaglądamy jeszcze pod kamienne miasto Počitelj. Niestety temperatura skutecznie odstrasza nas od spaceru, jest ponad czterdziestostopniowa patelnia.



Do Mostaru wracamy wczesnym wieczorem. Po drodze uzupełniamy jeszcze zapasy i lecimy do hostelu. Jutro opuszczamy Bośnię.
Bardzo zmienił się ten kraj od mojej ostatniej wizyty. Miejsca, które kiedyś były w miarę dzikie zamieniły się w maszynki do skubania turystów. Ceny też niestety mocno poszły w górę. W sumie to nie ma się co dziwić. Każdy chce zarabiać.
Ogólnie pobyt Bośni oceniam bardzo pozytywnie, ludzie na szczęście nie utracili swojej wrodzonej życzliwości.
Po powrocie do pokoju cykam jeszcze z balkonu wieczorną fotkę i idziemy spać.



21.08.2019, środa, dzień dziewiąty, Mostar - Durmitor
trasa: https://goo.gl/maps/xZmFLtLPCnXyQw7r7

Na Dejzi pakujemy się koło godziny 10:00. Bardzo mi zależy na tym, żeby przejechać się jeszcze trochę po mieście i zajrzeć tu i ówdzie zanim na dobre opuścimy Mostar.
Jak już wspomniałem wcześniej miejsce to ucierpiało w czasie wojny nie mniej niż Sarajewo. Ślady walk wciąż są widoczne na obrzeżach miasta, z dala od turystycznego zgiełku. Wjeżdżamy na jedną z bocznych uliczek by odnaleźć  budynek, z którym związana jest bardzo ciekawa historia.
Krótkie słowo wstępu. Gdy rozpoczął się konflikt zbrojny ludność cywilna często była przepędzana ze swoich domów a budynki zmieniały się w betonowe schrony dla żołnierzy.

Każdy dom na linii frontu stawał się celem ostrzału wszelakiego. Na poniższym zdjęciu możemy dostrzec efekt intensywnych walk ulicznych.



Widać wyraźnie konstrukcja dość mocno ucierpiała, ale ściany nośne nie zostały uszkodzone. Teoretycznie więc po wojnie budynek nadawał się do ponownego zamieszkania jednak jakoś nie było chętnych.
Jedna z byłych lokatorek, starsza kobieta postanowiła wziąć kredyt i wyremontować swoje dawne mieszkanie. Była pierwszą osobą, która wróciła do podziurawionego jak sito budynku.
Zapytana dlaczego to zrobiła i czy nie wolała znaleźć sobie innego, lepszego miejsca odpowiedziała: „Całe życie tutaj mieszkałam. Gdzie indziej miałabym się podziać?”.  W ślad za starszą Panią poszło jeszcze kilkoro byłych mieszkańców jednak jak widać większość lokali nadal pozostaje pusta.
Cykam kilka fotek i lecimy w stronę Czarnogóry. Droga zapowiada się bardzo atrakcyjnie widokowo. Będziemy przejeżdżać między innymi przez park narodowy Sutjeska, który porasta pierwotny las. Suniemy serpentynami pokonując kolejne kilometry. Na drogach jest sporo policji więc nie chcąc ponownie przeżyć skurczu pewnej części ciała staram się jechać jak najbardziej przepisowo.




Mijamy jezioro Klinje i czujemy, że jesteśmy już nieco wyżej. Temperatura spada do przyjemnych trzydziestu stopni.



Po kilku kilometrach zjeżdżamy z drogi M20 i skręcamy w podrzędną trasę 434. Zapowiadają się super widoki. Raptem po pięciu kilometrach na drodze dostrzegam leżące drzewo i ekipę drwali. Zatrzymuję motocykl i podchodzi do nas jeden z operatorów piły spalinowej.
Pyta dokąd jedziemy na co odpowiadam, że obraliśmy kierunek Foča. Dowiaduję się, że musimy zawrócić na drogę M20 bo niestety, ale trasa którą chcemy jechać jest zamknięta. Osunęło się zbocze zagruzowując jej część i na niektóre odcinki przewróciły się drzewa.
Szkoda, zapowiadało się na prawdę bardzo widokowo. 
Zgodnie z wytycznymi wracamy na drogę główną. Tutaj też jest pięknie.



Koło 14:00 dojeżdżamy do małego górskiego przejścia granicznego. Za jedną z budek dostrzegam biały agregat z napisem UN. Ewidentnie pamiątka z lat dziewięćdziesiątych i do tego na chodzie.
Szybka kontrola paszportowa i meldujemy się w Czarnogórze.
Widoki oczywiście rewelka, co tu dużo mówić. Jedynie upał mocno nam doskwiera.
W okolicach jeziora Pivsko zjeżdżamy z trasy E762 w kiepsko oznaczoną drogę prowadzącą na Žabljak i fenomenalny Durmitor. 






Stroma droga prowadzi nas ostrymi zakrętami. Jest wąsko, zostawiamy za sobą kolejne tunele i agrafki. Stajemy na jednym z dzikich tarasów widokowych pod nami turkus jeziora Pivsko i wijąca się jak wąż trasa, którą już pokonaliśmy. 



Robimy sobie krótką przerwę na szamę. Wszystkie produkty zawierające czekoladę lub jej pochodne zmieniły się w płynną masę. Woda, którą mamy ze sobą ma temperaturę taką że spokojnie można nią zalewać herbatę.





Próbuję odpalić kamerkę... zdechł pies. Wygląda na to, że upał ją wykończył. 
Po krótkim postoju pyrkamy dalej, widoki nas powalają. Im wyżej tym chłodniej, w końcu robi się przyjemnie.









Trasa prowadząca przez Durmitor jest fenomenalna. Coś pięknego, gdzie się nie obrócić górskie szczyty, surowy krajobraz.
Każdy mijany kilometr to uczta dla oka. Ruch jest znikomy, prawie zerowy, ale nie zapominam o czujności. Bardzo wąska i kręta droga niejednego już tutaj pokonała. 




Wyjeżdżam zza kolejnego winkla i widzę jadącą prosto na mnie osobówkę. Kierowca kierując się pokrętną logiką, chcąc wziąć szeroko zakręt w prawo zbliżył się maksymalnie do lewej krawędzi jezdni wjeżdżając tym samym na kolizyjny ze mną kurs. Nie chcąc zlecieć ze skarpy instynktownie odbijam w moje lewo i zatrzymuję się mnie więcej na wysokości drzwi pasażera. Mało brakowało....
Zawsze rozbrajała mnie metoda brania zakrętów „na TIR-a”, skręcam w praw to najpierw odbijam do lewej krawędzi jezdni....tak się jeździ ciężarówkami a nie osobówkami!
Widzę przerażenie w oczach kierowcy. Gestem ręki przeprasza mnie za wymuszenie.
Jedziemy dalej, ale od tego momentu przed każdym ostrym zakrętem zaznaczam swoją obecność dźwiękiem klaksonu.


Suniemy mijając kolejne szczyty i zakręty. W końcu pojawia się przed nami formacja wyglądająca jak gigantyczna skocznia narciarska. Robimy sobie tutaj dłuższą przerwę.


Totalny relaks, uwielbiam takie klimaty. Surowy krajobraz, górskie szczyty i brak (prawie) ludzi.





Dłuższą chwilę chłoniemy atmosferę miejsca. Po jakimś czasie za Dejzi zatrzymuje się osobówka i wysypuje się z niej liczna rodzinka. To znak żeby pomału ruszyć w drogę.
W naszą stronę pada pytanie w języku rosyjskim
- lle dni z Polski tutaj jechaliście?
- Koło tygodnia, ale mieliśmy dwa długie postoje w Bośni.
- Acha. Szerokiej drogi!
- Szerokiej drogi!
Po pokonaniu kolejnych kilometrów wkraczamy do górskiej miejscowości Žabljak. Czas uzupełnić zapasy płynów i wypłacić walutę.
To pierwsze udaje nam się zrobić bezproblemowo. Podjeżdżamy przed supermarket, sprawny desant i po paru minutach zakupy lądują w kufrach motocykla. Gorzej z kasiorą, na campingu na pewno nie zapłacimy kartą.
Pytam przypadkowych ludzi o jakiś bankomat. Pomocy udzielają nam bracia Węgrzy i precyzyjnie kierują nas pod ścianę płaczu.
Wszystko ogarnięte, możemy jechać dalej. Na znaleziony jeszcze przed wyjazdem camping dojeżdżamy przed 19:00.
Wita nas sympatyczny ziomeczek i prosi żebyśmy po rozpakowaniu gratów podeszli do budynku, w którym jest kuchnia i toalety. Informuje nas, że będziemy mogli się zameldować i będzie czekała na nas mała niespodzianka. Okejos, nie ma sprawy. Wybieramy miejsce, parkuję motocykl i rozglądam się wokoło. "Ale tu kurrrr....czaki pięknie"



Zrzucamy z Dejzi podstawowe graty, rozbijamy jurtę i idziemy w umówione miejsce.
Pada krótkie pytanie, domowej roboty sok czy bimberek? No pewnie, że bimberek. Na powitanie dostajemy po kielichu lokalnego wyrobu. To była ta niespodzianka. Zastanawiamy się co zrobić z kolacją, na myśl o konserwach dostajemy spazmów, mamy ochotę na coś konkretnego.
Decydujemy się wszamać potrawę, którą na miejscu przygotowują dla gości właściciele campingu. 
Po kilkudziesięciu minutach dostajemy przepyszną, idealnie doprawioną i świeżutką rybkę. Nie ściemniam, była to jedna z najlepszych ryb jakie w życiu jadłem. Ochów i achów pod adresem rewelacyjnej kuchni nie ma końca. Zostają same resztki, ale i na na nie znajduje się chętny...


Najedzeni idziemy na krótki spacer w stronę płynącej nieopodal rzeki Tary. Jest piękna noc, bezchmurne niebo. Nie jestem w stanie sobie przypomnieć kiedy ostatni raz widziałem nad sobą tyle gwiazd. Baja!




Czas na małą reklamę, gdyby ktoś przejżdżał przez Durmitor to zdecydowanie polecam zatrzymać się na campingu Eko Oaza-Tear of Europe (współrzędne: 43°01'03.1"N 19°24'36.4"E)
Przemili właściciele, rewelacyjna okolica. Dla lubiących wodne szaleństwo organizują również spływy kajakowe wzdłuż Tary. Polecam gorąco :)
Nie przedłużamy zbytnio wieczoru. Jutro atakujemy Albanię i będziemy próbowali wjechać w Góry Przeklęte. 

Dystans: 320km


22.08.2019, czwartek, dzień dziesiąty, Durmitor - Velipoja
trasa: https://goo.gl/maps/qDFwxAV9fszZ2VAy6

Budzimy się koło 8:00. Otwieram namiot i wita mnie rześkie, górskie powietrze. Pogoda cukier! Jest bezchmurne niebo.



Ogarniamy się szybciutko i idziemy zjeść chemiczne śniadanie. Czas najwyższy wykorzystać grzałkę turystyczną. Natalia prosi o herbatkę. Zalewam kubek wodą, pakuję grzałkę i podłączam ją do prądu. W międzyczasie smarujemy pajdy Ajvarem. Mija kilka minut i dziwię się , że woda w kubku nie zaczęła jeszcze bulgotać. Wsadzam palucha – letnia. Kurde, co jest grane. Podłączam grzałkę do innego gniazdka. Dalej nic... No trudno, będzie śniadanie bez herbatki.
Gdy już prawie kończymy ucztę podchodzi do nas chłopczyk, na oko sześć lat i pyta:
- Chce Pan wrzątku?
- Oooo dziękuję bardzo, ale niestety właśnie skończyliśmy śniadanie. Wygląda na to, że spotkaliśmy rodaków i przy okazji wychodzi, że nie tylko moja grzałka nie współpracuje z campingowymi gniazdkami. Niespiesznie zbieramy jurtę, pakujemy bagaż na Dejzi i koło 10:00 żegnamy się obsługą campingu Oaza. Pyrkamy radośnie zaliczając kolejne winkle. Rany, jak ja uwielbiam krajobraz Czarnogóry!



Kierujemy się w stronę Podgoricy. Im bliżej stolicy tym goręcej. Słońce nie odpuszcza i znowu doskwiera nam nieznośny upał.
Pomału zaczyna uśmiechać się do nas Jezioro Szkoderskie. Wczesnym popołudniem meldujemy się na przejściu granicznym z Albanią. Dokładnie w tym samym miejscu w 2015 roku zdychaliśmy z Ajronem od upału. Historia lubi się powtarzać, jest fatalnie. Zero cienia, kitram się za motocyklem i proszę Natalię żeby schowała się przed słońcem pod daszkiem jednego z budynków urzędu celnego.
Co kilka minut przepycham Dejzi bliżej budki strażników. Kolejny raz... i kolejny... i jeszcze raz. Po mniej więcej godzinie nasze paszporty lądują w rękach albańskiego celnika. Ciach, pieczątka i Welcome to Shqipëria.
Na najbliższej stacji zaopatrujemy się w lodowatą wodę. Pewnie za kilka minut zamieni się we wrzątek jak jej poprzedniczki, ale co tam.
Ruszamy dalej i po pewnym czasie wjeżdżamy na drogę SH21 prowadzącą do Theth. Jesteśmy w Górach Przeklętych. 
Przyznam szczerze, że aż takich agrafek to się nie spodziewałem. Jest ultra ciasno i wąsko. Nie zdejmuję palca z klaksonu co jakiś czas sygnalizując, że jestem na drodze i zaraz mogę się wyłonić zza winka. Tak robią tutaj wszyscy kierowcy, nie ważne za sterami jakiego pojazdu siedzą. Najzwyczajniej w świecie zza łuków zakrętów nic nie widać i jest to jedyna metoda żeby dać szansę się zauważyć...w sumie to usłyszeć.









Odhaczamy kolejne zawijasy i dziwi mnie tylko, że nie minęliśmy jeszcze żadnego motocykla.
Im wyżej tym ciaśniej i bez trudu zauważamy, że nie jednego kierowcę pokonały tutejsze zakręty.
Powyginane a miejscami nawet zerwane barierki. Przydrożne krzyże i tablice pamiątkowe są tutaj częstym widokiem.


Zachowawczo a może nawet i emerycko wspinamy się coraz wyżej. Gdybym jechał bez pasażerki pewnie odkręciłbym trochę mocniej manetkę, ale mam za plecami zbyt cenny ładunek żeby fisiować.









Ilość ostrych zakrętów powala. Uwielbiam winkielki, ale muszę przyznać, że w pewnym momencie pomyślałem sobie "kurna, ile jeszcze tych zawijasów?".
Na końcu drogi asfaltowej meldujemy się koło 16:00. Zdjęcia nie są w stanie oddać choćby ułamka klimatu i piękna tego miejsca.



Od tego punktu do Theth prowadzi droga szutrowa (na zdjęciach poniżej) ciągnąca się przez jakieś piętnaście kilometrów .




Jeszcze kilka lat temu było to jedno z najbardziej niedostępnych miejsc w Europie. 
Z każdym kolejnym rokiem długość szutrów topniała a obecnie Theth jest atrakcją turystyczną regionu.
- Eeee, ten szuterek to taki z chlebkiem widzę, równiutko jest.
- Nawet o tym nie myśl.....
No dobra, w sumie racja. Czasu jakoś super dużo nie mamy a sprawozdanie Słowaka spod Blagaju raczej nie brzmiało zbyt optymistycznie. Niby to tylko piętnaście kilometrów w jedną stronę, ale licząc utrudnienia w postaci wykopów, buldożerów to spokojnie możemy tu stracić ze trzy godziny.
W takim razie odwrót, zjeżdżamy i lecimy do nadmorskiej miejscowości Velipoja. 
Cieszymy oczy drogą w dół.




W końcu mijamy jakichś operatorów jednośladów!




W Albanii na prawdę trzeba cholernie uważać na drogach. W miastach nie obowiązują standardowe zasady ruchu a w wioskach i małych miejscowościach czekają różne niespodzianki na przykład żywy inwentarz.



Warto zwolnić kiedy minie się jedną sztukę rogacza. Krowy zazwyczaj występują w stadach więc gdzieś za zakrętem mogą czekać na nas koleżanki albo parujące pozostałości po nich. Tak, to nie żart, zmasowany atak krowich placków może stanowić zagrożenie.Zwyczajnie są to miny poślizgowe o czym kiedyś przekonałem się najeżdżając na świeży placek będąc złożonym w zakręcie. Na szczęście nie wywinąłem orła, ale zadek mi uciekł.
















Po mniej więcej godzinie zjeżdżamy do Kopliku. Natrafiamy na pierwsze przeszkody mianowicie roboty drogowe. Droga prowadząca do Szkodry jest zamknięta, ale oczywiście nie znajdujemy żadnych znaków kierujących na objazd. Dobre piętnaście minut krążymy po miasteczku. Albańczycy jeżdżą jak im się podoba, zero reguł, zasad, logiki. Ogólnie masakra. Najbardziej rozbroił mnie sposób jazdy po rondach. Generalnie wyróżniamy dwa podstawowe modele. Pierwszy, panujący szczególnie na dużych rondach (od trzech pasów w górę) to kto większy i głośniejszy ten lepszy. Najzwyklejsze pospolite ruszenie, wjeżdżamy na rondo i próbujemy przetrwać lawirując między innymi pojazdami.
Drugi, to model często spotykany na mniejszych skrzyżowaniach z ruchem okrężnym. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent takich rond to standard (teoretycznie) europejski czyli zanim wjedziemy pojawia się znak informujący nas o zmianie pierwszeństwa ruchu, kolejny znak informujący nas o tym, że zbliżamy się do ronda i koniec znak ustąp pierwszeństwa przejazdu. Dodatkowo zawsze znajdują się znaki poziome na drodze. No nie da się nie zauważyć. Jak odbywa się ruch w takich miejscach? Opiszę nasze pierwsze spotkanie z rondem typu drugiego. 
Dojeżdżam do linii wyznaczonej przez poziome znaki „ustąp pierwszeństwa przejazdu”, patrzę w lewo i widzę znajdujące się już na rondzie pojazdy. Czekam aby je przepuścić, ale widzę, że wszyscy zwalniają. „Och jak miło, wpuszczają mnie”. Włączam się do ruchu, obserwuję najbliższy wlot do ronda i co? Wyjeżdża mi przed nos osobówka. Kolejny wlot, kolejne wymuszenie, kolejny i jeszcze jedno. Wniosek? Nie patrzeć na znaki tyko poruszać się zgodnie z regułą prawej dłoni. Oczywiście nie jest to standardem, na mniejszych rondach też jeździ się na silniejszego i głośniejszego czyli style mogą się ze sobą mieszać Po prostu trzeba mieć oczy dookoła dyńki.
W końcu wyjeżdżamy z Kopliku i kierujemy się do Szkodry. Większe miasto, większe wyzwanie, ale szczęśliwie udaje nam się je opuścić w jednym kawałku.
Po drodze bezskutecznie próbujemy znaleźć bankomat. Liczymy na to, że może w którejś z mniejszych mijanych przez nas mieścin coś znajdziemy.
W jednej z wiosek, przez które przejeżdżamy zauważam grupę motocykli próbującą włączyć się do ruchu. Zwalniam więc i macham ziomeczkom żeby pakowali się przede mnie. Z bocznej dróżki wyjeżdża jakieś dziesięć sprzętów. Patrzę na blachy, no tak rodacy.
Kolejna wioska, spore zagęszczenie delikatesów więc zarządzam postój. Może tutaj uda się wypłacić kasiorę albo przynajmniej zapłacić kartą za zakupy.
Zsiadamy z motocykla i kątem oka widzę, że w naszą stronę zmierza kolo w skórzanym kombinezonie. Nie, nie w takim jak w filmach z kategorii BDSM świntuchy, tylko takim motocyklowym. Okazuje się, że to kierownik jednej z maszyn, które wpuszczałem kilka kilometrów wcześniej.
- Siema! Gdzie to lecicie?
- Velipoja, mamy namiar na camping. Nie wiesz czy jest tu gdzieś bankomat albo czy można chociaż kartą płacić?
- Łoooo zapomnij, tu nic nie ma. My też zatrzymaliśmy się w Velipoja, tam są normalnie bankomaty. Trzy dni już tam siedzimy w hotelu. Chodźcie tam do nas to pogadamy, wszyscy siedzą parę metrów stąd.
Podchodzimy do grupki motocyklistów i zaczynamy luźną gadkę. Dowiadujemy się, że nasi rozmówcy dwa dni wcześniej wjechali pod Theth i faktycznie, droga bardziej przypomina teraz pole bitwy niż drogę szutrową. Dostajemy również wskazówki gdzie w Velipoja szukać bankomatu.
Po krótkiej gadce życzymy sobie powodzenia w dalszej trasie i suniemy na camping. Jakieś pięć kilometrów przed miastem, w szczerym polu nawigacja informuje nas, że za kilkaset metrów będzie nasze miejsce noclegowe. Okolica jest mocno średnia, ale i tak musimy najpierw wypłacić walutę więc lecimy na centrum. 
Pierwsze moje odczucia po przybyciu na miejsce to w skrócie: „Eeeeeyyyyyyy.....acha”.
Hotel na hotelu w miejscowości dwukrotnie mniejszej od Łeby, od cholery straganików z chińskim badziewiem i dzikie tłumy. No nie ukrywam, nie tego się spodziewałem, ale cóż. Bez problemu lokalizujemy bankomat i zaopatrujemy się w lokalną walutę – LEKi. 
Pomyślałem, że skoro już mamy tyle hoteli wokół siebie to zapytam z ciekawości o ceny i dostępność. Camping gdzieś w szczerym polu średnio mi się widzi.
Wbijam do jednego hotelu  -brak miejsc, w kolejnym to samo. Zaglądam do nieco schowano za żywopłotem trzeciego i pyk, jest wolny pokój. Pytam o cenę i słyszę: - sikstin juro maj frend!
„Ale taniocha, bez sensu cisnąć na camping. Wyśpimy się jak króle” pomyślałem. Na miejscu basen, bar, leżaczki no baja. Sam budynek hotelowy to taki odpowiednik naszego ośrodka kolonijno wczasowego  „Mewa” czy inny „Jantar”, ale jest schludnie. Zacieram raciczki i podjarany lecę obwieścić lubej jaką promkę upolowałem. Natalia zaskoczona wyraża aprobatę. Podjeżdżamy na hotelowy parking i zaczynamy wypakowywanko. Chwila wytchnienia, prysznic i chwilę przed 20:00 jesteśmy gotowi do wymarszu. Idziemy po drodze zapłacić za nasz super pokoik. Wbijamy do recepcji, wybieramy formę płatności kartą i Pani recepcjonistka wklepuj na terminalu kwotę sześćdziesiąt jeden Euro. Patrzę na nią i mówię, że chyba pomyliła cyferki. Odpowiada mi, że nie, że jeden Euro to coś jak opłata klimatyczna.
- Ok, rozumiem, ale to wciąż sześćdziesiąt Euro (sixty) a nie szesnaście (sixteen).
- Ojeeeeej, ktoś Wam powiedział, że pokój kosztuje szesnaście Euro? Przepraszam za nieporozumienie, jeśli chcecie możecie zostawić pokój, nic się nie stanie.
Patrzymy z Natalią po sobie. Jest 20:00, pakować z powrotem mandżur, szukać campingu, rozkładać namiot i znowu rozpakowywać graty.....
Masakra... Pytam pierwszy:
- Co robimy?
- Nie wiem, kurde, nie chce mi się zwijać tego wszystkiego...
- No mnie też  nie bardzo...
- Dobra, zostajemy, raz się żyje, najwyżej będziemy później jeść gruz.
Albania przywitała nas sporym misanderstendem. Plan oszczędnościowy wprowadzamy natychmiast, zamiast na fafarafa kolację idziemy na szczura w szmacie a piwerko zamiast w fensi knajpie postanawiamy trzepnąć na plaży. Jak się bawić to po taniości, jak uboga szlachta!



Nie walczymy zbyt długo, nie ma sensu. Wolimy wcześniej wstać następnego dnia i sprawnie dolecieć nad albańską riwierę.

Dystans: 260km 23.08.2019, piątek, dzień jedenasty, Velipoja - Ksamil.
trasa: https://goo.gl/maps/jkX32jP4vQwcbQ2g9


Poranek bez zaskoczenia, jest gorąco i słonecznie. Zerkam na ściągawkę z rozpisaną trasą. Bez dramatu, trochę ponad dwieście kilometrów do Wlory a później to się zobaczy gdzie osiądziemy.
Pakujemy klamoty i lecimy. Kierunek początkowy -Tirana. Wjeżdżamy na drogę E762/A1. „Super, szybka trasa, idealna do tranzytu przez nudny odcinek” pomyślałem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem jak wyglądają autostrady i ekspresówki w Albani.
Zaraz za Szkodrą ruch gęstnieje. Co większe skrzyżowanie stajemy w korku. Jest strasznie gorąco, w żółwim tempie wleczemy się w stronę stolicy. W pewnym momencie na jednopasmowej drodze ekspresowej (sic!) pojawia się znak autostrady i szosa przybiera na szerokości. „No w końcu! Teraz się trochę schłodzimy”.
Odkręcam manetkę, wiaterek przyjemnie chłoszcze pachy. Lecimy pięć kilometrów, dziesięć, dwanaście..... i nagle bez najmniejszego ostrzeżenia wyrasta przed nami rondo. Tak, rondo, na środku zakichanej autostrady! Wciskam heble i ze 140km/h momentalnie zbijam prędkość do 20km/h.
Wyjeżdżam z ronda i kminie czy dalej jesteśmy na autostradzie czy już nie. Ponownie odkręcam manetkę, mija kilka kilometrów rozglądam się za znakami i nic, czysto. Za kilkaset metrów ponownie wyrasta przed nami rondo! Nigdy z czymś takim się nie spotkałem a kilka tras już w życiu zjechałem.
Szybko znikają dwa pasy i droga z powrotem zmienia się w zwyczajną dwunitkę.
Jakieś trzydzieści kilosów przed Tiraną grzęźniemy w morderczym korku. Termometr w krytycznym momencie wskazuje czterdzieści cztery stopnie. Nie ma szans na jazdę środkiem, jest zbyt wąsko. Tam gdzie to możliwe zjeżdżam na szutrowo trawiaste pobocze i poruszam się  prawą stroną.
W końcu temperatura wygrywa i zjeżdżamy na sypiącą się stację benzynową. Wygląda jak opuszczona, ale jest czynna. W minimarkecie kupujemy zapas zimnej wody. Zrzucam z siebie zbroję i sportowego longsleeva. Na tym drugim ląduje pół litra lodowatej wody. Teraz mogę jechać dalej.
Kolejne dziesięć kilometrów bujamy się w korku aż do zjazdu na Durres. Tutaj trafiamy na intensywne roboty drogowe, ale przynajmniej już się jakoś przemieszczamy. Cytując klasyka z serialu pewnej telewizji – Not great, not terrible.
Nawigacja pokazuje mi, że u celu będziemy za jakieś dwadzieścia kilometrów. Nie chce mi się coś wierzyć, przecież nawet nie wjechaliśmy do Wlory. Zjeżdżam na stację benzynową i szukam kawałka cienia. Znajduję go przy kasie, parkuję motocykl tak żeby nikomu nie przeszkadzać i nic nie zastawić. Z budy wybiega rozentuzjazmowany pracownik i przegania nas z jedynego w okolicy schronienia przed słońcem. „Co za dzban....”-pomyślałem. Wywijam łuk i parkuję przy niskim żywopłocie. Chowam się pod motocyklem i łapię skrawki cienia.
Wklepuję w nawę kolejne punkty przez które powinniśmy przejechać. Procesor mieli, mieli, mieli...
- Oooo ku**a.........
- Co się stało?
- Eeeehh, zapomniałem zaktualizować trasy w nawigacji... No mamy dwie opcje. Możemy jechać do Wlory, która jest już bardzo blisko, zostać tam na jedną noc i jutro przenieść się gdzieś na riwierę. Jest też druga opcja....
- Ale?!
- No możemy jechać już od razu na riwierę, do Ksamilu, pięknie tam jest podobno, ciepłe morze iiii...
- Ale?!!!!!
- No ale to jeszcze jakieś sto pięćdziesiąt kilometrów stąd.... Zajedziemy tam pewnie wieczorem, ale jak dojedziemy tam dzisiaj to będziemy mieli pełne dwa dni na plażing.
Ustalamy, że zadecydujemy gdzieś w okolicach Wlory. Przed wlotem do miasta stajemy przy budynku z wielkim szyldem Restaurant. Jest 15:00, w sumie można by coś wszamać.
Wchodzimy do lokalu i pytam czy możemy zjeść jakiś obiad. Chciałbym zobaczyć moją minę jak usłyszałem kelnera mówiącego, że jedyne co mają to przekąski w postaci chipsów i batonów.
- Yyyyy, a jakiś burger, coś ciepłego?
- Możemy zrobić tosty z serem...
- Bierzemy
Skromnie, ale coś tam podjedliśmy. 
Decydujemy, że jedziemy do Ksamilu.
Od Wlory trasa zaczyna w końcu obfitować w fajne widoczki. Drogi zaczynają meandrować i robi się ciekawiej.Niestety część frajdy zabierają nam fatalnie jeżdżący kierowcy.


Dojeżdżamy do przełęczy Llogara i widoki nas powalają. Jest cudnie! 







Suniemy wybrzeżem i mijając kolejne wioski nabijam sobie punkty umiejętności przetrwania na albańskich drogach.










Pojazdy zaparkowane w miejscach, w których nikt by się ich nie spodziewał to normalka. Zakręt? No i co z tego, jest wolne miejsce to się staje nie? 




Na zdjęciu poniżej to niestety nie jest mgła tylko pożar lasu...










Jesteśmy kilkadziesiąt kilometrów od celu, pomału  zachodzi słońce. Na niebie dostrzegam burzowe chmury i błysk pioruna. „Nie, nieee, nieeeeeee, nie na sam koniec.......” Nawijamy kolejne kilosy i liczę na to, że nie przywita nas deszcz.
Zmęczenie wygrywa, muszę stanąć na kilka minut. Od Ksamilu dzieli nas raptem dyszka. Albański styl jazdy i parkowania zaczyna zatruwać mi krew. Łapie się na tym, że zatrzymuję motocykl praktycznie na wjeździe na rondo. Na szczęście nie jestem sam, przede mną stoi zaparkowana osobówka, z której głośno dudni disco-albano. Do fury podchodzi kobieta, na oko lat pięćdziesiąt. Wymienia z kierowcą kilka zdań i zaczynają tańcować na środku chodnika. Naaajs, ciekawie, nie powiem.
Po chwili przerwy grzmimy dalej.
W Ksamilu zjawiamy się koło 20:00.  Szukamy campingu na który namiar znalazłem jeszcze w Polsce. Dojeżdżamy w miejsce gdzie powinno być pole namiotowe i dupa. Parkuję motocykl i idę na rekonesans. Podbija do mnie jakiś jegomość, czerwone lico, oddech mocno procentowy, widać że się chłop alkoholu nie lęka. Nawija coś do mnie po albańsku ale akurat tych słów, które wypowiada nie rozumiem. Idę dalej.
Wbijam pod adres rzekomego campingu. Placu jest w pytkę to fakt, ale przy okazji ciemno jak w murzyńskiej chacie.
Dostrzegam starsza panią wyłaniającą się zza krzaków. To jest ta chwila, podbijam i zagaduję po radziecku. Pytam czy jest tu gdzieś camping bo zgodnie z tym co mówi międzynarodowa agencja Google Maps takowy obiekt powinien się znajdować w miejscu, w którym właśnie stoimy.
- Kjempinga uże niet, tolka komnaty.
No i cześć.... Nie chce mi się jak cholera szukać innej lokalizacji. Poza tym mój zintegrowany z organizmem termometr mówi, że mimo późnej pory jest cholernie gorąco. Jakie zatem piekło musi tu panować w ciągu dnia w pełnej latarze. Przed oczami przewijają mi się algorytmy: słońce, namiot, Celcjusza tak dużo, pot, gorące wszystko....
- Skolko?
Pada cena i oferta wydaje się być atrakcyjna. Upewniam się czy na pewno mówimy o tej samej kwocie i proszę o zapisanie długopisem, cyferkami , na jakimś wymiętolonym paragonie, który znajduję w spodniach.
Dobijamy targu, klucz do pokoju wręcza nam chłopaczek z pobliskiego hotelu. Dziwny układ, ale nie wnikam. Dogadujemy się, że za pobyt zapłacimy następnego dnia. Informuję Natalię o zrobionym dilu.
- Jesteś pewien, że nie zapłacimy znowu nie wiadomo ile?
- Mam to na piśmie...
Wbijamy na kwadrat.....jest wypas! Klima, lodóweczka, no malina!
Zmęczeni jesteśmy okrutnie i niemniej głodni. Szybka toaleta i lecimy na kolację. W końcu napcham się świeżymi owocami morza.
Oszczędzę wszystkim oglądania zdjęć potrawy, która wygląda jak penisy na talerzu, ale zapewniam, że grillowane ośmiornice są pycha.

Dystans: 380km

24.08.2019, czwartek, dzień dwunasty.

Wstajemy niespiesznie, następnie lecimy na szybkie śniadaniowo-arbuzowe zakupy. Po spożyciu najważniejszego posiłku dnia mkniemy na przywitanie z morzem.
Wkraczamy na plaże i szukamy wolnego leżaczka. Zamiast piasku królują kamienie, ale nie ma co wybrzydzać.
Zajmujemy miejsce pod parasolką, zrzucam ubrania i gramolę się do wody. Cieeeeeeplusia jak w wannie. Można dryfować godzinami. I ten kolor.... 




Dzień w skrócie to plażing, smażing, nicnierobing. 




Wieczorem Natalia ciągnie mnie na dicho na plaży. Pstryk! Twój rozkaz jest dla mnie życzeniem...czy jakoś tak.

25.08.2019, niedziela, dzień trzynasty.

Chyba nie zaskoczę zbytnio jak napiszę, że ten dzień również upłynął na słodkim lenistwie? 









To nasz ostatni dzień nad Morzem Jońskim i pobyt w Albanii również chyli się ku końcowi. Czas więc na podsumowanie. Zacznę od Ksamilu. Mam bardzo mieszane uczucia. Momentami czułem się tam jak chodzący portfelik. Do póki wydawało się pieniądze czy to na pamiątki, jedzenie czy cokolwiek to wszyscy byli bardzo mili i pomocni. Wystarczyło jedynie powiedzieć "nie" na przykład namawiającemu na super wypasione gadżety sprzedawcy i błyskawicznie znikały uśmiechy i maj frend maj frend. Nie mówię, że to reguła, ale niestety często tak bywało. Ja rozumie, że w takich miejscach każdy chce zarobić na turystach, ale nosz qrna.... 
W Bośni na przykład za odmowę nikt nie robił naburmuszonej miny typu "ej, typie, ale jak to odmawiasz.... przecież oferuję Ci deal stulecia....cymes okazja....uraziłeś  me serduszko". Mało tego, w Sarajewie nawet jak się komuś odmówiło to ta osoba robiła się jeszcze bardziej życzliwa i pytała czy jakoś inaczej może pomóc. Piniondz piniondzem, ale niestety, pod tym względem zawiodłem się na Albanii. Może zbudowałem sobie nie wiadomo jakie wyobrażenia o ludziach bazując na wspominaniach z mojej wizyty w tym kraju w 2015 roku Wtedy spotkałem się z życzliwością i gościnnością level max, ale to były góry a nie oblegane przez rzesze Niemców (hue hue) i Włochów wybrzeże.
Przejdźmy do krajobrazu. Góry Przeklęte – baja, dojazd do Theth na prawdę zrobił na mnie piorunujące wrażenie.
Eleganckie winkielki, rewelacyjne widoczki, umiarkowany ruch, no poezja. Troche mam niedosyt, że nie dojechaliśmy do samej wioski, ale pytanie czy warto pchać się na plac budowy?
Wybrzeże -pierwszy nocleg przemilczę. Trasa tak jak pisałem wcześniej, do Wlory nuda. Jakbym jechał kiepską ekspresówką przez Węgry. Dopiero od Wlory zaczęło się robić ciekawie. Wjazd na przełęcz Llogara to już zdecydowanie mistrzostwo świata i okolic, daję łapkę w górę. Trasa do Ksamilu widokowo naprawdę zachwyca, ogólną ocenę trochę zaburzyła mi beznadziejna jazda albańskich kierowców ale poza tym na prawdę jest elegancko.
Nadmorskie wioski są do siebie bardzo podobne, trącają trochę greckim stylem, wąskie uliczki, ciasne zabudowania. Na wlotach i wylotach częstym widokiem są niestety sterty śmieci.
Podobnie było w Ksamilu. Śmieć był częstym towarzyszem spacerów. Idzie sobie człowiek czystym chodniczkiem i nagle wyrasta przed nim albo wielki, przepełniony kontener, z którego już od kilku dni się wysypują resztki wszelakie, albo zwyczajnie trafia na leżące luzem worki czy kartony z gnijącymi odpadami.
Spory kontrast, po jednej stronie ulicy lazurowe morze a po drugiej sterty leżących dziko śmieci. Tyle słowem podsumowania.
Ostatni wieczór spędzamy na spacerze po wybrzeżu i cykaniu fotasów.
Jutro opuszczamy Ksamil i najeżdżamy Macedonię.


26.08.2019, poniedziałek, dzień czternasty, Ksamil - Trpejca.

trasa: https://goo.gl/maps/g8a3Lcy33tQ9aYyE6

Wstajemy chwilę przed 8:00. Przed nami jazda przez góry po terenie, który na mapie wyje drogami gruntowymi. Ile nam zajmie pokonanie trasy do Macedonii tego nawet najstarsi górale nie wiedzą dlatego nie ociągamy się zbytnio z wyjazdem. O 9:00 opuszczamy Ksamil.
Poniedziałkowa jazda Albańczyków rozbraja mnie na łopatki. W skrócie masakra. Moja zwichrowana psychika może odpocząć dopiero jakieś dwadzieścia kilometrów za Sarandą.
W górach po raz kolejny witają nas rewelacyjne widoczki. 




Drogi co prawda miejscami bardziej przypominają tarkę lub ser szwajcarski, ale jedzie się super. Nie wiem jak ludzie mogą narzekać, na zawieszenie w V Stromie, jak dla mnie robi kawał dobrej roboty.
Mijamy kolejna małą wioskę i przed nami pojawia stara beczka (Mercedes W123). Już z daleka widać, że wehikuł nie jedno widział i przeżył. Zbliżam się do pojazdu, kierowca okrutnie zamula więc postanawiam go wyprzedzić. Włączam kierunkowskaz i nagle kierowca odbija na lewą stronę zajeżdżając mi drogę. „ Co jest....”
Zaczynają się zakręty więc tracę okazję do wyprzedzania i wlokę się 30km/h za sypiącym się Mercedesem. Kierowca przede mną wężykuje jakby jechał na podwójnym gazie. Ścina zakręty, zbiera pobocza, masakra, strach wyprzedzać.
W pewnym momencie na drodze pojawia się stado krów. Patrzę co robi walnięty Albańczyk a ten jak gdyby nigdy nic jedzie prosto na idące środkiem drogi zwierzęta. Nie wiem co ten debil sobie wyobrażał, że krowa pomyśli „o, w moją stronę zbliża się auto, zgodnie z zasadami bezpiecznego poruszania się po drogach powinnam zbliżyć się do pobocza”?
Słyszę huk, trzask tłuczonego szkła i mijam oszołomioną - choć stojącą na nogach krowę. Parę metrów dalej widzę chłopa na furmance, zapewne właściciela stada. Ruchem ręki pokazuję mu żeby lepiej podszedł do swoich zwierząt.
Gdyby ten walnięty kierowca jechał szybciej to nie skończyłoby się na stłuczonym reflektorze tylko pewnie zabiłby krowę, siebie i być może kogoś jeszcze.
Mijamy kolejny szczyty i górskie stoki. W pewnym momencie na jednej ze stromych ścian zauważam pasące się zwierzęta. Przyglądam się uważnie, „kurde, coś za duże jak na kozice...”. Włączam swój wbudowany zoom i nie wierzę własnym oczom. Na prawie pionowej ścianie z gracją kozic pasą się krowy.... krowice górskie. W życiu czegoś takiego nie widziałem.
Niestety na wąskiej drodze nie było pobocza żeby stanąć i udokumentować to rzadkie zjawisko.
Po kilku kolejnych kilometrach wjeżdżamy na drogę numer E853 wkraczając na moment do cywilizacji. 
Następna szosa, tym razem SH75 wprowadza nas w świat kolejnych przeżyć. Nie powiem, momentami albańskie drogi w górach kruszą każdą pewność własnych umiejętności.
Zero barierek ochronnych, miejscami osuwający się w dół urwiska asfalt, zakręty w lewo wyprofilowane w stronę zbocza > , wyrwy (bo trudno to dziurami nazwać), szkoła życia, ale mimo wszystko warto.





Dojeżdżamy do miejscowości Çarshovë i stajemy przed dylematem. Mamy jechać do Korczy, do której prowadzą dwie drogi. Zatrzymuję się przy kawiarni na rozstaju dróg. Zsiadamy z motocykla, muszę zerknąć na mapę. Nie minęło kilkadziesiąt sekund i w naszą stronę zmierza uśmiechnięta niewiasta pytając płynnie po angielsku czy nie potrzebujemy pomocy. Zaskoczony odpowiadam, że wszystko gra, musimy jedynie zerknąć na chwilę na mapę. Jak się okazało miła pani pracuje w pobliskiej kawiarni i zapewnia, że jeśli czegoś byśmy potrzebowali to śmiało możemy podejść.
Jakże inny model traktowania turystów niż ten nadmorski. Rozkładam mapę i porównuję trasy prowadzące do Korczy.


Jedna wygląda na typowo górskiego kręciołka, ale z bardzo wątpliwej jakości nawierzchnią natomiast druga to pół przelotówka, pół górska trasa zaznaczona żółtym kolorem na mapie...czyli nuda.
Postanawiam jednak poprosić o pomoc a w zasadzie konsultację. Wbijam do kawiarenki i pytam najpierw o tą pierwszą drogę.
Dowiaduję się, że obie mają mniej więcej taką samą długość, jedna to stara trasa a druga to świeżynka w połowie prosta jak strzała, prowadząca przez pola i łąki.
Stara droga prowadzi przez kanion, jest atrakcyjna widokowo, ale miejscami dziurawa.
Zerkam na zegarek, jest prawie 14:00 i jesteśmy mniej więcej w połowie dzisiejszego dystansu. Jak trafimy na srogie szutry to nad jezioro Ochrydzkie zajedziemy w nocy. Pytam więc czy stara droga jest asfaltowa czy w pełni szutrowa. Widzę lekkie zawahanie, ale pani twierdzi, że jest asfaltowa. Zaznacza jednak, że jeśli ją wybierzemy to żebyśmy zachowali czujność bo miejscami jest bardzo dziurawa.
Pada decyzja, jedziemy starą trasą. Po kilkuset metrach przekonujemy się, że faktycznie trzeba jechać w pełnym skupieniu.  Co rusz za zakrętami, na środku drogi wita nas jakiś głazior, który oderwał się od górskiej ściany albo ziejący krater lub żwir.
Miejscami asfalt znika na kilkaset metrów i jedziemy przeoranym, dziurawym szutrem. Bawię się więc pysznie. Natalia też na razie zbytnio nie cierpi więc jest elegancko.
Nie wiedzieć czemu nie mijamy po drodze absolutnie żadnego pojazdu ;) Dopiero w wiosce Leskovik pojawiają się jakieś ślady życia.




W końcu z nieskrywanym żalem opuszczamy piękne góry Albanii.
Koło godziny 16:00 wjeżdżamy do Korczy i jak to w wielkim mieście, próbujemy przetrwać na drodze. Na jednym z rond spotkała nas tragikomiczna sytuacja. Wjazd na skrzyżowanie, dwa pasy. Stoję sobie grzecznie na lewym pasie i czekam na możliwość wjazdu. Po mojej prawicy stoi jakaś babka z wąsem w starym merolu.
Ruszam spokojnie, wjeżdżam na rondo, na lewy pas i co robi baba? No jak co, pakuje się na mnie, odbija na lewy pas po czym z lewego pasa, na pierwszym wylocie opuszcza skrzyżowanie zajmując od razu prawy pas... Już nawet mi się trąbnąć nie chciało, po prostu przyhamowałem żeby nas idiotka nie staranowała. Ot taki skecz.
Za Korczą kierujemy się w stronę jeziora Ochrydzkiego. Granicę przekraczamy bardzo sprawnie, po obu stronach bezproblemowo.
Zanim dojdziemy na camping planujemy wstąpić jeszcze do Monastyru św. Nauma. Na miejscu zastajemy festiwal straganów z pamiątkami,prawie jak na Krupówkach. Przy wejściu płacimy jakieś drobniaki za wstęp. Całe szczęście zostało mi jeszcze trochę Dinarów z mojej ostatniej wizyty w Macedonii. Po drodze niestety nie znaleźliśmy żadnego bankomatu, liczymy na to, że przed campingiem coś się jeszcze trafi. Po chwili wdrapujemy się na szczyt małego wzgórza na którym znajduje się zabytek.
Sam Monastyr... noc cóż. Spodziewałem się czegoś innego, bardziej spektakularnego. Wewnątrz niestety nie można robić zdjęć, ale z zewnątrz obiekt wygląda tak:



Ze wzniesienia rozpościera się elegancki widok na jezioro Ochrydzkie:


Gdzieś po albańskiej stronie straszy burza....































Słońce ewidentnie zaczyna pomału zachodzić więc wracamy do motocykla. Koniecznie musimy jeszcze uzupełnić zapasy prowiantu i wypłacić siano na camping.
Jeszcze szybka fotka motoryzacyjnego symbolu byłej Jugosławii...


....i pyrkamy w stronę miasta Ochryda. Nocleg mamy nagrany w wiosce Trpejca.
Im bliżej celu tym bardziej nerwowo rozglądam się za jakimś większym skupiskiem ludności jednak jedyne co mijamy to lasy. W końcu nawigacja pokazuje nam dwieście metrów do celu. Wjeżdżamy do Trpejcy i parkujemy przed wejściem do jedynego w okolicy sklepu. Zsiadamy z motocykla i słyszymy polską mowę. Natalia podchodzi do spotkanego rodaka i pyta czy w sklepie akceptują plastik i czy jest gdzieś w pobliżu bankomat.
- Najbliższym bankomat jest w Ochrydzie (czyli jakieś dwadzieścia kilometrów w jedną stronę...) a sklep, w którym można płacić kartą jest za jakieś pięć, może siedem kilometrów.
Nie no, do Ochrydy to mi się za chusteczkę nie chce jechać. Jest prawie 19:00, zmęczony jestem....
Jedziemy w stronę sklepu, może jakimś cudem znajdziemy ścianę płaczu. Wyjeżdżamy z wioski i od razu trafiamy w rządek drogowych ameb jadących 20km/h po idealnej drodze... Ja rozumiem, bezpieczeństwo, rozsądek, ale szybciej jeżdżą nawet rowerzyści... Nie mam zbytnio okazji do wyprzedzania bo droga co chwila zakręca więc wleczemy się za łajzami.
Pierwsza prosta, maneta w dół i wysuwamy się na prowadzenie. Po dwudziestu minutach trafiamy do celu. Przeprowadzam szybki wywiad u lokalsów i niestety, potwierdziła się plotka. Najbliższy bankomat jest w Ochrydzie. Mamy więc mały problem, jeśli na campingu nie przyjmują Eurasków to nie będziemy mieli czym zapłacić. Na dodatek jeżeli camping będzie w stylu dla bogoli to nie starczy nam siana a razem mamy jakieś dziesięć euroszekli.
Na nasze szczęście w jednym ze sklepów można płacić kartą. Robimy zakupy i wracamy do Trpejcy w poszukiwaniu naszego campingu. Nawigacja prowadzi nas kamienistą drogą w stronę jeziora. Na miejscu zastajemy wyjątkowo skromny plac, camping w iście spartańskim stylu. Właściciel był na tyle miły, że zrobił nam rezerwację miejsca w cieniu. Za miejscówkę płacimy całe trzy euracze więc nasze obawy co do ceny były zbędne.
Na miejscu mamy coś a’la węzeł sanitarny, ale wody ciepłej brak. No cóż, normalnego prysznica w tym odcinku nie będzie.
Rozkładamy namiot, podgrzewamy sobie kolację na Prymusie i rozkoszujemy się miejscem. Szybko zachodzi słońce, ale mimo to jest rewelacyjnie. Ciepły bezchmurny wieczór, a z pobliskiego lasu dochodzą do nas dźwięki buszujących zwierzorów.
Koło 22:00 pomału zbieramy się spać. Lecę pod prysznic żeby chociaż z grubsza się opłukać. Przy kabinie dostrzegam podglądaczkę...


Z płaczem uciekam do namiotu. Cykanie świerszczy powoduje, że wyjątkowo szybko zasypiam.


Jest środek nocy, chrapciam sobie w najlepsze gdy nagle budzi mnie szelest reklamówek. Pomyślałem, że Natalia zgłodniała i szuka czegoś do jedzenia w naszej podróżne torbie, która leży sobie w przedsionku namiotu. Otwieram oko i widzę, że moja luba leży zawinięta w śpiwór... „ co jest kurrr....”
Otwieram namiot, otwieram torbę.....


Tak, dokładnie. Jakimś cudem do zamkniętej torby z prowiantem wlazł jeż. Bezczelny zwierz usiadł sobie na talerzu i zaczął dobierać się do wafli...
Próbuję wyciągnąć drania i oczywiście zwija się w kulkę. Nie ma innej opcji, muszę wyciągnąć nicponia razem z talerzem, jak kolczastą potrawę. Zestaw odstawiam przed namiot i jeż momentalnie trupta sobie w krzaki. Przezornie pakuję torbę do namiotu, nie dam się okraść!

Dystans: 340km

27.08.2019. wtorek, dzień piętnasty, Trpejca - Miasto Diabła

trasa: https://goo.gl/maps/qgu7622DRZTLk4229

Wstajemy koło 8:00, przed nami kawałek drogi więc chcemy wyjechać jak najszybciej. Przed wylotem idziemy jeszcze na krótki spacer nad jezioro. Woda cieplutka jak w Morzu Jońskim... Zdecydowanie cieplejsza niż pod prysznicem na campingu. Kiedyś tu jeszcze wrócimy...






Z campingu wyjeżdżamy koło 10:30, słońce zaczyna już smażyć konkretnie. Za miejscowością Ochryda wjeżdżamy na autostradę, która jak większość dróg tego typu wieje nudą. Co kilka kilometrów przejeżdżamy przez bramki. Zbieram kolejne paragony a kieszeń zaczyna mi od nich puchnąć.
Za Skopje, kilkadziesiąt kilometrów od granicy z Serbią upał z nami wygrywa i postanawiamy zjechać na moment na stację benzynową żeby skitrać się w cieniu. Wypatruję miejsca wolnego od słońca, obieram kurs i... wbija się przede mnie stary merol na austriackich blachach. Wzdycham sobie w serduszku, no cóż zaparkujemy w pełnym żarze. Wymijam auto, zsiadamy z motocykla i spoglądam zmęczonym wzrokiem na zajęte miejsce. Z auta wysiada mocno śniady, raczej nierodowity Austriak. Chyba się chłopina zorientował, że wbił się idealnie przed nami  i łamaną angielszczyzną pyta czy nam zwolnić miejsce i zaczyna przepraszać. Odpowiadam, że spoko luz, nie ma problemu i nie ma sensu już robić zamieszania. Motocykl co prawda zostaje na pełnym słońcu, ale sami chowamy się do cienia. Chłop się strasznie przejął bo nie przestaje nas przepraszać mimo mojego usilnego biadolenia, że jest cacy.
W końcu zawija na stację a my z kolei rozkoszujemy się chwilą wytchnienia od zatłoczonej autostrady.
Po paru minutach Austriak wraca do auta i zaczyna odjeżdżać, rozczulił nas strasznie więc machamy mu na do widzenia. Gość nagle staje i woła mnie do siebie. Podbijam a ten proponuje mi jakąś otwartą wodę i szlugi. Grzecznie dziękuję i mówię, że nie ma potrzeby, mamy przecież swoje płyny. Gość nagle gasi silnik, wysiada z auta,  ciągnie mnie za rękę żebym poszedł z nim na stację i pyta co nam kupić do picia. Odpowiadam po raz kolejny, że nie ma potrzeby na co słyszę „noł, noł, noł!”. Facet nie odpuszcza, biorę z lodówki dwie puszki i serdecznie dziękuję. Kurde czyli jeszcze się trafiają na prawdę dobrzy ludzie. Żegnamy się serdecznie, tym razem już ostatecznie.
Korzystamy jeszcze chwilę z cienia po czym wracamy na klacz.
Nagle nie widzieć skąd zaczyna siąpić grubo kroplisty deszcz. Patrzę w górę... nie no spoko, chmura dziesięć na dziesięć metrów a rozkręca się konkretnie. Droga momentalnie robi się mokra, ja w sumie też. Po kilku minutach tak szybko jak zaczęło lać tak samo szybko przestaje. W sumie fajny prysznic na ochłodę.
Kilka kolejnych kilometrów i stajemy na końcu ogromnej kolejki na przejściu granicznym. No to sobie postoimy...
Jeden wielki chaos, auta wciskają w każdą wolną lukę, stoją w totalnym nieładnie jakby nie istniały linie dzielące pasy. W pewnym momencie postanawiamy wjechać na jeden ze skrajnych pasów. Decyzja okazuje się być trafiona bo raptem po kilkudziesięciu minutach lądujemy na odprawie paszportowej.
W sumie na przejściu straciliśmy jakieś półtorej godziny, ale mogło być znacznie gorzej.
Po przekroczeniu granicy zjeżdżamy w stronę pierwszej większej miejscowości (Vlasotince). Musimy wypłacić serbską walutę i wypadałoby coś w końcu zjeść. Po dojechaniu na miejsce parkuję motocykl w cieniu i idę na rekonesans. Po kilkuset metrach bezowocnych poszukiwań bankomatu proszę o pomoc jak mi się wydaje lokalsów. Okazuje się, że zapytani przeze mnie kolesie to Holendrzy, ale jeden z nich zna miasto gdyż jego żona jest tutejsza. Dżentelmeni tłumaczą mi gdzie znajduje się bankomat po czym stwierdzają, że w sumie sami też potrzebują wypłacić kasiorkę i idą na miejsce razem ze mną. 
Do Natalii i Dejzi wracam  poczuciem wzorowo wykonanej misji.
Na przeciwko miejsca, w którym zostawiłem dziewczyny zauważam piekarnię. Ustalamy, ze przeparkujemy się bliżej centrum dystrybucji pokarmu.
Podjeżdżam, zatrzymuję sprzęt i słyszę, że coś dziwnie rzęzi. Proszę Natalię żeby zsiadła z motocykla i kupiła sobie coś do jedzenia a ja w międzyczasie obsłuchuję serce Dejzi. Do moich uszu dochodzi dziwny metaliczny stukot. Wyłączam silnik i obchodzę motocykl dookoła w poszukiwaniu luźnych elementów. Serducho nie pracuje a ja znowu słyszę dziwny dźwięk. „ Co jest ....” Chwila ciszy i znowu coś tłucze ;)
Spoglądam w górę...”Paweł Ty debilu”. To klimatyzator wiszący nad piekarnią, ledwie zipie i rzęzi. Stoję przy drodze, czekam na Natalię gdy nagle podchodzi do mnie jakiś facet i zagaduje po francusku. Mówię przybyszowi, że w języku kraju białej flagi to ja nie parlewu na co gość rzuca łamaną polszczyzną „ku*wa, co tak stoisz nic nie robisz!” wybucha śmiechem i tłumaczy, że pracuje z Polakami i to jest jedyne zdanie jakie zna w naszym języku.
Okazuje się, że spotkałem kolejnego obcokrajowca, który wziął sobie Serbkę za żonę. Chwilę wymieniamy słowa i mój rozmówca znika w piekarni.
Mija kilka sekund, zatrzymuje się koło mnie osobówka i kierowca pyta czy wszystko gra, czy może w czymś pomóc. Dziękuję serdecznie i zapewniam, że u mnie wszystko w porządku.
Natalia wychodzi z piekarni z fantami i zaczyna konsumpcję. Po chwili przed nami staje Francuz,  którym rozmawiałem chwile wcześniej i wręcza nam dwulitrową butlę z jakimś żółtym płynem w środku. Podejrzane nie? Dowiadujemy się, że to lokalny przysmak, coś jak lemoniada, taka stuprocentowo naturalna. Zaskoczeni dziękujemy za prezent i próbujemy specyfiku. Faktycznie bardzo dobre.
Mija następne kilka minut i podchodzi do nas kolejna osoba oferując swoją pomoc. Zaczynamy się zastanawiać co jest grane, że wszyscy są tacy mili i pomocni. Na prawdę bardzo nas urzekła gościnność i życzliwość lokalsów, strasznie to miłe.
Pomału topnieje nam zapas czasu a przed nami jeszcze ponad sto kilometrów i brak rozpoznanego miejsca noclegowego. Zamierzamy spać na dziko gdzieś w okolicy Miasta Diabła, ale jak to wyjdzie...kto to wie. Opuszczamy Vlasotince i połykamy kolejne kilometry. Słońce pomału zachodzi i robi się wyraźnie chłodniej. Jesteśmy w okolicach miejscowości Kuršumlija, jakieś trzydzieści kilometrów od Đavolja varoš. Przy drodze zauważam motel więc zjeżdżam na konsultację z moim plecaczkiem.
- Co robimy? Jedziemy dalej i szukamy łąki pod namiot czy zapytać tutaj o wolne miejsca?
- Zapytaj, zimno mi się robi....
Idę w stronę recepcji i słyszę polską mowę. Witam się z rodakami i podbijam do recepcji. Pytam po angielsku czy znajdzie się wolny kąt dla pary wędrowców. Pracownik recepcji odpowiada niechętnie, że po angielsku to średnio mu się rozmawia. Przechodzę więc na radziecki. Pękają lody i Serb pyta dlaczego od razu nie zacząłem po rosyjsku, przecież jesteśmy Słowianami, zawsze się jakoś dogadamy. W sumie racja... Chwilę rozmawiamy o głupotach po czym przechodzimy do interesów.
Za dwuosobowy pokój wychodzi w przeliczeniu  koło stówki polskich złotych więc nie jest źle.
Odbieram klucze i pomału zaczynamy rozpakowywanie. Spotkani wcześniej Polacy polecają nam na kolację rybkę serwowana w motelowej restauracji.
Jest grubo po 19:00, kuchnia działa tylko do 21:00 więc po szybkim wstępnym ogarnięciu siadamy przy stoliczku w knajpie. Zamawiamy po piwerku i jak nam się zdaje po rybie.
Jakie zaskoczenie przeżywamy gdy po dłuższej chwili na naszym stole lądują dwie konkretne porcje mięcha wszelakiego. Jak tak wyglądają ryby w Serbii to ja chcę tutaj zamieszkać. Natalia wyraźnie wykazuje mniejszy entuzjazm ode mnie...
- Co to jest?! Miała być ryba....
- Spoooooko, pyszne jest. Pewnie kelner popierdzielił zamówienia, ale gitara. Jest na prawdę dobre i przynajmniej najemy się porządnie.
- Ale ja chciałam rybę...
- No wiem, ale znowu będziesz czekać pół godziny. Zasuwaj, serio pycha jest.
Porcje były tak duże, że nie daliśmy rady zjeść wszystkiego. Część zostawiliśmy sobie na śniadanie.
Bierzemy jeszcze po piwku i uderzamy w kimono. Z rana będziemy atakować Miasto Diabła więc wypadałoby wstać w miarę wcześnie.
P.S Poniżej przykład marnotrawstwa level master... Te wszystkie kwity są z przejazdu jedną autostradą z odcinka o długości raptem dwustu kilometrów....


Dystans: 460km

28.08.2019, środa, dzień szesnasty, Miasto Diabła - Uvac.
trasa: https://goo.gl/maps/22FzR58k9tgkUuLn8

Wstajemy chwilę przed 8:00. Podczas gdy Natalia uskutecznia poranną toaletę zaczynam częściowo pakować graty na motocykl. Na parkingu zagaduje mnie recepcjonista i pyta ile w Polsce kosztuje Polonez. Odpowiadam, że to zależy od modelu, rocznika, stanu technicznego....
- No ale ile może tak mniej więcej kosztować?
- No trudno powiedzieć...nie wiem, tak przy średnio to tysiąc euro, jak jest igła stan to może nawet i cztery.
- Cztery? Mam poloneza z 1985 roku na sprzedaż...
W tym momencie Serb dumnie pokazuje mi gdzie stoi zaparkowany jego pojazd. Podchodzę do auta....no jak na moje oko to ten konkretny egzemplarz wart jest co najwyżej stówę... Przegnite progi wypełnione pianką, pęknięta szyba, lusterka na drutach. Oczywiście nie chcąc urazić rozmówcy nie informuję go o moich spostrzeżeniach.
Kończę pakować graty, wciągamy śniadanie i grzmimy do Miasta Diabła. Na miejscu meldujemy się przed 10:00 i mamy wrażenie, że jesteśmy pierwszymi turystami tego dnia. Na parkingu przed wejściem do parku znajdujemy oczywiście stragany z pamiątkami. Jeden ze sprzedawców zachęca nas do zaparkowania przy jego samochodzie i oferuje, że popilnuje nam gratów. Kurcze, miło bardzo, przynajmniej na luzie przespacerujemy się pod Miasto Diabłem. Skąd w ogóle taka nazwa? Już tłumaczę. Ogólnie Đavolja varoš to miejsce, w którym znajduję się bardzo ciekawe formacje skalne, wyglądające jak słupy w kapeluszach. Twory powstały w wyniku erozji, ale co na ten temat ma do powiedzenia lokalna legenda?


„Dawno temu, na południu Serbii, w okolicach dzisiejszej wsi Đake mieszkali mili i uprzejmi ludzie. Żyli sobie spokojnie, sielankowo. Diabeł nie mógł patrzeć na ten spokój i postanowił im w głowach namieszać. Podstępem stworzył źródło z diabelską wodą. Po jej wypiciu mieszkańcy nie mieli żadnych zasad, nawet brat postanowił poślubić siostrę. Tego było już za wiele. Jedna z dobrych wróżek postanowiła przeszkodzić w tych zaślubinach. Ponieważ jej jej się nie udało, zwróciła się wtedy do Boga o pomoc. Ten przeanalizował całą sytuacje i postanowił ukarać mieszkańców, którzy bawili się na kazirodczym weselu. Zesłał na ziemię silny wiatr, który zamienił gości weselnych w kamienne posągi. Stoją one tu po dziś dzień przypominając o dawnych czasach”.

To jest jedna z wersji, kolejna mówi, że diabły zamieniły w słupy grupkę dzieci za to, że te wygrały z czartami zakład.
Podobno podczas silnego wiatru powietrze przelatują między skałami wzbudza dźwięk podobny do wycia i jęków. Akurat trafiliśmy na idealną bezwietrzną pogodę więc nie jesteśmy w stanie potwierdzić tych informacji.
Po drodze do „weselników” mijamy wejście do groty, w której wieki temu wydobywano rudę żelaza. 


Dalej napotykamy na rdzawy strumień. Zabarwienie wody i gruntu spowodowane jest oczywiście występowaniem żelaza.


Kilka metrów dalej znajduje się źródło, z którego wypływa kwaśna woda. 



Po krótkim spacerze zauważamy pierwsze formacje skalne.


W życiu nie widziałem tak ciekawych, naturalnych tworów. Pierwsze co mi przychodzi na myśl to „jak im te czapeczki nie pospadają?”.













W drodze powrotnej napotykamy gadziego króla. Może jest ziarnko prawdy w tych legendach o czortach....



Mijamy ewidentnie zmęczonych, trochę otyłych turystów. Pytają nas po serbsku czy daleko mają jeszcze do celu. Odpowiadam po rosyjsku, że zostało im jakieś dziesięć minut spokojnym spacerkiem.
- Z jakiego miasta w Rosji jesteście?
- My nie z Rosji, z Polski jesteśmy.
- Achaaa... Szerokiej drogi!
Ha! Czyli lata nauki nie poszły na marne ;)
Wracamy do straganów i zaopatrujemy się w drobne pamiątki. Sprzedawca, który pilnował naszych klamotów wypytuje nas o wszystko co może, skąd z Polski jesteśmy, jak nam się podoba w Serbii, gdzie jeszcze chcemy jechać itp. Itd. Ogólnie potwierdza się to, że Serbowie są bardzo życzliwi, gościnni i ciekawscy.
Już mamy się zbierać do wyjazdu gdy ponownie spotykamy Polaków, których poznaliśmy poprzedniego dnia w motelu. Wejście do Miasta Diabła jest płatne, rodacy niestety nie posiadają lokalnej waluty i pytają czy nie mamy na zbyciu jakichś dinarów.
Szybko obmyślam sprawę... no niby jedziemy dzisiaj na nocleg w dziczy, ale po drodze pewnie miniemy jakieś miasto... a dobra, kij tam. Pytam ile potrzeba i wymieniam rodakom równowartość pięćdziesięciu pe el enów. Obwoźny kantor wymiany walut pawjeu poleca się na przyszłość.
Przed 12:00 opuszczamy to zaklęte miejsce i kierujemy się w stronę Uvac, regionu Serbii, który jest popularny chyba tylko wśród lokalsów.
Jedziemy podrzędnymi górskimi drogami i chłoniemy klimat. Jest rewelacyjnie. 


W Polsce niejednokrotnie spotkałem się z opiniami typu „w Serbii nic nie ma, dla mnie to kraj tranzyt”, „do Serbii wjeżdżam tylko jak już na prawdę muszę”, „nuda” itp. Nie jestem w stanie tego zrozumieć. W Serbii wielokrotnie spotkałem się z życzliwością a i krajobraz tego kraju potrafi zachwycić. Trzeba tylko zjechać z autostrad i włożyć odrobinę wysiłku w poszukiwania ciekawych miejsc.
Koło godziny 15:00 podjeżdżamy pod dwunastowieczny klasztoru prawosławny – monastyr Studenica. Chwila przerwy na rozprostowanie kości dobrze nam zrobi.
Obiekt zachwyca nawet z zewnątrz. Białe bloki marmurowe, z których zbudowany jest monastyr wyglądają jakby miały co najwyżej kilkanaście a nie kilkaset lat. 









Po chwili odpoczynku w Studenicy ruszamy w dalszą drogę. Krajobraz serbskich gór zdecydowanie nas absorbuje. Ruch jest znikomy więc korzystam z okazji i cieszę się każdym winklem jak dziecko.



Robi się coraz bardziej dziko a drogi zupełnie pustoszeją. Widzę, że nawigacja zaczyna szaleć. Do miejsca, w którym będziemy spali pozostało nam raptem pięćdziesiąt kilosów a elektroniczny przewodnik, mówi nam, że pokonanie tego dystansu zajmie nam dwie godziny.





Po kilku kilometrach znika asfalt. Pewnie dlatego system zgłupiał. Lecimy wąską, ale bardzo przyzwoitą, szutrową drogą. Widoki powalają. Niestety nie jestem w stanie tego udowodnić bo na dobre padła mi kamerka.... Musicie uwierzyć na słowo a najlepiej odwiedzić serbskie Bieszczady.
Po kilku kilometrach jazdy malowniczymi dróżkami parkujemy pod tamą na jeziorze Sjeničko. Od razu znajdujemy przewodnika z mocno zaawansowanym ADHD i postrzałem ogólnym.



Rozglądamy się po okolicy zachwycając się przy tym widokami







Znajdujemy również polski akcent.



Słońce pomału zachodzi i zostało nam do pokonania jeszcze kilkanaście kilometrów. Żegnamy się z psem krejzolem i lecimy dalej. Ostatni odcinek dojazdowy do przybytku „Villa Uvac” to szuterek z prawdziwego zdarzenia, błotko, kamcory i dziurska, ale dajemy radę. Czas mamy całkiem niezły, nawigacja oszukiwała nas, że zajedziemy dopiero na 20:00 a tymczasem nie ma nawet 19:00. Na wejściu wita nas przesympatyczny stróż.



Miejsce, w którym się znajdujemy wywołuje niekontrolowany wzrost endorfin.



Zmęczeni jak diabli, ale oczarowani okolicą, pomału kierujemy swe kroki w stronę wejścia do dużego domu.


U progu wita nas uśmiechnięta Serbka i prowadzi nas do pokoju z widokiem na jezioro. Tutaj będziemy dzisiaj spać. Rewelunia!
Z racji położenia w dość niedostępnym miejscu willa jest samowystarczalna. Możemy korzystać z produktów spożywczych dostępnych w sprzedaży takich jak piwerko, sery, miód i inne lokalne wyroby.
Mamy wykupione śniadanie, ale w sumie na kolację też wypadałoby coś wciągnąć. Pytamy nieśmiało czy jest szansa wykupienia jakiegoś posiłku na wieczór. Okazuje się, że Pani która przygotowuje posiłki poszła już do siebie. No trudno, najwyżej zjemy konserwy jak już się rozpakujemy.
Ściągamy z motocykla najpotrzebniejsze graty i postanawiamy jeszcze skorzystać z ostatnich tego dnia promieni słońca. Fotasy!



Po  krótkiej sesji zdjęciowej bierzemy w dłonie puchy z konserwami i schodzimy do kuchni, w której oprócz gospodyni znajdują się jeszcze jej przyjaciółki. Pytamy krzątającą się opiekunki willi czy możemy skorzystać z kuchenki gazowej w celu podgrzania chemicznego żarcia.
- Możecie, ale nie ma takiej potrzeby. Właśnie przygotowujemy dla Was kolację. Co prawda nie ma osoby, która zazwyczaj gotuje, ale jesteśmy my.
- O rany, nie trzeba było, na prawdę...
- Mówiliście, że jesteście głodni więc musicie coś zjeść. Siadajcie, kolacja zaraz będzie gotowa. Witajcie w Serbii.
Pytam ile mamy zapłacić na co słyszę żebym sobie nie żartował. Oniemiali z wrażenia siadamy na wielkim tarasie przed domem i patrzymy się w niebo. Zaczynamy żałować, że kończy nam się już czas i nie możemy zostać tutaj dłużej. Serbskie Bieszczady podbijają nasze serca.
Po chwili na stole przed nami ląduje pyszny domowy chleb, mięsiwa, warzywa, ajwar...ogólnie fura żarełka.
Oczywiście tam gdzie jedzenie tam szybko pojawia się futrzaste towarzystwo.


Do późnego wieczora patrzmy się w bezchmurne, obsypane gwiazdami niebo. Absolutny brak latarni czy innych źródeł światła powoduje, że gwiazdy są bardziej wyraźnie niż te, które widzieliśmy na campingu w Czarnogórze. Jest cudownie, ale niestety wypadałoby się w końcu zebrać spać. Koło 23:00 niechętnie kierujemy się do wyrek.
Na wejściu do domu nasza gospodyni oferuje nam, że z rana zaprowadzi nas na taras widokowy, z którego rozpościera się panorama na meandry rzeki Uvac. Z radością przyjmujemy propozycję i idziemy spać.

Dystans: 270km

29.08.2019 Dzień siedemnasty, czwartek, Uvac - Belgrad.

Wpadające do pokoju promienie słońca budzą mnie koło 7:00. Wyglądam za okno i czuję, że żyję. Życiodajna gwiazda odbija się w lustrze jeziora znad którego miejscami unosi się lekka mgła. Pięknie....
Po chwili budzi się Natalia. Schodzimy na śniadanko składające się z odpowiednika naszych racuchów, koziego sera i oczywiście ajwaru. Wszystko błyskawicznie znika w czeluściach naszych żołądków.
Po śniadaniu pakujemy na motocykl część gratów i  razem z naszą gospodynią ruszamy w stronę tarasu widokowego.


Po chwili dołącza do nas psi przewodnik.


Poniżej: Mhmmmm, te brudne, śmierdolące buty wyglądają smakowicie....



Pytam Serbkę czy w te rejony w ogóle zaglądają  turyści zza granicy. Dowiaduję się, że za wielu takowych to tutaj nie ma. Opowiada nam historię jak kilka tygodni temu do Uvac przyjechała grupa motocyklistów z Niemiec, którzy mieli poważny problem z dojazdem na miejsce. Już po zmroku jeden z nieszczęśników odłączył się gdzieś od grupy, zabłądził i musiał spędzić noc na dziko w górach. Chłopaki z telefonu komórkowego skorzystać nie mieli jak bo oczywiście nie ma tutaj zasięgu żadnej sieci więc nie mieli jak się ze sobą skontaktować. Szczęśliwie zguba znalazła się następnego dnia rano i panowie motocykliści szybko opuścili nieprzychylne dla nich góry.
Z ciekawości pytam jeszcze jak jest w Uvac zimą. Serbka odpowiada mi, że jeszcze nie wie, bo na miejscu jest od kwietnia tego roku a planuje zostać do października. Opowiada nam o swojej dotychczasowej pracy księgowej w korpo i o tym jak bardzo ją męczyła. W końcu postanowiła  trochę zwolnić tempo i przyjęła posadę opiekuna willi Uvac. Miejsce na oczyszczenie wybrała idealne.
Z kolei właścicielem willi jest podróżnik, który jeździ po całym świcie i organizuje wycieczki w różnych zakątkach globu. Na sezon kwiecień-październik zostawia willę pod opieką ludzi, których zatrudnia na odległość. Ciekawa sprawa i ogólnie świetny pomysł na biznes.
Idziemy jeszcze kilkaset metrów i Serbka tłumaczy nam jak wejść na szczyt wzniesienia, na którym znajduje się punkt widokowy.
- Traficie bez problemu, w razie czego pies Was poprowadzi. Ja muszę wracać do domu.
Słucham z zaskoczeniem, ale faktycznie, pies zostaje z nami. Wspinamy się na niepozorne z wyglądu wzniesienie. Ziemia jest mokra od rosy i co rusz ślizgamy się na trawie i stromym, gliniastym podłożu.
Piesełusz szaleje po krzakach i co jakiś czas zatrzymuje się obserwując czy na pewno za nim idziemy.




Widok ze szczytu powala. Jest pięknie....



Poniżej: chyba Odyn wypuścił swe kruki żeby zobaczyć gdzie tym razem dotarły krejzole z kraju cebuli


Czy tylko ja widzę na poniższym zdjęciu salamandrę olbrzymią? :D








Niestety, trzeba pomału złazić na dół. Dzisiaj chcemy zaliczyć Belgrad a musimy jeszcze wyjechać z gór. Czas na odwrót. Postanawiam wystawić na próbę psiego przewodnika.
Specjalnie omijam miejsce, w który trzeba skręcić z wydeptanej ścieżki i idę prosto. Nie mija kilka sekund i słyszę głośne szczeknięcie i widzę wystającą zza chaszczy głowę sierściucha. Skubany.... dobry jest.
Całą trójką schodzimy ze wzniesienia i wolnym krokiem suniemy w stronę willi. Koło jednej z chat zostaję podstępnie zaatakowany....








Stado małych wilczków o mało nie zaśliniło mnie na śmierć. Cudem udało mi się wyrwać z puchatego uścisku. Na prawdę mało brakowało...
Uvac opuszczamy z żalem koło godziny 10:00. Bankowo tu jeszcze wrócimy, nie ma innej opcji. Lista dziewiczych i dzikich miejsc w Europie pomału się kurczy a ten region Serbii jest zdecydowanie wolny od skażenia masowej turystyki. Nie uświadczymy tutaj hipermarketów, kiczu i zgiełku. Spotkamy się za to oko w oko z naturą i gościnnymi ludźmi. 
Do Belgradu jedziemy drogą E763, która niestety jest strasznie zatłoczona. Na dobitkę co kilka kilometrów trafiamy na  ruch wahadłowy. Serbia w budowie, fajnie że kraj inwestuje w poprawę infrastruktury, ale w tym momencie zwężki, korki i remonty w połączeniu z palącym słońcem strasznie nas irytują.
W miejscowości Zlakusa zjeżdżamy do malutkiego skansenu. Wioska słynie z wyrobu ceramiki więc fanom gatunku powinno się tutaj spodobać.





Chwilę kręcimy się po skanseniku i jedziemy dalej. Przed Belgradem,zatrzymujemy się w miejscowości Topola. Znajduje się tutaj cerkiew świętego Jerzego i królewskie mauzoleum dynastii Karađorđević. Miejsce to jest dla Serbów równie ważne jak dla katolików w Polsce Częstochowa.
No nie ma co czarować, kopara opada...











Wspomniałem już może, że wszystkie  "sceny" to mozaiki? Artystyczny majstersztyk i doskonała precyzja.

W katakumbach znajdują się groby członków rodziny królewskiej. Żyjący przedstawiciele dynastii mają już swoje rezerwacje.


Mauzoleum robi na nas piorunujące wrażenie. Jesteśmy wprost oczarowani tym miejscem.














Cerkiew św, Jerzego jest zdecydowanie najładniejszym obiektem sakralnym jaki spotkaliśmy na naszej drodze.
Wracamy do motocykla i mkniemy dalej.
Koło 16:00 zbliżamy się do przedmieść Belgradu. Niestety, ale wygląda na to, że przyjdzie nam atakować miasto w godzinach szczytu.
Zjeżdżamy z autostrady. Skręcam na drogę prowadzącą do centrum Belgradu, próbuję zredukować bieg i nie czuję ani charakterystycznego kliknięcia, ani oporu dźwigni. „Co jest kurna...”
Kulam się na zapiętym biegu i zjeżdżam w pierwszą lepszą zatoczkę. Zerkam na dół i próbuję wymóżdżyć jaką diabelską sztuczką od dźwigni zmiany biegów mógł się odkręcić trzpień, który dynda sobie teraz swobodnie. Zsiadamy z motocykla i zaczynam rozkładać narzędzia. Po chwili podjeżdża do nas rowerzysta i pyta czy coś się stało czy może jakoś pomóc. Dziękuję uprzejmie i zapewniam, że dam sobie radę. Mówiłem już, że Serbowie są strasznie uprzejmi i pomocni?
Żeby dokręcić ten przeklęty trzpień muszę ściągnąć pierścień zabezpieczający dźwignię i częściowo ją zdemontować. Mam ze sobą tylko podstawowe narzędzia więc idzie mi to trochę opornie, ale siła razy gwałt przynosi efekt. Samo zabezpieczenie (seger) lekko się odgięło, ale czego się spodziewać po cienkiej blaszce. Dokręcam trzpień, montuję dźwignię, podkładkę zabezpieczającą, seger  „Cholera, trochę za luźno siedzi...”. Zaginam go kleszczami, i pakuje jeszcze raz tam gdzie powinien być. Do ideału trochę mu brakuje, ale powinien dać radę.
Lecimy dalej. Korek w okolicach centrum powala. Jest gorąco i mega, na prawdę mega tłoczno. Wszystko stoi więc przesuwamy się ślimaczym tempem. Zatrzymujemy się na kolejnych światłach. Wrzucam jedynkę, dwójkę....”gdzie jest dwójka...?”. Patrzę na dół i dźwignia zmiany biegów dynda sobie bezładnie. Wygląda na to, że zgubiłem zwichrowany seger... Całe szczęści, że nie odpadła mi tuleja, na której osadzona jest dźwignia. Zjeżdżamy w ślepą uliczkę i zastanawiam się jak usunąć usterkę. Szybki przegląd materiałów jakie mam ze sobą. W głowie zderzają się kulki, mam!


Druciarski patent daje radę. Po kilku minutach znowu wracamy do gry. Krążymy po zakorkowanym Belgradzie i co rusz napotykamy na rozkopane uliczki, zakazy wjazdu i inne barierki. Pod hostel zajeżdżamy chyba najbardziej okrężną z możliwych dróg. Jest 18:00, padam na ryj, upał i jazda w korku skutecznie mnie wykończyły. Po Natalii też widać zmęczenie, ale ewidentnie trzyma się lepiej ode mnie.
Meldujemy się i kierujemy swe kroki do naszego pokoju. W sumie spoko, mamy pięcioosobówkę, w której oprócz nas jest tylko jeden lokator – pracujący w Serbii Chińczyk.
Zamieniamy raptem kilka słów. Zazwyczaj jestem gadułą i chętnie nawiązuję kontakty z ludźmi, ale zdecydowanie to nie jest mój dzień. Zmęczenie w końcu wychodzi z człowieka.
Gramolę się na wyro i zastygam. Natalia informuje mnie, że idzie się rozejrzeć po okolicy. Po chwili idę pod prysznic po czym ponownie zalegam na wyrze i próbuję naładować bateryjki energią z kosmosu. Po chwili zjawia się Natalia:
- Proszę, może postanowi Cię trochę na nogi.
Moja złota dziewoja wręcza mi butlę zimnego browarka.... No... no skarb nie kobieta.
Po kilkunastu minutach relaksu wracam do żywych. Idziemy w miacho. Po drodze mijamy ulicę noszącą imię jednego z naszych bohaterów narodowych.


Wieczór w Belgradzie spędzamy bardzo miło, ale niestety przekonujemy się, że  na stolicę Serbii zostawiliśmy sobie za mało czasu. Będziemy musieli to nadrobić...




Po 23:00 wracamy do hostelu. Nasz pokój jest na poddaszu więc niestety w pomieszczeniu króluje duchota. Mimo otwartych na oścież okien mam problemy z zaśnięciem. Gdy w końcu mi się to udaje budzą mnie pożerające me kończyny komary... Cicha noc psia jego mać....

W końcu o którejś tam zasypiam na dobre.

Dystans: 280km

30.08.2019 piatek, dzień osiemnasty, Belgrad -Budapeszt.
trasa: https://goo.gl/maps/CxdLSvqpZTF4L7Ey9


Budzę się niewyspany jak cholera. Jest chwilę po 8:00 a słońce już zaczyna nieznośnie smażyć. Chińczyk, z którym przyszło nam dzielić pokój zmył się zanim wstaliśmy zostawiając na przy tym niezły syf. Milion papierków i śmiecia wszelakiego, jakby trudno było trafić odpadami do kosza... Eeeeeeh Ci ludzie, przerażają mnie czasami. 
Ogarniamy się jako tako i idziemy na konserwowe śniadanie. Po szybkiej szamie upychamy mandżur.
Pakujemy graty i rozglądamy się po pomieszczeniu czy nic przypadkiem nie zostawiliśmy.
W pewnym momencie mój wzrok wędruje na jedną ze ścian i zastanawiam się, co autor miał na myśli?


Stolicę Serbii opuszczamy koło godziny 10:00. Jedziemy w doskonale znanym mi już kierunku, autostradami na Novi Sad i później znowu autostradami na Budapeszt. Nuda, okrutna nuda.
Pomału zbliżamy się do stolicy Węgier. Ruch jest całkiem spory, suniemy lewym pasem mijając za sobą ciężarówki. W pewnym momencie w lusterku widzę auto, pędzące z prędkością zdecydowanie  powyżej szybkiej autostradowej. Jestem akurat w trakcie wyprzedzania wianuszka maszyn więc nie mam jak zjechać baranowi. Jadę dalej lewym pasem i widzę, że pędząca osobówka siedzi mi na ogonie dosłownie na wyciągnięcie ręki Natalii . Jaką amebą umysłową trzeba być żeby robić na drodze coś takiego? Wystarczyłoby żebym lekko przyhamował, na przykład przed dziurą, albo jakimś zwierzorem i ten troglodyta wjechałby nam w ogon i najzwyczajniej w świecie przyczynił się do naszego rychłego zameldowania w innym wymiarze. Kończę manewr wyprzedzania i zjeżdżam na prawy pas uciekając z drogi królowi prostej. Oczywiście nie udaje mi się zauważyć blach pojazdu, który o mały włos nas nie staranował, za duża prędkość. Takim ludziom nie powinno się zabierać prawa jazdy, takie osoby powinno się izolować od społeczeństwa i konfiskować im pojazdy wszelakie z rowerami włącznie.
Natalia klepnięciem w ramie daje mi znak żebym zatrzymał się na chwilę. Zjeżdżamy na pobocze, redukuję biegi i czuje, że dźwignia znowu dynda swobodnie....
Podczas gdy moja lepsza połówka dochodzi do siebie po przeżytym stresie ja ponownie skręcam druty na prowizoryczne zabezpieczenie. Z każdym kolejnym powrotem  usterki usprawniam swój patent dodając kolejne pętle i testując różne grubości zwijki.
Koło 16:00 cumujemy w Budapeszcie na campingu dla motocyklistów. Okazuje się, że niestety na miejscu nie możemy płacić kartą, ruszam więc na poszukiwania bankomatu.
Pytam napotkanych po drodze przechodniów gdzie mogę wypłacić kasiorę i każdy udziela mi sprzecznych informacji. Bujam się po okolicy dobre dwadzieścia minut. W końcu trafiam we właściwe miejsce.
W pobliżu zauważam market więc wtaczam się do środka i robię drobne zakupy. Jakieś buły na przegryzkę, piwero i taki tam artykuły pierwszej potrzeby.
Wychodzę ze sklepu i kieruję się w stronę skrzyżowania ze światłami. Mam zielone więc ostrożnie wchodzę na przejście dla pieszych. Stawiam krok i przed nosem przejeżdża mi dostawczak. Super...przynajmniej we mnie nie wjechał a to już coś. Przechodzę na drugą stronę jezdni. Słyszę ryk ruszającego motocykla, pisk opon i huk. Obracam się w stronę skrzyżowania, które przed chwilą minąłem i widzę leżącego GSX-R'a oraz stojącą w poprzek osobówkę. Podbiegam szybko na miejsce i po drodze wciągam telefon. Wybieram 112, kierowca puszki stoi przed pojazdem jak wryty. Motocyklista na szczęście jest w jednym kawałku i siedzi przy sprzęcie. Daję telefon kierowcy auta i mówię żeby wytłumaczył dyżurnemu gdzie wezwać karetkę bo ja nie mam pojęcia gdzie jesteśmy.
Motocykl jest  mocno obity, kierownik miał fart, że nie zdążył się bardziej rozpędzić bo mogłoby się to słabo skończyć
Po paru minutach przyjeżdża karetka i policja. Jestem tu zbędny więc wycofuję się i zawijam na camping. Dzień pełen wrażeń, nie ma co.
Po powrocie na miejsce bardzo pomału zabieram się za rozkładanie namiotu. Gdyby nie pomoc i doping Natalii pewnie robiłbym to do wieczora. 


Grubo po 18:00 postanawiamy udać się na spacer stolicy kraju Madziarów. Do zabytkowej części miasta mamy kawałek więc zmuszeni jesteśmy skorzystać ze środków komunikacji miejskiej.
Wychodzi z nas wyjazdowe zmęczenie i nieznajomość języka węgierskiego. Dobre pół godziny tracimy na znalezieniu właściwego środka lokomocji. Najpierw podjeżdżamy kilka przystanków tramwajem. Trafiamy na jakąś dzielnicę cudów. Obskurne kamienice, brud, rdzennych Węgrów brak. Ewakuujemy się do metra i po kolejnych pięciu minutach podróży lądujemy pod budynkiem parlamentu. Ptaki krążące nad kopułą wyglądają jak olbrzymie ćmy... albo sępy.


Stolica tętni życiem, to miasto chyba nigdy nie zasypia.


Żołądki zaczynają nam grać najsmutniejszą pieść na świecie więc zaczynamy rozglądać się za jadłem. Knajpa z racji delikatnie mówiąc wygórowanych cen odpada.
Szturmujemy budę z langoszem. Przystępnie, smacznie i prawie do syta. Kręcimy się jeszcze trochę po okolicy i spacer kończymy posiadówą na trawce w pobliżu skweru wolności.
Koło 23:00 kończymy imprezę i idziemy na metro. Podróż powrotna na camping zajmuje nam raptem piętnaście minut....

Dystans: 380km

31.08.2019. sobota, dzień dziewiętnasty, Budapeszt - Namestovo.

Koło 10:00 opuszczamy Biker Camp. Jest sobota, w miarę wcześnie więc ruch jest znikomy. Na jednym ze skrzyżowań po raz kolejny odpada mi prowizoryczny seger zabezpieczający dźwignię zmiany biegów. Robię zapas z druteksu, tak w razie czego, montuję wszystko na swoje miejsce i prujemy na Słowację.
Autostradami i nudnymi drogami jedziemy do Namestova. Ciekawiej zaczyna się robić dopiero za Bańską Bystrzycą. Winkle zawsze cieszą nawet jak zna się je lepiej niż własną kieszeń.
W Namestoie  mamy się spotkać ze zdrajcą Mariuszem i ziomeczkami z mojego rodzinnego miasta. Nad jezioro Orawskie zajeżdżamy bez szczególnych przygód przed godziną 16:00.
To co działo się później to jedna wielka przygoda, ale zgodnie ze złotą regułą: co działo się w Namestowie, zostaje w Namestowie przemilczę to i owo.

Dystans: 270km

01.09.2019 niedziela, dzień dwudziesty, Namestovo - Sosnowiec.

No cóż, pomału kończy się przygoda. Namestovo opuszczamy bardzo późnym popołudniem i lecimy do Sosnowca. Chlip, chlip... to już jest koniec....
Koło 20:00 cumujemy na ulicy Gwiezdnej.

02.09.2019 poniedziałek, dzień dwudziesty pierwszy, Sosnowiec Szczecin.

O godzinie 9:00 budzi mnie deszcz stukający o parapet. „No bez jaj....cały wyjazd praktycznie bez deszczu, w upale a teraz....” Przestawiam budzik na 10:00, może przejdzie bokiem.
Wstaję koło 10:30, jest szaro i mokro, ale przynajmniej już nie pada i jest ciepło, prawie dwadzieścia pięć stopni.
Z Sosnowca wyjeżdżamy koło 12:00. Mijamy Katowice, przekraczamy bramki na A4 w Gliwicach i zaczyna lać. Nie padać, lać, ściana deszczu. Drobne krople włażą wszędzie, tęsknym wzrokiem wypatruję jakiegoś miejsca, w którym mógłbym się zatrzymać. W końcu stajemy i szybko zakładamy na siebie ciuchy przeciwdeszczowe. Leje jak z cebra i temperatura błyskawiczni spada do czternastu stopni.
Jakby sam deszcz to było za mało zaczynają się silne podmuchy bocznego wiatru. Jest dramat, widoczność znikoma....
Jedziemy maksymalnie 90-100 km/h. Czuję, że zaczyna mi zamakać kominiarka i woda wlewa mi się pod kurtkę. Mam mokrą całą klatę... zaczynam trząść się z zimna.
Siedemdziesiąt kilometrów przed Wrocławiem stajemy na stacji benzynowej. Wchodzimy do środka i ściągamy z siebie sztormiaki. Natalia na szczęście nie przemokła jakoś bardzo, ale również jest zmarznięta. Przezornie zostawiłem na wierzchu kufra ciepłe rzeczy i termo bieliznę na zmianę. Zrzucam z siebie wszystko co mokre, wykręcam i pakuję się w cieplejszą odzież.
Natalii całkiem przemokły rękawice więc radzimy co zrobić. Pamiętam, że gdzieś powinienem mieć szmaciane rękawiczki, których czasami używam jako wkładek na  chłodniejsze dni. Wpadam na pomysł żeby na szmaciaki założyć jeszcze foliowe rękawiczki, które pożyczamy od pracowników stacji a dopiero na cały ten zestaw przemoczone rękawice motocyklowe.
Po dobrej godzinie postoju ruszamy dalej. Koło 16:00 dojeżdżamy do bramek we Wrocławiu. Natalia prosi mnie żebym odstawił ją na pociąg, ale niestety plan jest niewykonalny. Są godziny szczytu,już przy samych bramkach jest mega korek a co dopiero w centrum miasta. Umawiamy się, że jeśli za Wrocławiem pogoda się nie poprawi to odstawię ją na dworzec w Legnicy.
Po półgodzinnym przymusowym postoju na bramkach jedziemy dalej. Pomału przestaje padać. W okolicy Legnicy nieśmiało przebija się słońce. Twarda Natalia postanawia kontynuować podróż motocyklem. Do Szczecina lecimy w sztormiakach pomimo tego, że świeci słońce. Przynajmniej nie tracimy cennego ciepła. Jest niespełna dwadzieścia stopni a nasze organizmy pamiętają jeszcze trzydziestostopniowe upały.
Jesteśmy kilka kilometrów od domu. Widzę, że poziom paliwa drastycznie nam spada, ale liczę na to, że dojedziemy na tym co mamy.
Już mamy zjeżdżać z autostrady gdy nagle motocykl traci moc i zaczyna nim szarpać. Eeeeehhhhhh kabaret na sam koniec. Oczywiście obstawiam, że powodem dziwnego zachowania Dejzi jest brak paliwa. Na szczęście mam kanister z awaryjnym paliwem. Wlewam do zbiornika zawartość, przekręcam kluczyk i klacz przemawia.
Podroż oficjalnie kończymy chwilę przed 21:00 z przejechanym dystansem:



Jakieś krótkie podsumowanie? Czemu nie... Było rewelacyjnie! Teoretycznie Europa jest już całkiem odkryta, ale dla szaraka takiego jak ja wciąż skrywa wiele tajemnic, które z dziką radością odkrywam. Mam to szczęście, że mogę to robić z przyjaciółmi i rewelacyjnym plecaczkiem więc czego chcieć więcej? No tak, oczywiście kolejnego długiego urlopu!