Budzi nas żar wlewający się oknem do hostelowej izby. Jest godzina 8:30 i już zaczyna się ukrop.
Niespiesznie gramolimy się z wyr, temperatura wyraźnie spowalnia nasze ruchy. Chwilę po 10:00 ruszamy na eksplorację Wołgogradu.
Na zdjęciu powyżej - tablica upamiętniająca bohatera walk o niegdysiejszy Stalingrad, snajpera Wasilija Grigorjewicza Zajcewa. To jego historią inspirowali się twórcy filmu "Wróg u Bram" (którą dość mocno zniekształcili, ale co tam).
Nie przeszliśmy nawet kilometra a już pot leje nam się po tyłkach. Robi się na prawdę bardzo gorąco. Przed szturmem na najbardziej charakterystyczny punkt Wołgogradu czyli Kurhan Mamaja decydujemy się na krótki postój w cieniu.
Przed nami świeżo wybudowany stadion piłkarski:
a za nami, statua Matki Ojczyzny:
My z kolei walcząc z upałem staramy się nie odwodnić ;)
Po dłuższej chwili odpoczynku kierujemy swe kroki pod słynne wzgórze 102. Oczywiście po przejściu parunastu kroków znowu jesteśmy cali mokrzy. Widok przed nami robi mega wrażenie.
Pozwolę sobie na moment przynudzić i rozpisać zdziebko o tym miejscu. Wzgórze 102 jest punktem widokowym, które góruje nad Wołgogradem.

W 1942 roku wzniesienie to stało się miejscem krwawych i zaciekłych walk. Kto był w posiadaniu posiadał najwyższego punktu obserwacyjnego w okolicy ten w zasadzie ją kontrolował. Wzgórze 102 wielokrotnie przechodziło z rąk do rąk i poległo tutaj wielu żołnierzy obu walczących stron.
Tak we wrześniu 1942 roku przedstawiał się widok ze wzgórza (patrząc jakby zza pleców obecnego pomnika Matki Ojczyzny):

(źródło zdjęcia: stalingradfront.com )

(źródło zdjęcia: www.bundesarchiv.de )
Z kolei już po samej bitwie o Stalingrad krajobraz był wręcz post apokaliptyczny:

(Widok ze szczytu wzgórza 102. W tle widać rzekę Wołgę. Źródło zdjęcia: www.bundesarchiv.de )
(Widok od wschodniej strony wzniesienia. Źródło zdjęcia: stalingradfront.com )
(Szczyt wzgórza 102. Źródło zdjęcia: stalingradfront.com )
(Krajobraz po bitwie, rok 1945. Szczyt wzgórza 102. Źródło zdjęcia: albumwar2.com )
Siedemdziesiąt trzy lata po zakończeniu działań wojennych, udało mi się stanąć w miejscu, w którym wykonano powyższe zdjęcie i już w innych okolicznościach strzelić fotkę z podobnej perspektywy.
Na początku lat sześćdziesiątych powstał pomysł uczczenia pamięci żołnierzy radzieckich poległych podczas obrony Stalingradu. Na szczycie Kurhanu Mamaja stanął obiekt o nazwie "Bohaterom bitwy stalingradzkiej".
Tak się złożyło, że podczas naszej wizyty w tym miejscu trafiliśmy idealnie na zmianę warty honorowej przy wiecznym ogniu pamięci.
Moim zdanie Kurhan Mamaja jest jednym z miejsc, których nie można pominąć będąc w Wołgogradzie. To tak jakby przyjechać do Krakowa i nie zobaczyć Wawelu.
Miejsce jest pełne poważnej atmosfery wręcz emanuje patosem, ale nie ma się coś dziwić. W końcu jest to wielka zbiorowa mogiła, przesiąknięta krwią wielu istnień ludzkich.
W planie mamy jeszcze zwiedzenie muzeum bitwy stalingradzkiej więc pomału schodzimy z Kurhanu.
Im niżej i bliżej zabudowań miejskich tym gorzej, żar z nieba leje się przeokrutny...
Mariusz wiedziony zapewne instynktem zauważa miejską fontannę, w której radośnie pluskają się dzieci.

Mimo gorąca staram się zachować resztki godności więc początkowo odmawiam towarzyszowi podróży udziału w przedsięwzięciu pod tytułem "postraszmy ludźmi, schłodźmy się w fontannie". Widząc zadowolenie malujące się na twarzy Mariusza zaraz po tym jak zbiczował go strumień zimnej wody ostatecznie kapituluję i piszcząc jak mała dziewczynka daję się chłostać wodnym pejczom :D
No dobra, trochę za daleko zabrnąłem, ale tak na poważnie, popluskanie się w tej przeklętej fontannie miało zbawienny efekt. Od razu zrobiło nam się chłodniej...przynajmniej na jakiś czas.
Po chwili wytchnienia kierujemy swe kroki w stronę muzeum bitwy stalingradzkiej.
Będąc jeszcze w Polsce próbowałem znaleźć kontakt do kogoś w Wołgogradzie kto mógłby udzielić noclegu dwóm krejzolom z Polski. Niestety, nie udało się, ale dostaliśmy propozycję oprowadzenia po muzeum przez osobę tamże pracującą w charakterze przewodnika.
Przed wejściem do muzeum- panoramy pojawiamy się koło godziny 15:00 i zostajemy przywitani przez dwie sympatyczne mieszkanki Wołgogradu, naszą Panią przewodnik Lyubę oraz jej przyjaciółkę Natalię. Okazuje się, że trafiliśmy idealnie bo akurat na 15:15 Lyuba ma umówioną grupę do zwiedzania panoramy bitwy o Stalingrad. Podpinamy się więc na pewniaka jak VIP-y.
Zapewne większość Polaków kojarzy Panoramę Racławicką. Wyobraźcie sobie więc coś w tym stylu, ale tematyką nawiązujące do bitwy o Stalingrad.
Nie powiem, bardzo ciekawie zrobiona panorama. Smaczku całości dodają artefakty wykopane w okolicach Wołgogradu i przekazane do muzeum . To wszystko połączone z prelekcją Lyuby zrobiło na nas bardzo duże wrażenie.
Przejdźmy już do samych eksponatów związanych z bitwą o Stalingrad. Część z nich zachowana jest w stanie wręcz magazynowym, jest to zazwyczaj sprzęt zdobyczny:
Część stanowią barwy oddziałów Armii Czerwonej...
...oraz pamiątki po poległych:
Eksponatów wszelakiej maści jest na prawdę sporo więc warto poświęci trochę czasu na to osobliwe miejsce.
Muzeum bitwy o Stalingrad nie dość, że okazało się być bardzo bogate w interesujące eksponaty to na dodatek dało nam dłuższą chwilę wytchnienia od ukropu panującego na zewnątrz.Na koniec coś co chciałem zobaczyć "na żywo" nie mniej niż Kurhan Mamaja czyli słynna fontanna z bawiącymi się dziećmi:
Co prawda nie jest to oryginał jak na poniższej fotografii, ale jest to wierna replika zdemontowanej w 1950 roku konstrukcji.

(źródło zdjęcia: internet, zdjęcie autorstwa Emmanuela Evzerihina, sierpień 1942 roku)
Niestety czas zaczął nas lekko naglić, pożegnaliśmy się z Lyubą i Natalią po czym udaliśmy się na spacer wzdłuż Wołgi...połączony z obowiązkowym pluskankiem w wodzie.
Przyznam szczerze, że nad brzegiem rzeki ogarnęło mnie dziwne uczucie. Gdzieś w głowie miałem sceny z filmów archiwalnych i zdjęć, które przedstawiały niezliczone rzesze żołnierzy radzieckich przeprawiających się przez Wołgę na barkach transportowych. Lwią część sił idących na pomoc oblężonemu przez Niemców miastu pochłonęła woda a teraz ja stoję w miejscu, w którym przeszło 75 lat temu działy się te dantejskie sceny. Do tej pory w korycie Wołgi znajdowane są relikty tamtych dni a tymczasem ja znajduję w chłodnym nurcie ukojenie od lejącego się z nieba żaru.
Wraz z nadejściem wieczora udajemy się do naszej hostelowej Izby.
Po drodze ostatni rzut okiem na nowo powstały stadion.
Tak na marginesie, dwa dni po tym jak opuściliśmy Wołgograd, nad miastem przeszło oberwanie chmury. W wyniku intensywnych opadów deszczu doszło do osunięcia się fragmentu wzniesienia, na którym powstał stadion. Rozmiar zniszczeń jakich dokonał żywioł można sobie "wygooglować".
Następnego dnia czeka na nas prawie 900 kilometrów rosyjskich dróg dlatego wieczór kończymy spokojnie i w miarę wcześnie.
Dzień dziesiąty, sobota 14.07.2018
Marszruta: https://goo.gl/maps/ukYti91dj32qb14x8
Wstajemy koło godziny 7:00 i od razu czujemy, że to będzie
upalny dzień. Zbieramy graty i przed godziną 9:00 obieramy kierunek Kursk.
Jest sobota rano, ruch znikomy więc z Wołgogradu wyjeżdżamy
dość sprawnie. Gęściej zaczyna się robić już na trasie w okolicy miejscowości
Nowonikołajewskij.
Po przejechaniu około 500 kilometrów, parędziesiąt kaemów
przed miejscowością Woroneż dopada nas kryzys. Zmęczenie i duszący upał dają się
we znaki. Postanawiamy odpocząć dłuższą chwilę i na niewielkiej stacji urządzamy
sobie siestę.
Rozkładamy się w cieniu jak Nomadzi ucinamy sobie drzemkę w
stylu pół sen.
Dłuższy postój był zdecydowanie tym czego potrzebowaliśmy.
Pomału szykujemy się do drogi. W międzyczasie dwie autostopowiczki pytają nas
czy nie podrzucimy ich do następnego dużego miasta. Patrzymy z Mariuszem po
sobie, patrzymy na nasze objuczone motocykle po czym grzecznie odmawiamy i
ruszamy w dalszą drogę.
Przed Woroneżem dostrzegamy gęste, burzowe chmury…
Oczywiście jedziemy dalej w nadziei, że „aaaaa przejdzie bokiem”. Po
kilkudziesięciu kilometrach dopada nas ściana deszczu. W gumach jedziemy już do
samego końca czyli do Biełgorodu pod Kurskiem.
Nocleg mamy nagrany u rosyjskiej pary, która zgodziła się udzielić
nam gościny na dwie noce. Na miejsce docieramy chwilę przed godziną 22:00.
Jesteśmy zmęczeni jak diabli, mokrzy jak żaby i zapewne śmierdzący jak guano.
Motocykle zostawiamy przy głównej, ruchliwej drodze. Trochę
strach, ale nasza „gospodyni” Eva uspokaja nas, że nasze motocykle będą w tym
miejscu bezpieczne. Na dodatek w pobliżu jest kamera oraz całodobowa
kwiaciarnia. Eva udaje się na pogawędkę z obsługą tego przybytku i prosi żeby
mieli oko na nasze lalki. Od razu jesteśmy spokojniejsi.
Niestety okazuje się, że z gratami z motocykli będziemy musieli
dymać na czwarte piętro. Trzy tury w te i wewte...
Po rozpakowaniu majdanu obowiązkowy prysznic i siadamy do kolacji w stylu wege. Okazuje się, że Eva nie je mięsa co wyraźnie cieszy Mariusza, mnie natomiast niekoniecznie ;)
Po posiłku w mieszkaniu zjawia się partner Evy i oboje namawiają nas na wyjście na imprezę. Jesteśmy zbyt zmęczeni więc odmawiamy. Ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu para zostawia nam klucz do mieszkania i proszą nas żebyśmy się czuli jak u siebie. Nie ukrywam, taki kredyt zaufania wręcz mnie zszokował.
Po wyjściu naszych gospodarzy postanawiamy udać się krótki rekonesans po okolicy. Pogoda jest mega do bani, siąpi deszcz więc po chwili wracamy do mieszkania i padamy jak truśki.
Wskazanie licznika: przejechane 850km.
Wskazanie licznika: przejechane 850km.
Dzień jedenasty, niedziela 15.07.2018
W planie mamy wyjazd do Prochorowki. W miejscu tym rozegrała się bitwa, która była częścią największej bitwy pancernej w historii.
Wstajemy koło 9:00. Pogoda niestety nie rozpieszcza, jest mokro i siąpi deszcz. Przy śniadaniu ustalamy plan działania. Z cukru nie jesteśmy, jedziemy do Prochorowki.
Eva informuje nas,że chętnie się z nami wybierze i zainteresowana wycieczką jest jeszcze jej przyjaciółka.
Daleko nie jest, raptem 60 kilometrów więc nie spieszymy się zbytnio z wymarszem. Ostatecznie ruszamy w drogę przed godziną 12:00.
Po wyjechaniu z Biełgorodu dopada nas ściana deszczu. Leje jak spod prysznica więc zjeżdżamy na najbliższą stację benzynową i czekamy aż niebo zaszczelni się chociaż odrobinę.
W kasie zostawiamy kilka rubli za wjazd. W bonusie dorzucamy część przemoczonych ciuchów licząc na to, że chociaż trochę przeschną w czasie gdy będziemy zwiedzać obszerną ekspozycję.
Przyznam szczerze, że podczas wizyty w muzeum bitwy na łuku kurskim miałem trochę mieszane uczucia. Z jednej strony obiekt jest bardzo bogato wyposażony w eksponaty, ale z drugiej strony po muzeum największej bitwy pancernej w historii spodziewałem się większej ilości ciężkiego sprzętu.
Niemniej jednak zdecydowanie polecam wizytę w tym przepełnionym duchem historii miejscu.
Fajnym pomysłem wykazali się Rosjanie umieszczając część ciężkich artefaktów pod gołym niebem i tworząc coś w rodzaju pobojowiska.
W jednej z części muzeum znajduje się diorama hali produkcyjnej, w której tworzone były min. czołgi T-34.
Wstajemy koło 9:00. Pogoda niestety nie rozpieszcza, jest mokro i siąpi deszcz. Przy śniadaniu ustalamy plan działania. Z cukru nie jesteśmy, jedziemy do Prochorowki.
Eva informuje nas,że chętnie się z nami wybierze i zainteresowana wycieczką jest jeszcze jej przyjaciółka.
Daleko nie jest, raptem 60 kilometrów więc nie spieszymy się zbytnio z wymarszem. Ostatecznie ruszamy w drogę przed godziną 12:00.
Po wyjechaniu z Biełgorodu dopada nas ściana deszczu. Leje jak spod prysznica więc zjeżdżamy na najbliższą stację benzynową i czekamy aż niebo zaszczelni się chociaż odrobinę.
Niestety, znaczącej poprawy brak więc decydujemy się na kontynuację
jazdy na mokro. Na całe szczęście już przed samą Prochorowką deszcz odpuszcza.
Muzeum poświęcone bitwie na łuku kurskim wita nas dość osobliwym monumentem.
W kasie zostawiamy kilka rubli za wjazd. W bonusie dorzucamy część przemoczonych ciuchów licząc na to, że chociaż trochę przeschną w czasie gdy będziemy zwiedzać obszerną ekspozycję.
Przyznam szczerze, że podczas wizyty w muzeum bitwy na łuku kurskim miałem trochę mieszane uczucia. Z jednej strony obiekt jest bardzo bogato wyposażony w eksponaty, ale z drugiej strony po muzeum największej bitwy pancernej w historii spodziewałem się większej ilości ciężkiego sprzętu.
Niemniej jednak zdecydowanie polecam wizytę w tym przepełnionym duchem historii miejscu.
Fajnym pomysłem wykazali się Rosjanie umieszczając część ciężkich artefaktów pod gołym niebem i tworząc coś w rodzaju pobojowiska.
W jednej z części muzeum znajduje się diorama hali produkcyjnej, w której tworzone były min. czołgi T-34.
Obchód
po całym obiekcie zajął nam kilka ładnych godzin. Głód zaczyna dawać nam się we
znaki więc postanawiamy udać się na wojskową kaszę, którą można wszamać na wjeździe
do Prochorowki.
Kieruje swoje kroki do drewnianej chatki, w której
wita nas, a jakżeby inaczej, obsługa w uniformach armii czerwonej. Każdy
zamawia coś dla siebie z wojskowego menu po czym po napełnieniu żołądków
kontynuujemy zwiedzanie.
Oprócz
szamy w miejscu, w którym jesteśmy znajduje się pomnik poświęconym poległym krasnoarmiejcom
oraz olbrzymia wystawa ciężkiego sprzętu radzieckiego. Również z tego miejsca rozpościera
się widok na pole bitwy pod Prochorowką.
Wyobraźnia
zaczyna pracować i ponownie czuję ducha historii. Chętnie spędziłbym w tym
miejscu jeszcze trochę czasu, ale dzień zaczyna nam się delikatnie kurczyć. Dochodzi
godzina 17:00 a chcemy jeszcze udać się do pobliskiego skansenu oddalonego od Prochorowki
o jakieś dwadzieścia minut jazdy.
Niespiesznie
gramolimy się na motocykle i lecimy dalej. Po dotarciu na miejsce wita nas
piękne słoneczko. Wygląda na to, że w końcu zaczyna nam sprzyjać
meteorologiczne szczęście więc postanawiamy z niego skorzystać. Ruszamy na
spacer po okolicy.
Po
chwili marszu, podczas debaty którym szlakiem iść Eva nagle blednie i informuje
nas, że chyba zostawiła plecak w jadłodajni…. Nagła zmiana tematu nieco wybiła
nas z tropu i po chwili załapujemy co się wokół nas dzieje. W plecaku są klucze
od mieszkania, dokumenty, kasiora i wszystko to, czego lepiej nie stracić.
Zbliża się godzina 18:00 co oznacza, że przybytek, w którym zostały klamoty za
moment będzie zamknięty. Szybko pędzimy z powrotem do motocykli i lecimy pod
Prochorowkę.
Plecak
udaje nam się odebrać w ostatniej chwili, grejt sakses! Mamy na dzisiaj dość
wrażeń, wracamy do Biełgorodu.
Wieczorem
oglądamy z naszymi gospodarzami jakiś ckliwy do granic możliwości film o
dziewczynce, która przez cały czas trwania seansu idzie przez leśną ścieżkę ("Przeżyć z wilkami")…Super
sprawa, emocje jak na grzybach.
Poza
tym spędzamy naprawdę miły wieczór gawędząc o wszystkim i o niczym. Niestety
następnego dnia nasza rosyjska przygoda dobiega końca. Pomału zaczynamy ostatni
etap naszej podróży.
Wskazanie licznika: przejechane 140 km.
Dzień dwunasty, poniedziałek 16.07.2018Wskazanie licznika: przejechane 140 km.
Marszruta: https://goo.gl/maps/NYNf2MM6wtR2
Nauczeni
doświadczeniem z pierwszych dni naszego wyjazdu spodziewamy się najgorszego na
przejściu granicznym. W związku z tym wstajemy możliwie jak najwcześniej i już
koło godziny 8:00 młócimy śniadanie.
Po
mniej więcej dwóch godzinach pakujemy się na motocykle i lecimy jeszcze na drobne
zakupki souvenirowe. Na oddalone o sto kilometrów przejście graniczne docieramy
koło godziny 13:00 i ku naszemu zaskoczeniu po dosłownie piętnastu minutach rosyjscy
celnicy puszczają nas dalej.
Podjeżdżamy
na kontrolę ukraińską i już tutaj zaczynają się klocki.
Pierwszy
strzał to upierdliwe pytania pod tytułem co robiliśmy w Rosji, jak przebiegała
nasza trasa, ile dni byliśmy w danym miejscu, dlaczego akurat tam, gdzie się
zatrzymywaliśmy itp. Te pytania, jeżeli już to powinny paść z ust rosyjskich
urzędników, no ale mniejsza z tym. Odpowiadam zgodnie z prawdą oraz informuję
celnika, że petent stojący za mną (Ajron) jest moim towarzyszem podróży i
przebył dokładnie ten sam szlak bojowy co ja. Nic to nie daje bo oczywiście na
Mariusza spada ten sam grad pytań. No cóż…
Czas
na kolejny etap, kontrolę bagażu. Otwieramy wszystkie kufry, torby, skrytki,
wyciągamy drobiazgi z kieszeni. Szczegółowo kontrolowana jest moja apteczka
pierwszej pomocy, ale już hitem była rewizja osobista paczki Hallsów.
Trafiło
oczywiście na Ajrona, dostał polecenie wyciągnięcie każdego cuksa z paczki po
czym celnik poddał wszystkie sztuki szczegółowej kontroli.
Upierdliwe,
ale ok, jestem to w stanie zrozumieć. Bezpieczeństwo. Po kilku minutach podjeżdżamy
na ostatni posterunek. Na powitanie słyszymy „Polaki pacany!”, ale oczywiście
znając neutralne znaczenie tych słów nie obrażamy się ani trochę.
Kontroluje
nas celnik, na oko lat 20 i widać, że lokalny gwiazdor. Łazi, wypatruje,
dziamga gumę, cwaniakuje. Po chwili wypala z tekstem, że musimy zapłacić „dorożnyj
zbor”. Mówię neutralnym tonem, że chyba jest w błędzie bo zgodnie z tym co
wiemy to na Ukrainie dla motocykli nie
obowiązują żadne dodatkowe opłaty drogowe a jeżeli chodzi mu ubezpieczenie to
mamy takowe wykupione.
Po
minie widzę, że wkurzyłem go trochę i jedzie dalej z tematem, że musimy zapłacić podatek drogowy i bla bla bla. Wyczuwam do czego
zmierza rozmowa. Odpowiadam, że skoro faktycznie wymagane są jakieś dodatkowe
opłaty to uiścimy w najbliższym punkcie, w którym można wykupić min. winiety (czyli 10 metrów od szlabanu) bo nie mamy przy sobie nawet gotówki.
Widzę,
że cwaniak zaczyna bordowieć. Odpowiada, że puści nas, ale mamy wypłacić
gotówkę w najbliższym bankomacie i zapłacić mu do ręki, że będzie na nas
czekał.
Przekraczamy
granicę, stajemy pod wspomnianym bankomatem i punktem, w którym wydawane są
winiety i ubezpieczenia. Tłumaczę Ajronowi co chciał ode mnie celnik pajac. Udaję
się do „winieciarni” i pytam pracującej tam kobiety czy musimy wykupić jakiś
pakiet drogowy. Dowiaduję się, że żadne opłaty nie są wymagane ALE ona tam nie
wie nic o procedurach celnych i żebyśmy się sami dogadali z typem.
Wychodzę
z budki i naradzamy się z Ajronem co robić dalej. Dać łapówę celnikowi i mieć
spokój czy wykłócać się z debilem i narażać się na upierdliwe kontrole co kilka
kilometrów.
Podczas
debaty, ku naszemu zaskoczeniu wspomniany cymbał zszedł z posterunku po czym
podszedł do nas i zapytał czy mamy dla niego 10 Euro opłaty (sic!)….
Zdębiałem….
Decydujemy, że damy dzbanowi to czego chce, ale żeby utrudnić mu życie, proszę go o
pokwitowanie dokonania wpłaty. To co nastąpiło później przeszło moje
najśmielsze oczekiwania. Celnik wyjął jakiś świstek papieru z numerem mojej
tablicy rejestracyjnej, poprosił mnie o podpis i powiedział, że to jest moje pokwitowanie,
ale zostaje u niego… Bez komentarza. No cóż, zawsze musi być ten pierwszy raz i
właśnie to był pierwszy raz kiedy dałem w łapę…. a dokładniej to wymuszono to
na mnie.
Było,
mięło lecimy na Kijów. Dogi miejscami tragiczne, no ale co zrobić. Jakieś sto
kilometrów od stolicy łapie nas konkretna burza. Czekamy aż chociaż trochę przestanie lać na co tracimy jakąś godzinę.
Do Kijowa docieramy koło godziny 20:00. Czas mamy taki sobie, zmęczeni jesteśmy dość mocno więc nie szalejemy przesadnie. Koło północy uderzamy w kimę. Jutro szturmujemy Odessę.
Wskazanie licznika: przejechane 500 km
Dzień trzynasty, wtorek 17.07.2018
Marszruta: https://goo.gl/maps/UB9QxC8yfk72
Budzi mnie upierdliwe swędzenie łydek… Okazuje się, że zapomnieliśmy
zamknąć na noc okna w naszej hostelowej izbie przez co zafundowaliśmy sobie
inwazję komarów…
No cóż, następnym razem będziemy o tym pamiętali. Przed wyjazdem
postanawiamy sprawdzić prognozy pogody, które niestety nie napawają nas
optymizmem. Gwałtowne burze przemieszane z upałem, elegancko.
Pakujemy graciarnię i koło 12:00 opuszczamy Kijów.
Po mniej więcej 100 kilometrach łapie nas pierwsza ulewa. Chowamy
się pod mostem no i cóż, czekamy…czekamy…..czekamy……….
Końca ulewy zbytnio nie widać więc zakładamy gumy i jedziemy dalej. Nie minęło kilkadziesiąt minut i wyszło słoneczko piekąc nasze lica jak diabelskie bicze. Temperatura skoczyła do 35 stopni.
Pot zaczyna nam się lać po tyłkach więc zrzucamy z siebie kalosze. Mamy już serdecznie dość sztormiaków, na samą myśl o jeździe w gumie dostajemy obstrukcji. Oczywiście jak na złość po kilkudziesięciu kilometrach znowu zaczyna się chmurzyć.
Spadają pierwsze grube krople, ale twardo jedziemy dalej. Po kilku minutach niebo pęka i zaczyna się ulewa. Zanim zjeżdżamy na stację wodę mamy wszędzie, w butach, gaciach…
Od Odessy dzieli nas raptem sto pięćdziesiąt kilometrów, ale mamy już serdecznie dość. Postanawiamy, że robimy dłuższą przerwę i suszymy ciuchy na silnikach i wydechach motocykli.
Po godzinnej przerwie zakładamy wilgną odzież i na to zakładamy sztormiaki. Czujemy się jak ludzkie kiszonki, ale co zrobić.
Sto kilometrów przed Odessą robimy kolejny postój na ponowne zrzucenie gum. Zjeżdżamy do przydrożnego zajazdu i po raz pierwszy podczas naszego pobytu na Ukrainie wchodzimy w interakcję z lokalnymi kurami (poniżej).
Po
chwili przerwy ruszamy w dalszą drogę. Oczywiście przed samą Odessą znowu
dopada nas deszcze, ale mamy to już głęboko w poważaniu.
Na
przedmieścia miasta portowego docieramy koło godziny 19:00.
Tutaj
muszę wtrącić jeden istotny fakt, który stanowi integralną część naszych
perypetii w pięknej Odessie. Pierwotnie mieliśmy w planie zatrzymać się u
lokalnego motocyklisty – Stanislava, ale stwierdziliśmy z Mariuszem, że nie ma
sensu komuś zawracać głowy naszą wizytą, tym bardziej, że nie wiedzieliśmy o
której konkretnie dotrzemy do miasta. Staśka oczywiście nie olaliśmy, daliśmy
mu grzecznie znać, że jak będziemy w Odessie to się odezwiemy, ale nie wiemy w
jakich godzinach to nastąpi.
Wróćmy
do naszego przyjazdu. Zajeżdżamy pod hostel, który oczywiście oznaczony jest
tak świetnie, że początkowy mamy problem z jego zlokalizowaniem. Zostawiamy
motocykle przy głównej drodze i przekraczamy żelazną bramę prowadzącą na dziedziniec
kamienicy w której mieści się hostel.
Za
bramą dostrzegamy placyk, który wydaje się być idealny na parking dla naszych
koni. W recepcji pytamy czy możemy skorzystać z miejsca parkingowego, które
wyczailiśmy przy wejściu. Dostajemy zgodę więc wracamy do sprzętów i rozpoczynamy
demontaż sakw i kufrów. Brama wjazdowa jest dosyć wąska, więc zmuszeni jesteśmy
do zdjęcia wszystkiego co wystaje poza obrys motocykla. Zajmuje nam to pewną
chwilę, ale bezpieczeństwo klaczy przede wszystkim.
Parkujemy
na upatrzonym placyku, rozkładamy stopki i nagle słyszymy darcie japy… Okazuje
się, że pewnej podstarzałej mieszkance kamienicy wybitnie nie podoba się fakt,
że nasze motocykle będą stały w miejscu, w którym absolutnie nikomu nie będę zawadzać…
Fuck logic. Na nic zdaje się nasze tłumaczenie, że mamy zgodę obsługi hostelu,
że przecież nie będziemy hałasować, itp.itd. Jak się jakaś menda uprze to
logiczne argumenty nie trafiają. Ostatecznie kapitulujemy i wycofujemy się z
powrotem za bramę licząc na to, że nic złego nie spotka naszych klaczy.
Po
zadomowieniu się w hostelowej postanawiamy podgoić nieco oko przed nocnymi
pląsami po mieście.
Koło
21:00 ruszamy w teren, jesteśmy głodni jak diabli więc swoje pierwsze kroki
kierujemy tam, gdzie serwowane jest żarełko.
Po
22:00 dajemy Staśkowi znać, że jesteśmy w mieście i proponujemy spotkanie następnego
dnia popołudniu/wieczorem. Ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu chłop informuje nas
żebyśmy na niego zaczekali, że za kilkadziesiąt minut dotrze do miejsca, w
którym akurat biesiadujemy.
Jak
powiedział tak zrobił. Idziemy we trójkę na drugą kolację i dolewkę piany. Dowiadujemy
się, że ze Staśka jest całkiem konkretny moto obieżyświat więc jadaczki nam się
nie zamykają. W pewnym momencie, ze strony naszego nowego funfla pad pytanie
dlaczego nie chcieliśmy spać u niego w domu. Zgodnie z prawdą odpowiadamy, że
nie chcieliśmy mu robić problemu i że nie wiedzieliśmy, o której dokładnie
będziemy w mieście a poza tym to w ogóle późno przyjechaliśmy do Odessy. Zapada
chwila ciszy, Stasiek się uśmiecha po czym oświadcza nam:
„Chłopaki,
doskonale wiem o której przyjechaliście do Odessy. Hostel, w którym się
zatrzymaliście należy do mnie”.
Bardzo
chciałbym zobaczyć nasze miny w momencie kiedy padły powyższe słowa.
Wieczór ze Staśkiem kończymy bardzo późno (grubo po 3:00), na
wesoło…degustując dostępne w mieście, lokalne rodzaje bimbru.
Wskazanie licznika: przejechane 580 km i pewna ilość promilków
Dzień czternasty, środa 18.07.2018
Marszruta: brak
Budzi nas lekki ból głowy i telefon od Staśka. Jest 11:00 a ten już na nogach… ma skubany końskie zdrowie. Zapowiada nam, że podjedzie pod nasz hostel koło 11:30 i wtedy obmyślimy wspólnie plan działania.
Ciężko idzie nam zmuszenie się do wyjścia na zewnątrz tym
bardziej, że dzień zaczyna się od upału. Ze Staśkiem spotykamy się chwile przed 12:00. Okazuje się, że nasz ukraiński koleżka przyjechał do nas motocyklem i
jest mocno zdziwiony, że niezbyt palimy się do jazdy. Biorąc pod uwagę fakt, że
nasz sen po zeszłej nocy do zbyt długich nie należał grzecznie odmawiamy Staśkowi
wspólnej przejażdżki. Zwyczajnie wolimy nie ryzykować. Ustalamy plan działania.
Stasiek na naszą prośbę organizuje nam wycieczkę po katakumbach Odessy a
popołudniu spotkamy się we trójkę na zwiedzanie miasta. Rewelka, gdyby nie
Stasiek mielibyśmy znacznie utrudnione zadanie a tak to pach pach, jeden
telefon i: „o 13:00 macie być na ulicy takiej i takiej”, podziemia stoją
otworem.
Idealne miejsce na ucieczkę przed upałem.
Pod miastem znajdują się złoża wapienia, które od połowy XIX
wieku aż do dzisiaj są skutecznie eksploatowane. Efektem tych działań jest sieć podziemnych
tuneli, które częściowo zostały udostępnione odwiedzającym. W czasie drugiej wojny kilometry korytarzy stanowiły
schronienie dla partyzantów i ludności cywilnej. Zejdźmy zatem nieco w głąb ziemi.Tak jak wspomniałem, z katakumbami mocna związana jest historia drugiej wojny światowej. Partyzanci, którzy znaleźli tutaj schronienie zostawili po sobie trochę śladów.
Ciekawym urozmaiceniem podziemnego zbioru drugowojennych
artefaktów są rumuńskie hełmy. Nieczęsto można je spotkać w muzealnych
zbiorach.

Po około trzygodzinnym spacerze po katakumbach z powrotem
wyłoniliśmy się na powierzchnię. Ku naszemu zaskoczeniu trochę się ochłodziło i
zaczęło się zbierać na burzę.
Do hostelu docieramy razem z pierwszymi ciężkimi kroplami
deszczu. Postanawiamy zdrzemnąć się trochę a ze Staśkiem umawiamy się na
telefon jak już przestanie padać.
Rozciekło się konkretnie więc liczymy na nieco dłuższą
przerwę. Koło godziny 19:00 budzi nas nie kto inny jak Stasiek :D Odbieram
telefon i słyszę:
- Co tam chłopaki, jesteście gotowi? Czekam na Was przed
hostelem.
Patrzę na Mariusza, na siebie….
- Stasiek, daj nam trochę czasu. Poza tym jeszcze kropi, na
motocyklach zmokniemy od razu
- Ruszajcie się, przyjechałem po Was autem. Przejedziemy się
trochę po mieście i zabiorę Was w kilka miejsc.
Dobry chłop z tego Staśka, ale jest niekwestionowanym królem
zaskakiwania. W biegu zbieramy się do wyjścia.
W naszym zapasie mamy jeszcze dwie flaszki, które
przywieźliśmy ze sobą z Polski jako prezenty dla osób, które udzielą nam
gościny. Jednogłośnie stwierdzamy, że należą się ukraińskiemu krejzolowi.
Stachu oczywiście ucieszył się z prezentu.
Ruszamy. Na pierwszy ogień idzie chyba najbardziej charakterystyczne miejsce
w Odessie czyli schody Potiomkinowskie. Przyznam szczerze, że po zobaczeniu niezliczonej ilości majestatycznych zdjęć tego miejsca nieco się zawiodłem...
Dziki tłum, aż ciężko było zrobić w miarę normalne zdjęcie a
widok z samych schodów…. No bez szału. Za to okolica bardzo malownicza.
Następnie Stasiek wywozi nas do portu, zakłada betonowe buciki i hopla...
A tak na serio to zwyczajnie idziemy pogapić się na Morze Czarne z nabrzeża.
W oddali widać i słychać nadciągającą burzę.
Stasiek proponuje nam kolejną atrakcję, wycieczkę do
lokalnego, rodzinnego browaru. Baja :)
Na miejscu mamy okazję zobaczyć jak ważony jest złocisty
płyn oraz conieco podegustować. Super, sprawa. Miejsce opuszczamy oczywiście z
zapasem souvenirów.
Słoneczko zaczyna zachodzić a my zdecydowanie głodniejemy.
Nasz ukraiński przewodnik rzuca pomysłem wciągnięcia czegoś lokalnego na
wielkim targu żarcia. Lądujemy w miejscu, którego nazwy niestety nie pamiętam.
Autentycznie jest to targ, na którym można wybrać sobie obiekt konsumpcji,
który to następnie zostanie dla nas odpowiednio przyrządzony i podany jako
gotowy posiłek. Pomysł świetny, ale ceny niestety kosmiczne. Owoce morza same w
sobie do najtańszych nie należą, ale tutaj padają rekordy. Zamawiamy jakieś obiekty z mackami by po dłuższej chwili zająć się konsumpcją gotowej strawy.
Nasz pobyt w Odessie pomału dobiega końca. Idziemy jeszcze
ze Staśkiem na pożegnalne piwko i rozstajemy się koło godziny 22:00. Zdecydowanie
nie żałujemy, że nasze drogi skrzyżowały się na ukraińskiej ziemi. Stanislav jest
książkowym przedstawicielem gatunku ludzi zakręconych, dzięki którym ten świat
jest bardziej barwny. Było nam bardzo miło spędzić z trochę czasu z tym
sympatycznym moturzystom. „Guys, what’s next?” na długo zostanie w naszej
pamięci :)
Dzień czternasty, czwartek 19.07.2018
Dzisiaj przekraczamy aż dwie granice więc chcemy zebrać się jak najszybciej. Niestety lejący się z nieba żar skutecznie uniemożliwia nam sprawne pakowanie.
Wskazanie licznika: przejechane 390km
Marszruta: https://goo.gl/maps/C9XPmpxAdNq
Dzisiaj przekraczamy aż dwie granice więc chcemy zebrać się jak najszybciej. Niestety lejący się z nieba żar skutecznie uniemożliwia nam sprawne pakowanie.
Ostatecznie na motocykle wsiadamy koło godziny 12:00. Po
przejechaniu zaledwie paruset metrów po ekstremalnie dziurawych, brukowanych
drogach Odessy zauważam, że ramię nawigacji zaczyna wpadać w ogromne drgania.
Po chwili GPS ląduje mi na kroczu….
Stajemy gdzieś w cieniu i oceniam straty. Ramię nawigacji pękło w połowie
długości. Wyciągam narzędzia i zaczynam rzeźbić. Po mniej więcej półgodzinnej,
przymusowej przerwie ruszamy w dalszą drogę.
Do granicy ukraińsko mołdawskiej docieramy koło godziny 14:00.
Kolejka stojących przed nami aut zdecydowanie nie napawa nas optymizmem. Po dłuższej
chwili celnicy zapraszają nas na początek sznurka. Oddajemy paszporty i chowamy
się w cieniu. Temperatura sięga prawie 40 stopni.
Mijają kolejne dwa kwadranse, dostajemy z powrotem nasze
paszporty i wuala! Witamy w Republice Mołdawii.
Suniemy przez puste i dziurawe drogi. Miejscami stan
nawierzchni jest wręcz tragiczny, urywa się asfalt, zaczynają żwirowy kratery,
ciągnące się przez X metrów. Niestety tego typu utrudnienia skutecznie
utrudniają nasz „marsz”.
Do granicy z Rumunią dojeżdżamy koło godziny 19:00. Po trwającej
raptem pół godziny kontroli granicznej meldujemy się w kraju Włada Palownika.
Nocleg mamy zaplanowany w miejscowości Braila gdzie
docieramy chwilę przed 21:00. Jak na wieczór jest wyjątkowo duszno i gorąco,
ale na całe szczęście w guest housie, w którym się zatrzymujemy jest klima.
Odpalamy wynalazek na fulla, mrozimy pokoik i kursujemy z bagażami góra-dół, z
lodówki do żaru.
Po częściowym rozpakowaniu ruszamy w miasto w poszukiwaniu
płynów. Dobrą godzinę zajmuje nam zlokalizowanie otwartego sklepu. Robimy zakupy
i zmęczeni wracamy do naszej chłodni.
Do snu oczywiście zostawiamy włączoną na fulla klimę co
okaże się być dla nas brzemienne w skutkach…Wskazanie licznika: przejechane 390km
Dzień piętnasty, piątek 20.07.2018
marszruta: https://goo.gl/maps/uoRaPchzaXt
Budzi nas przeogromna chęć szybkiego dojechania do Vama
Veche, nad Morze Czarne, gdzie planujemy zostać na calutki weekend.
Braila opuszczamy koło godziny 11:00. Udajemy się na przeprawę przez Dunaj...
by po niespełna pięciogodzinnej jeździe postawić kroki na rozgrzanych piaskach Vama.
Rozkładamy jurty chłodząc się złocistym płynem. Słoneczko smaży jak Turek kebsa, ale co tam. Przed nami cały weekend luzu. Zaczynamy odbój :)
Wskazanie licznika: przejechane 238km
Dzień szesnasty, sobota 21.07.2018
marszruta:brak
Po poprzedniej nocy mamy lekkie problemy ze wstaniem, ale
słońce wędrujące na horyzoncie skutecznie wypędza nas z namiotów. Koło 10:00
upał robimy się wręcz nieznośny więc postanawiamy udać się na plażing aby
schłodzić się nieco.
Znajdujemy elegancką miejscóweczkę zaraz przy wodzie i
uskuteczniamy pełen relaksik. Raczymy się pianą, gadamy o wszystkim i o niczym
i w pewnym momencie zostajemy wzięci
znienacka.
Podchodzi do nas dwóch krajan, częstują nas piwerkiem i
odpalają:
- Panowie, wielkie dzięki. Tak Was słuchamy i jesteście
chyba pierwszymi Polakami których spotykamy za granicą i nie musimy się za nich
wstydzić.
Patrzymy z Mariuszem po sobie nie wiedząc za bardzo co
powiedzieć więc zwyczajnie dziękujemy za dary i dosiadamy się do nowych
poznanych rodaków. Do późnego popołudnia smażymy się jak króle aż ostatecznie z
plaży przegania nas nadciągająca burza. Żegnamy się z nowo poznanymi ziomeczkami i uciekamy na pole namiotowe.
Po powrocie uskuteczniamy drzemkę żeby zebrać siły na
wieczorne pląsy. Dzień, a w zasadzie noc kończymy klasycznie, bardzo późno.
Wskazanie licznika: kilka piwerek
Dzień siedemnasty, niedziela 22.07.2018
marszruta: brak
Najgorszy poranek mojego całego życia. Budzi mnie okrutny
żar lejący się z nieba, pękająca głowa, bolące gardło i gile do kolan…
- Ajrooooon….. żyjesz?
- Dej spokój….
Tak, klimatyzacja z czwartku i piątku rozłożyła nas na
kolana wybuchając jak bomba z opóźnionym zapłonem.
Temperatura otoczenia zdecydowanie nie pomaga nam w
cierpieniu. Jest nam na zmianę gorąco i zimno, dramat. Postanawiamy pójść na
plażę i wygrzać się na słońcu. Suniemy przez Vama Veche jak zombie.
Calutki dzień płynie nam pod znakiem łykania aspiryny, drgawek
i ogólnego nie życia.
Na tym zakończę ten tragikomiczny dzień :)
Wskazanie licznika: garść aspirynek, kilka gripexów
Dzień osiemnasty, poniedziałek 23.07.2018
marszruta: https://goo.gl/maps/mBrT2BvzbLsjdUpw6
Poranek podobnie jak dnia poprzedniego jest dla nas okrutny.
W planie mamy dojechać do parku narodowego Putna – Vrancea i nocować na dziko w
okolicach rezerwatu Focul Viu. Przed nami prawie 400 kilometrów z czego część
po wątpliwej jakości górskich drogach.
Prognozy pogody nie zapowiadają się zbyt optymistycznie, nad
Rumunię nadciąga gwałtowny front burzowy. Jesteśmy naiwni i nie do końca
normalni dlatego nie zmieniamy pierwotnych planów i przed południem opuszczamy
chmurzące się Vama Veche.
Po wjeździe na autostradę prowadzącą do Bukaresztu uderza nas
żar buchający z asfaltu i utrudniająca oddychanie parówa…tak jako bonus do
duszącego kataru.
Na szczęście jedziemy tą drogą jedyne 30 kilometrów i po
niespełna godzinie odbijamy na drogę poboczną prowadzącą do miejscowości
Slobozia.
Zaczynają się zbierać naprawdę ciężkie chmury, burza wisi w
powietrzu. Stajemy na przerwę techniczną w polu konopi.
Zerkamy na mapę burzową Rumuni.
Miejsce, w które planujemy jechać zaznaczone jest na bordowo
i pojawiają się ostrzeżenia o lokalnych oberwaniach chmur i podtopieniach….
Dochodzimy do wniosku, że nie jest to chyba do końca pomyślna prognoza. Spanie
na dziko przy tak wysokim ryzyku gwałtownych zjawisk atmosferycznych nawet jak
na nasze standardy byłoby nieodpowiedzialne.
Postanawiamy odpuścić, przyodziewamy gumowe zbroje i
kierujemy się na nocleg do Buzau. Oczywiście pod drodze dopada nas gwałtowna
ulewa, ale co tam.
Do hostelu dojeżdżamy koło godziny 19:00. Choróbsko powala
nas z nóg wyjątkowo szybko.Wskazanie licznika: przejechane 270km
Dzień dziewiętnasty, wtorek 24.07.2018
marszruta: https://goo.gl/maps/CqG2hRkByeXu3aRb9
Choróbsko nie odpuszcza, pęka mi baniak jest mi zimno choć
na dworze panuje zaduch.
Zerkamy na prognozy pogody…. jest dramat. Nad górami
bordowo. Wygląda na to, że tym razem nici z serpentyn i spania na
łonie natury. Zwyczajnie warunki na to nie pozwalają.
Musimy skapitulować i zrezygnować z naszej górskiej przygody. Pada decyzja, kierujemy się do Brasova trasą widokową.
Buzau opuszczamy w tropikalnej pogodzie, jest gorąco i wilgotno. Zaraz za miastem dopadają nas pierwsze chmury:
Na pierwsze krople deszcze nie musimy czekać zbyt długo:
Pakujemy się ponownie w gumowe mundurki i heja w drogę...
Koło 15:00 dojeżdżamy do rumuńskiego Hollywood.
Mamy
lekki problem ze znalezieniem zarezerwowanego dzień wcześniej hostelu. Dobre pół
godziny zajmuje zlokalizowanie właściwej bramy i oczywiście w międzyczasie
dopada nas deszcz.
Okazuje
się, że hostel jest strasznie mały i wręcz klaustrofobicznie ciasny. Nie ma parkingu
więc motocykle musimy zostawić przy głównej drodze.
Kierujemy
swoje kroki ku naszym legowiskom. Przyznam szczerze, że chyba nigdy nie
spałem tak ciekawych warunkach.
Dostaliśmy kwaterę dla krasnali….
Dwa materace na poddaszu, elegancki zaduch, ciepełko bijące z rozgrzanego dachu i zero miejsca na graty. Przynajmniej tanio.
Żeby się nie udusić pierwsze co robimy to otwieramy okno znajdujące się poziom pod nami (widać je na powyższej fotce).
Bierzemy z motocykli najpotrzebniejsze rzeczy i udajemy się na drzemkę. Zdecydowanie potrzebujemy trochę odpoczynku.
Koło godziny 19:00 wyruszamy na rozpoznanie terenu. Uchodzimy raptem kilka metrów i.... dopada nas nawałnica.....
Dawno
nie widziałem żeby ulice w tak krótkim
czasie zmieniły się w rwące strumienie.
Schronienie
znajdujemy na przystanku autobusowym pod którego dachem spędzamy bite pół
godziny.
Po
tym czasie deszcz odpuszcza więc zaczynamy obchód właściwy. Pogoda w Brasovie
tego wieczoru jest mocno kapryśna, co chwile kropi deszcz.
Do
hostelu wracamy koło 24:00. Choć na dworze jest przyjemnie to po wejściu do pokoju
uderza nas potworny zaduch. Okazuje się, że nasi śniadzi współlokatorzy śpiący
poziom pod nami zamknęli na noc okno…. Bardzo mądrze, zważając na to, że
poddasze samo w sobie jest piekłem…. Nie zastanawiając się długo otwieramy okno
na oścież uruchamiając jako taką cyrkulację powietrza. Idziemy spać.
Budzę
się grubo po 3:00 zlany potem... nie mam
niczym oddychać. Patrzę na zipiącego, leżącego z wywalonym językiem Ajrona…
Zamach, jawny zamach na nasze życia! Te przeklęte bydlaki z dołu chciały nas
udusić, zamknęli okno!
Gramolę
się na dół, otwieram lufcik na oścież dodatkowo blokując go klapkiem jednego z
zamachowców.Wskazanie licznika: przejechane 180km
Dzień dwudziesty, środa 25.07.2018
marszruta: https://goo.gl/maps/H649Jho1e6CoNvYx6
Budzimy się po 10:00. W planie mamy dojechać jak najbliżej granicy z
Węgrami a konkretnie do Timisoary.
Pogoda
oczywiście nie rozpieszcza, za oknem jest szaro a prognozy wspominają o
burzach. Decydujemy się jechać część trasy autostradą a ostatnie 50 kilometrów
przejechać podrzędną, krętą drogą.
Z
Brasova wyjeżdżamy koło 12:00. Na wylocie z miasta moja nawigacja zaczyna
głupieć więc wyciągam mapę analogową. Zapamiętuje kierunki i heja w drogę.
Po kilku godzinach i nudnej części autostradowej w końcu zjeżdżamy w boczną drogę. Jest trochę po godzinie 15:00 więc czas mamy niezły.
Chmury zbierające
się wokół nas nie napawają optymizmem.
Przed
nami, w oddali ewidentnie szaleje burza. Postanawiamy się zatrzymać na postój
mając nadzieje, że „przejdzie bokiem”.
Niestety,
nie przechodzi. W momencie zaczyna się ulewa. Smaczku całej sytuacji nadaje
miejscówka, w której przyszło nam się zatrzymać. Okazuje się, że na miejsce
odpoczynku wybraliśmy sobie parking przy opuszczonym night clubie.
Góry,
które jeszcze przed chwilą widzieliśmy w oddali nagle zniknęły pod ścianą
deszczu. Dobre kilka kwadransów siedzimy skitrani pod przeciekającym daszkiem
na parkingu. Kiedy ulewa trochę odpuszcza lecimy do koni, bierzemy gumiaki i
wracamy pod daszek żeby ubrać się w nasze ulubione ciuszki.
Następnie ponownie wracamy do motocykli i jedziemy dalej. Po kilku kilometrach zza chmur wygląda słońce
i zaczyna nas smażyć. Ponownie przymusowo stajemy, zrzucamy gumy i
kontynuujemy jazdę.
Jak
łatwo się domyśleć po kilku kolejnych kilometrach znowu dopada nas deszcz, ale
już mamy tak dość ciągłego stawania i przebierania się, że postanawiamy się na
razie nie zatrzymywać.
Im
bliżej Timisoary tym ruch robi się gęstszy. Coraz więcej TIR-ów wijących się
serpentynami jak węże leniwce. Prędkość prawie zerowa, bucha w nas żar z
rozgrzanego asfaltu i spod kół ciężkich aut.
Nawet
przy końcu nie ma lekko…
Ostatecznie
do Timisoary dojeżdżamy przed 20:00. Bez większego problemu znajdujemy adres
hostelu, w którym zrobiliśmy rezerwację.
Niestety,
ale okazuje się, że spać będziemy w części oddalonej o mniej więcej 1,5 kilometra od
miejsca, w którym obecnie się znajdujemy. Oczywiście nie ma szans żeby wjechać
tam konno. Czeka nas więc spacer z gratami, no cóż… Na pocieszenie wyciągam
ciepluteńkiego browara, próbuję go otworzyć i…..
Eeeeeh….nawet pucha robi mi na złość otwierając się w niewłaściym miejscu...
Po sprowadzeniu gratów do właściwego miejsca
naszego noclegu uderzamy w kimę. Z każdym dniem jesteśmy coraz bardziej
zmęczeni, ale to nic nadzwyczajnego.
Po
drzemce, głodni jak wilki ruszamy w miasto. Dopiero koło 23:00 udaje nam się
znaleźć knajpę z tradycyjnym rumuńkim żarełkiem.
Jedzenie
jest tak pyszne i jest go tak dużo, że mamy poważne problemy z pokonaniem
zastawionego stołu.
Po
triumfie nad strawą udajemy się na krótki spacer po mieście. To nasza ostatnia
noc w Rumunii….smutno, ale co zrobić.
Wskazanie licznika: przejechane 180km
Dzień dwudziesty pierwszy, czwartek 26.07.2018
marszruta: https://goo.gl/maps/8JxRAGwK6W2NTHiL8
Rumunię
opuszczamy w blasku słońca. Pogoda żyleta.
Wciąż
nie mam planu co ze sobą zrobić. Jechać z Ajronem na Węgry i kisnąć nad Balatonem
czy odbić na jeden dzień do Novego Sadu w Serbii. Wtedy ponownie połączylibyśmy
z Maiuszem siły już na Słowacji w
Namestovie.
Po
przekroczeniu granicy z Węgrami zatrzymujemy się na krótki postój na stacji
benzynowej. Walczę z myślami i ostatecznie podejmuję decyzję. Jadę z Ajronem.
Nad
Balaton dojeżdżamy wczesnym popołudniem.
Przed
rozbiciem jurty jadę na szybkie zakupy. Mariusz w tym czasie szykuje się na festiwal
muzyczny, który odbywa się jakieś 30km od dziury, w której obecnie przebywamy.
Po
powrocie rozpakowuję wstępnie graty, z kolei Ajron jedzie motocyklem do Székesfehérvár’u.
Nad
samym Baloten wieje nudą jak diabli. Próbuję swoich sił z „kąpielą” w jeziorze.
Konsystencja wody mocno przypomina rosół, temperatura też bardzo zbliżona do
zupy.
Idę
parędziesiąt metrów wgłąb jeziora a woda nadal sięga mi nieco powyżej kolan… Po
kolejnych kilku metrach kapituluję. Odechciewa mi się brodzenia w ciepłym mule.
Po
zmroku odpalam browarka i relaksuję się w blasku fleszy jak na prawilnika
przystało.
Mariusz
wraca do obozowiska koło 23:00 kompletnie trzeźwy.
Wskazanie licznika: przejechane 420km
Dzień dwudziesty drugi, piątek 27.07.2018
marszruta: https://goo.gl/maps/mAixjbBoyZ7yf7gr6
Koło 10:00 ruszamy zaczynamy zbierać nasze obozowisko. Pogoda dopisuje więc mimo tego, że autostradami to jedzie się całkiem przyjemnie.
Dobrą
passę przerywa zablokowana droga niedaleko granicy ze Słowacją. Trafiamy na
wypadek z udziałem busa i osobówki. Do likwidacji skutków zdarzenia ściągnięto ciężki
sprzęt więc musi być grubo.
Dobrą
godzinę czasu tracimy na asfaltowej
patelni. Całe szczęście, że mamy co pić.
Po
ruszeniu w dalszą drogę czekają nas kolejne przygody. Zaczyna się gwałtownej
zmiany pogody jakieś 20 kilometrów przed Bańską Bystrzycą. Zrywa się silny
wiatr i otaczają nas burzowe chmury.
Standardowa
procedura, zjeżdżamy na parking, zsiadamy z motocykli i już mamy się zacząć się przebierać w gumowe
zbroje gdy nagle pęka niebo. Zaczyna lać jak spod prysznica. Szybko uciekamy
pod drzewa licząc na to, że deszcz nieco zelżeje.
Już
po paru minutach nasze schronienie zaczyna przeciekać. Po kolejnych kilku woda
zaczyna zalewać nawet majty. Po następnych jest nam już wszystko jedno.
Lać przestaje dopiero po upływie czterdziestu minut.. Przemoknięte mam dosłownie wszystko, z butów wylewam wodę.
Szukam w kufrze suchych ubrań i przebieram się w co mogę.
Na
wpół mokrzy i przyodziani w gumy kontynuujemy jazdę. Kolejna ulewa, ale już
zdecydowanie lżejsza dopada nas w Bańskiej Bystrzycy.
Do
Namestova jedziemy na zmianę raz w słońcu raz w deszczu. Na miejsce dojeżdżamy
koło 19:00.
Po krótkim odpoczynku zaczynamy zieloną noc.
Wskazanie licznika: przejechane 400km
Dzień dwudziesty trzeci, sobota 28.07.2018
marszruta: https://goo.gl/maps/si9BgpatTwp7477HA
Po
nieco przydługiej nocy niechętnie wypełzamy z namiotów.
Przez
pół dnia lenimy się w cieniu. Koło 15:00 smutni zwijamy obozowisko, wsiadamy na
rumaki i ruszamy do centrum Namestova na ostatni obiad w trasie.
Już
standardowo wokół nas zbierają się burzowe chmury. Zaraz po obiedzie pęka
niebo więc przekładamy nasz wyjazd ze Słowacji.
Ostatecznie
do Sosnowca ruszamy po 18:00.
Po
20:00 melduję się w bazie.
Dzień dwudziesty czwarty, niedziela 29.07.2018
marszruta: taka nuda, że aż szkoda pisać
Powrót
do Szczecina. Tradycją tego wyjazdu stały się nagłe opady deszczu więc
Sosnowiec żegna mnie gęstymi chmurami.
Gdzieś na trasie łapie mnie lekki deszcz, ale nie ma tragedii. Do Szczecina dojeżdżam koło 20:00. Oficjalnie misja rozpoznawcza wschodnich rejonów Europy kończy się sukcesem.
W
kumulacji kilometrów padł wynik:
To była zdecydowanie najdłuższa i najbardziej wyczerpująca fizycznie podróż w całej mojej karierze. Oczywiście standardowo, niczego nie żałuję i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że wschodnia przygoda wzbogaciła mój bagaż doświadczeń.
Było momentami tragikomicznie, wyczerpująco i ekstremalnie, ale zaliczone przez nas miejsca i spotkani ludzie wynagrodzili trudy podróży z ogromną nawiązką.