czwartek, 31 stycznia 2019

Matuszka Rasija i inne. Część druga

Dzień szósty, wtorek 10.07.2018

Marszruta :  https://goo.gl/maps/JKFd3kawJv52

Długo czekałem na ten dzień. W końcu będzie mi dane zobaczyć Disneyland każdego miłośnika ciężkich militariów czyli podmoskiewski Patriot Park i muzeum czołgów w Kubince.
Wstajemy dość wcześnie mając świadomość tego, że trochę czasu zajmie nam zwiedzenie choćby części tego ogromnego kompleksu.
Dodatkowo Mariusz umówił się poprzedniego dnia na odbiór oleju między 8:00 a 9:00 więc szybko pakujemy się na klacze i lecimy do warsztatu pod którym poznaliśmy lokalnych motocyklistów. Kolejne miłe zaskoczenie, chłopak chciał kupić pół litra "masła" na dolewki a dostał prawie dwa litry i to w gratisie. Utwierdziło nas to tylko w przekonaniu, że poznani dzień wcześniej lokalsi to na prawdę pomocne chłopaki. Lecimy dalej.
Obnińsk udaje nam się opuścić dość sprawnie gdyż ruch na szczęście jest umiarkowany. Czuję, że adrenalina buzuje mi w żyłach, dużymi krokami zbliżamy się do Patriot Parku.
Na miejsce docieramy chwilę po otwarciu obiektu więc zastajemy pusty parking. Dobrze dla nas, nie będzie tłoku.
Przebieramy się w cywilne ciuchy i lecimy na zwiedzanie.
Patriot Park znajduje się na terenie byłego poligonu wojskowego. Można sobie zatem łatwo wyobrazić jak wielki obszar zajmuje. Odległości między hangarami, w których przechowywane są eksponaty można spokojnie mierzyć w kilometrach. Żeby ułatwić turystom przemieszczanie się po terenie na miejscu funkcjonuje marszrutka. Niewielki busik rozwozi zwiedzających po wyznaczonych punktach.
Niespiesznie udajemy się do kasy i za około 500 rubli kupujemy bilety wstępu. Czekamy na marszrutkę i na pierwszy ogień idzie ekspozycja pod tytułem wioska partyzancka.
Dobra rozgrzewka przed niezliczoną ilością sprzętu wojskowego, który na nas czeka.





Ciekawa ekspozycja jednak mój głód stali domaga się czegoś cięższego. Po krótkim spacerze ponownie idziemy na marszrutkę i po paru minutach wysiadamy przed kolejnym hangarem.





Jest coraz lepiej i ciężej, aaaaale. Dejcie mie w końcu te czołogi!!!!
Teleportacja pod kolejną wystawę.





No i w końcu zaczyna się robić ciekawie. Transporter gąsienicowy Sd.Kfz 6  oraz Panhard 178 AMD-35 w rolach głównych:



Poniżej transporter opancerzony SdKfz 222:



Tego misiaka chyba nikomu nie trzeba szczególnie przedstawiać. Kto oglądał Czterech Pancernych?


Na deser czołg średni PzKpfw IV:



I coś dla miłośników gorących kociaków, niemiecki czołg ciężki T-VI H “Tiger” 1. Zdjęcia nie są w stanie oddać majestatu tej maszyny:







W muzeum (o ile można to miejsce tak nazwać) znaleźć można prawdziwe unikaty jak chociażby ten na zdjęciu poniżej - Panzerjäger Tiger(P) (Sd.Kfz. 184). Do dnia dzisiejszego przetrwały tylko dwa egzemplarze tego pojazdu:





Kolejny ciekawy unikat to opancerzona wyrzutnia rakiet Panzerwerfer 42. Do końca wojny wyprodukowano około 300 sztuk tej broni:





Sturmpanzer IV Brummbär



Niszczyciel czołgów Nashorn. Istnieją jedynie dwa egzemplarze tego pojazdu:



Prawdziwy bydlak wśród stalowych potworów. Niszczyciel czołgów na koksie, monstrum zbudowane na zawieszeniu Tygrysa Królewskiego. Przed Wami Jagdtiger:



Na zdjęciu poniżej do lewej: Sturmtiger, Jagdpanter 38(t) zwany potocznie Hetzer'em oraz "polujący tygrys" czyli wspomniany wcześniej Jagdtiger:




Na rozchodniaczka trochę większy kotek, Panzerkampfwagen VI Ausf. B Tiger II (Sd.Kfz.182) potocznie zwany tygrysem królewskim. Niesamowite uczucie stanąć oko w oko z takim kolosem.



















































Z czystym sumieniem mogę stwierdzić, że Patriot Park jest miejscem, którego nie można przegapić będąc w okolicach Moskwy. Ilość sprzętu po prostu poraża. Zwiedzanie raptem ułamka ekspozycji zajęło nam około czterech godzin więc jeżeli kogoś interesują militaria z okresu od 1939 do czasów współczesnych to powinien spokojnie zarezerwować sobie jakieś 2-3 dni na zobaczenie całości.
Pomału kierujemy swoje kroki do Kubinki gdzie znajduje się ciąg dalszy "wystawy". Jest ona oddalona od Patriot Park o kilka kilometrów więc pakujemy się na motocykle i mkniemy jak wicher po kieleckim.
Po paru minutach docieramy do celu i czuję, że serce wali mi jak młot bowiem w Kubince znajduje się wyjątkowo ciekawa maszyna. Unikat na skalę światową, ale o tym trochę później.
Zostawiamy klacze i udajemy się do kasy biletowej. Wejście to wydatek rzędu trzydziestu złotych.
Naprawdę warto bo właśnie tutaj swoje schronienie znalazło wiele ciekawych eksponatów.
Przykład poniżej Alkett VsKfz 617 Minenräumer - pojazd rozminowujący, który nigdy nie sprawdził się w boju. Ciężki i powolny kolos po pierwsze był idealnym celem dla artylerii a po drugie pola minowe nie odegrały w czasie Blitzkriegu szczególnej roli więc to monstrum okazało się być zbędną zabawką Wehrmachtu.






Poniżej eksponat wyprodukowany przez braci Węgrów. Samobieżna haubica szturmowa 43 M Zrinyi II. O ile mnie pamięć nie myli to pojazdy tego typu swój chrzest bojowy przeszły na wschodniej Ukrainie w 1944 roku.



Klasyka, Panzerkampfwagen III:



I działo samobieżne zbudowane na zawieszeniu tego powyższego. Stug III ze wczesnych lat produkcji.



W tle, za Stug-iem (zdjęcie powyżej) stoi kolejny unikat. Działo samobieżne na zawieszeniu VK3001(H) o katalogowej nazwie 12,8 cm Selbstfahrlafette auf VK3001(H) Sturer Emil.
Z kolei tej "dziewczynki", która znajduje się poniżej chyba nikomu nie trzeba zbytnio przedstawiać. Panzerkampfwagen V Panther:



Im dalej w głąb hangaru tym ciężej. Monstrualny moździerz typu Karl-Gerät 040. Bydle takiego samego typu było używane przez Niemców w czasie tłumienia Powstania Warszawskiego. Często wykorzystywana migawka, w której eksploduje budynek Prudentialu to efekt działania 600mm pocisku o wadze około 2 ton wystrzelonego z moździerza Karl-Gerät o nazwie "Ziu".
 

Mało który Adam może się poszczycić taką lufą:






























A na samym końcu hangaru stała ona... myszeczka, tak jakby troszkę zawstydzona, kuperkiem zwrócona ku zwiedzającym. Jedyny zachowany egzemplarz prototypowego czołgu superciężkiego Panzerkampfwagen VIII Maus. Ten prawie 200 tonowy gryzoń na żywo robi piorunujące wrażenie. Właśnie o tym unikacie wspominałem wcześniej.
Ciężko stwierdzić co kierowało konstruktorami, ale mam nieodparte wrażenie, że niekoniecznie wzięli pod uwagę wątpliwej jakości rodzaje podłoża  pól bitewnych.



Pojazdy gąsienicowe poruszają się nie tylko po utwardzonych drogach, ale chyba ktoś pominął ten drobny szczegół... z resztą, co tu dużo gadać, poniżej Maus i jego ponadprzeciętne właściwości terenowe:



Przepraszam za podłą jakość powyższego zdjęcia. Pochodzi ono z witryny http://germanpanzerww2.blogspot.com/2014/02/panzer-viii-maus-photos-and-info.html?spref=pi&m=1 Tam też znajduje się między innymi  kilka archiwalnych fotek tego pojazdu.





Postawienie obok siebie "Adama" i Myszki było moim zdaniem strzałem w dziesiątkę.





Nie będę ukrywał, że Kubinka i Patriot Park były w ścisłej czołówce miejsc, które bardzo chciałem zobaczyć w tym wcieleniu. Udało się i jestem z tego powodu mega szczęśliwy. Jeszcze tylko 84374204469587430 pozostałe miejsca na globie do odhaczenia i mogę umierać.
Kolejny nasz cel na ten dzień to wizyta na Kremlu oraz dojazd wieczorową porą do naszych coachsurfingowych gospodarzy mieszkających jakieś 15 kaemów od ścisłego centrum Moskwy.
Zdajemy sobie sprawę, że znajdujemy się niedaleko jednej z najbardziej zakorkowanych stolic na świecie więc żwawo wskakujemy na klacze i mkniemy ku Kremlowi, pełni nadziei na uniknięcie gorączki szczytu komunikacyjnego.
Z początku idzie nam całkiem nieźle...do czasu aż zaczynają topnieć kilometry dzielące nas od Placu Czerwonego. Ostatnia dycha to walka o życie. Mimo, że drogi prowadzące przez Moskwę mają momentami po 6-8 pasów to i tak wszystkie nitki są zakorkowane. Obłęd to jedyne słowo, które mi się nasuwa na usta. Notoryczne wymuszanie pierwszeństwa, trąbienie, zmiany pasa ruchu bez sygnalizowania manewru to tylko jedne z nielicznych grzeszków popełnianych przez moskiewskich kierowców. Pokonanie ostatnich kilometrów zajęło nam jakieś 40 minut i kosztowało nas kilka litrów wylanego w upale potu oraz sporej kępki siwych włosów.
Ostatecznie stajemy jakieś 200 metrów od Placu Czerwonego i  bez większego problemu znajdujemy miejsce do zaparkowania motocykli. Oooooj warto było się trochę spocić:






Ze względu na odbywający się w Rosji Mundial zastajemy na Placu Czerwonym dzikie tłumy turystów, ale samo miejsce robi takie wrażenie, że niezbyt nam to przeszkadza. Zaczynamy niespieszny obchód po okolicy.
Poniżej - mauzoleum Lenina.



Do 1961 roku w tym samym mauzoleum znajdowały się szczątki jednego z największych zbrodniarzy XX wieku - Iosifa Wissarionowicza Dżugaszwiliego czyli Józefa Stalina. Myślę, że "dokonań" tego osobnika nie trzeba zbytnio przedstawiać.  Paradoksem jest to, że po śmierci Lenin i Stalin spoczęli obok siebie choć za życia niezbyt pałali do siebie sympatią. Fakt ten stanowił trudny orzech do zgryzienia dla ówczesnych speców od propagandy. Bez trudu można znaleźć zdjęciach na których obaj przywódcy wymieniają serdeczne uściski i uśmiechają się do siebie radośnie. W rzeczywistości ich relacje były delikatnie mówiąc oziębłe a wspomniane zdjęcia to w większości fotomontaże. Co prawda Lenin w pewnym momencie wyznaczył Stalina na swojego następcę, jednak na krótko przed śmiercią zmienił zdanie polecając swoim partyjnym towarzyszom usunięcie  Dżugaszwiliego z elit partyjnych gdyż ten "jest zbyt brutalny i za wszelką ceną dąży do władzy". Brzmi jak ponury żart, ale właśnie takie stwierdzenie w liście do zjazdu partii zawarł człowiek, którym sam słynął z bezwzględności. Kult Stalina trwał aż do 1956 roku kiedy to do władzy doszedł Chruszczow i rozpoczął się proces destalinizacji. Na XXII zjeździe partii podjęto uchwałę o przeniesieniu szczątków dyktatora w nowe miejsce - pod mury Kremla. Jak dla mnie to powinny spocząć pod murem co najwyżej zagrody dla świń i to w bezimiennej mogile no ale cóż... Popiersie Gruzina znajduje się zaraz przy mauzoleum Lenina. Na prawo od Stalina (zdjęcie poniżej) widzimy popiersie kolejnego zbrodniarza, Michaiła Kalinina. To między innymi na nim spoczywa odpowiedzialność za mord na polskich oficerach w Katyniu.


Zostawiamy ponure mury Kremla i idziemy dalej.



Postanawiamy, że obejdziemy "obiekt" dookoła, wzdłuż murów.





Pomnik cesarza Aleksandra Romanowa:







Niestety z racji późnych godzin popołudniowych nie udało nam się wejść do żadnego z muzeów znajdujących się na Kremlu. Jakoś tak się pechowo złożyło, że wszystkie otwarte są do godziny 18:00. Ponownie czkawką odbiło się na nas opóźnienie z granicy Białoruś - Rosja. Zgodnie z początkowymi założeniami mieliśmy być w Moskwie już w poniedziałek 9 lipca i zostać w stolicy na dwa dni... Cóż, wyszło jak wyszło.
Niestety, ale zwiedzanie Kremla od wewnątrz musimy z przyczyn od nas niezależnych przełożyć na inny termin.
Na całe szczęście jego zewnętrzna część w dużej mierze rekompensuje nam niedosyt.




Poniżej - Grób Nieznanego Żołnierza. 



Jestem marszałkiem i jadę na koniu czyli Żukow w natarciu.








Na godzinę 20:00 umówiliśmy się z naszymi coachsurfingowymi gospodarzami więc pomału, z lekkim niedosytem opuszczamy Kreml i oddalamy się od ścisłego centrum Moskwy.
Po mniej więcej półgodzinnym moto spacerze dojeżdżamy na typowo wielkomiejskie osiedle blokowisk. To właśnie tutaj mieszkają Olga i Kirill, młode małżeństwo, które zgodziło się udzielić nam gościny na jedną noc.
Nasz pierwszy bliższy kontakt z Rosjanami przebiega w bardzo przyjacielskiej atmosferze. Ugoszczeni zostajemy pielmienami ze śmietaną (a jakże :D ) i do późnych godzin wieczornych prowadzimy dyskusje o wszystkim o niczym. Żałujemy, że przez stratę jednego dnia nie możemy zostać dłużej niż na jedną noc, ale przed nami jeszcze kawał drogi więc nie możemy sobie pozwolić na dalszą obsuwę. Pakujemy się w śpiworki i nastawiamy budziki na 7:00.

Dzień siódmy,śoda 11.07.2018

Marszruta :  https://goo.gl/maps/aRcjvnExEaq

Z Olgą i Kirillem żegnamy się wczesnym rankiem po czym zaczynamy opuszczać Moskwę. Celowo używam tego sformułowania... nigdy wcześniej nie było mi dane przemieszczać się w tak ogromnym korku jak na wylocie ze stolicy. Dramat, horror, goła stópka w klocki lego, ogórki kiszone z mleczną czekoladą i inne okropieństwa tego świata razem wzięte. Około czterdziestu kilometrów zatoru, lawirowania "środkowym" i awaryjnym pasem, przeciskania się między autami i na deser żar lejący się z nieba. Wyjazd z Moskwy skutecznie odebrał nam sporą część sił. Wydawałoby się, że po tym wszystkim może być już tylko lepiej jednak niestety...
Miasto Riazań nad rzeką Oką niczym Gandalf we Władcy Pierścieni wykrzyczało nam "You shall not pass!"... chociaż nie, "Ty nie praidjosz"... a już na pewno nie "bystra". Rozgrzany asfalt, żarówa, trzydziestostopniowy upał, zero wiatru, prędkość przelotowa 0,5km/h czyli to co każdy kierownik kocha najbardziej. Nie wiem, ile czasu straciliśmy w Riazaniu, ale jak do tej pory przejechaliśmy niespełna dwieście kilometrów, mamy dość a gdzie tam do celu dzisiejszego dnia. Zaczyna nam się niebezpiecznie kurczyć doba więc postanawiamy spiąć poślady i przerwę taktyczną zrobić dopiero w jakimś spokojniejszym miejscu. Po przejechaniu kolejnych dwustu kilometrów stajemy na krótki odpoczynek.





Jakby kogoś interesowało, to można sobie podejrzeć na google streer view jak wyglądał ten most przed Mundialem ;) Współrzędne: 54.122089, 42.100120






Nie będę czarował, jesteśmy zmęczeni jak diabli. Cały czas gonimy i nadrabiamy. Jest prawie godzina 17:00, przed nami jakieś trzysta kilometrów drogi i na dodatek zaczyna się chmurzyć.
Lekko zrezygnowani wsiadamy na motocykle i kontynuujemy trasę. Po parudziesięciu kilometrach zaczyna lekko siąpić deszcz, ale jedziemy dalej w przeświadczeniu, że tak jak w poprzednich dniach uda nam się uniknąć ulewy.





Kilometry pomału topnieją, od Penzy dzieli nas mniej więcej sto pięćdziesiąt kilometrów jednak warunki pogodowe zaczynają się drastycznie pogarszać.
Drobny deszcz przerodził się w ulewę i błyskawicznie zmieniamy się w żaby. Ulewa rozhulała się na dobre, widoczność prawie zerowa więc zjeżdżamy na "zapravkę"  i robimy przymusowy pitstop.
Tankujemy klacze po czym próbujemy choć trochę podsuszyć przemoczone ubrania rozwieszając je przy gorących częściach motocykla. Na postoju "tracimy" około godziny.
Chwilę po przejściu ulewy zakładamy przeciwdeszczowce i kontynuujemy jazdę. Suniemy na zmianę przez żar i ulewę także bawimy się wybornie.




W odległości plus minus czterdziestu kilometrów od Penzy wydarzyło się coś czego nigdy przedtem nie doświadczyłem. Dojechaliśmy na kraniec Automapy :) Zniknęła sieć dróg i na ekranie nawigacji pojawiły się radzieckie ciemności. Skończyło się prowadzenie po sznurku i w ruch poszła tradycyjna, analogowa mapa wspierana niezastąpionym Locusem Pro (żeby nie było, krypto reklamy nie robię, po prostu lubię tą apkę i z niej aktywnie korzystam) w wersji offline.
Do centrum Penzy zajechaliśmy chwilę przed 22:00. Nauczeni doświadczeniem z poprzednich dni postanowiliśmy zaopatrzyć się w płyny jeszcze przed dojazdem do hostelu i sumie uratowało nam to wieczór.
Okazało się, że nasza spalnia usytuowana jest na obrzeżach miasta. Na miejsce dojechaliśmy tak skrajnie zmęczeni, że wyjątkowo nie po drodze byłoby nam włóczenie się po mieście.
Sama miejscówka bez fajerwerków, ale przynajmniej mieliśmy gdzie spać. Na dodatek nasze klacze były bezpiecznie zamknięte pod kluczem, choć zaraz po przyjeździe miny mięliśmy nietęgie za sprawą pewnego małego incydentu. Już wyjaśniam. Chwilę po tym jak zaparkowaliśmy przed wejściem do hostelu to jednogłośnie stwierdziliśmy, że okolica jest mocno "średnia". Zadupie, ciemno, ponuro, w skrócie to taki Bytom w Bytomiu i na dodatek w Rosji. Z resztą co tu dużo gadać, wujek google pokaże:



Minęło raptem kilka chwil i przypałętał się do nas jakiś nabity jak wór jegomość, który wręcz urzekł nas swoją bełkotliwą dykcją i silnym, wyczuwalnym nawet spod kasku, spirytusowym aromatem. Jedyne co zrozumiałem z jego bezkształtnego potoku słów to to, że chciał żebyśmy go zawieźli do domu. Można się domyśleć jak niezadowolony był kiedy otrzymał od nas odpowiedź odmowną. Sytuacja zrobiła się lekko napięta, ale po chwili zjawili się towarzysze skutego dżentelmena, którzy odciągnęli go gdzieś na bok.
Nie wzruszeni zbytnio tym co się wydarzyło udaliśmy się na portiernię sześciopiętrowego budynku gdzie zostaliśmy poinstruowani, że hostel znajduje się na poddaszu.
Udaliśmy się we wskazane miejsce po czym rozpoczęliśmy procedurę meldowania na recepcji. W międzyczasie do recepcjonistki zadzwonił portier z dołu i poprosił żebyśmy lepiej szybko zeszli do motocykli. Momentalnie zmroziło nam krew w żyłach. Przed oczami miałem wizję urwanych lusterek, leżących motocykli, urwanego bagażu i tym podobne czarne scenariusze.
Na dole starszy, miły Pan dozorca wyjaśnił nam, że po tym jak poszliśmy na górę postanowił wyjść na zewnątrz i rzucić okiem na nasze motocykle.
Okazało się, że nabity Iwan, którego mieliśmy nieprzyjemność poznać zaraz po naszym przyjeździe wrócił na parking i darł japę, że obiecaliśmy go odwieźć do domu po czym próbował wsiąść na którąś z maszyn. Próbował bo dozorca skutecznie go przegonił. Incydent zaowocował tym, że mogliśmy zaparkować motocykle za zamykaną na klucz bramą także nie ma tego złego!
Po rozpakowaniu najpotrzebniejszych gratów nie przedłużamy jakoś specjalnie wieczoru. Złoiliśmy mniej więcej sześćset pięćdziesiąt kilometrów a  nazajutrz czeka nas kolejne sześćset... Będzie ciężko, ale kto inny jak nie my da radę ;)

Dzień ósmy, czwartek 12.07.2018


Marszruta: https://goo.gl/maps/snQ7PLP8q6B2

Szybkie puszkowe śniadanko, błyskawiczne wymeldowanie i na siodła wskakujemy chwilę po godzinie 9:00. Z nieba zaczynać lać się żar więc wyjazd z miejskiego labiryntu okazuje się być wręcz zbawienny.
Zauważamy wyraźną zmianę krajobrazu. Lasy ustąpiły miejsca łąkom i ogromnym, otwartym przestrzeniom. 
Po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów stajemy żeby napoić rumaki. 



Przyznam szczerze, że odcinek trasy Penza - Stali... tfu... Wołgograd wzbudził we mnie bardzo mieszane z uczucia. Z jednej strony było bardzo monotonnie... no bo co może być fajnego w sunięciu prostą jak drut drogą pośrodku niczego. Jednak z drugiej strony ta cała "nicość" strasznie mnie zafascynowała. Próżno szukać na naszym podwórku tak rozległych terenów na których nie uświadczy się nawet drzewka czy niezliczonej ilości dróg szutrowych po których pomykają ciężarówki z lat siedemdziesiątych. W tamtych rejonach to absolutna norma. Może właśnie ta inność i surowy krajobraz wzbudziły moje zainteresowanie. Szczególnie teraz, pisząc te słowa i przeglądając po raz kolejny zdjęcia czuję, że warto było i że Rosja to bardzo ciekawy i zróżnicowany kraj.
No dobra, dość tego filozofowania, na podsumowania przyjdzie jeszcze pora. 
Wracamy na drogę. Koło godziny 14:00 dojeżdżamy do dużego miasta nad Wołgą - Saratova. Niestety, ale trafiamy na godziny szczytu i na dodatek upał robi się trudny do wytrzymania. Nie jest lekko jednak świetnym dopingiem staje się majacząca na horyzoncie słynna rzeka. W momencie kiedy ją zobaczyłem przeszły mnie ciary gdyż nie przypuszczałem, że kiedykolwiek dotrę nad Wołgę.
Skok adrenaliny zrobił swoje, banan pojawił mi się na twarzy i jakoś zleciała ta przeprawa przez miasto portowe.
Po wyjechaniu z obszarów miejskich przywitał nas wcześniejszy krajobraz czyli ogromne stepy.





Na powyższym zdjęciu w prawym dolnym rogu, mniej więcej w 1/3 wysokości widać szutrową drogę, która sprawiała wrażenie dość grząskiej. 
Podczas gdy robiliśmy z Mariuszem zdjęcia za naszymi plecami pojawił się stary, rozklekotany MAZ (chyba 503, głowy nie dam). Kierownik tego wehikułu zjeżdżając z drogi asfaltowej nawet nie zwolnił jakoś specjalnie tylko wbił się na pewniaka na powyższą szutrówkę wznosząc tym samym tumany kurzu.
Rosjanie to jednak mają fantazję i odwagę. Droga przez wielkie nic prowadząca donikąd pokonywana wehikułem z minionej epoki o mocno wątpliwym stanie technicznym. Nie powiem, kiero zaimponował mi i zaskoczył jednocześnie.
Po szybkiej sesji zdjęciowej wskakujemy z powrotem na nasze niezawodne klacze.
Zaczyna się robić duszno i w powietrzu  wisi burza. Przez moment przechodzi mi przez głowę żeby stanąć gdzieś na poboczu i założyć sztormiaki, ale wizja jazdy w gumie przy takiej temperaturze sprawia, że prędko rezygnuję ze swoich zamiarów. 
Po kilku minutach zagrzmiało, lunęło jak spod prysznica i momentalnie zrobiło mi się chłodno i mokro... Czarne chmury kłębiące się na horyzoncie tym razem przekonały mnie do zmiany taktyki.
Zatrzymujemy się żeby założyć gumy, niestety... Tak żeby była jasność, ta widoczna na poniższym zdjęciu "mgiełka" mniej więcej na środku zdjęcia, z lewej strony, przysłaniająca wzniesienia to ściana deszczu.



Przed nami chmury burzowe, obok nas ulewa a pogania nas co? Sami zobaczcie...



Tym razem jesteśmy bez szans na ucieczkę więc schowani w krzakach, z kaskami na głowach postanawiamy przeczekać falę uderzeniową.
Po kilku minutach gwałtownego opadu ulewa odpuszcza więc wracamy na drogę. Deszcz nadal kapie, ale nie jest źle. W końcu zza chmur wygląda słońce, które zaczyna prażyć niemiłosiernie. Wilgotne ciuchy, które mamy na sobie zaczynają parować, wilgoć osiada na wewnętrznej powłoce sztormiaków co potęguje efekt tropiku. Ponownie zatrzymujemy się na przebieranko a dokładniej na rozbieranko. Z nieskrywaną ulgą zrzucamy z siebie przeciwdeszczowce i grzmimy na Wołgograd.



No dobra, pomału suniemy bo ruch jest całkiem spory...



No już dobra, dobra, wleczemy się w korku...



Organizowane w Rosji Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej wymusiły na włądzach przeprowadzenie remontu wielu dróg, które do tej pory były miejscami w tragicznym stanie. Niestety, nie wszystkie plany udało się zrealizować na czas więc nierzadko spotykaliśmy się z sytuacją jak na powyższym zdjęciu czyli zator spowodowany zmianą w organizacji ruchu - wahadłem.
Ciekawostka, niektóre "remonty" jakie mijaliśmy były robione z niespotykaną dotąd fantazją czyli stare dziurawe drogi zalewano świeżym asfaltem bez zrywania starej nawierzchni. Prowizorka na rok, maksymalnie dwa.
Skoro już zacząłem poruszać ten temat to może go trochę rozszerzę. W czasie naszej podróży przez Rosję jechaliśmy chyba przez wszystkie spotykane na świecie typy nawierzchni, od gładkiej i prostej jak stół, przez sinusoidalną (garb na garbie) po żwir z plackami asfaltu. Jakieś 70% dróg było w ogólnie dobrym stanie, część z nich ze świeżym asfaltem, ale nawet podczas jazdy po pozornie eleganckiej szosie musieliśmy mieć się na baczności. Niejednokrotnie spotykały nas niespodzianki w postaci uskoku o wysokości +-20cm (nietrudno wyobrazić sobie jak może się skończyć wyskok z takiego progu przy prędkości 80-90 km/h), gwałtownej zmiany podłoża z asfaltu na żwir, otwartych studzienek kanalizacyjnych itp. itd. Nie mówię, że jazda po Rosji była dla nas jakoś szczególnie niebezpieczna jednak poruszając się po tamtejszych drogach trzeba zachować szczególną ostrożność.



Aż do samego Wołgogradu na zmianę mijaliśmy "tarkę":



i "stół" przez stepy:





Kolejny przykład zmiany jaka dokonała się na przestrzeni kilku lat. Polecam zerknąć sobie na street view 49.130795, 44.820613 (można sobie wirtualnie "przejechać" od tego punktu w kierunku jak na Wołgograd). Widok strzelony przez samochód Google:




oraz widok strzelony przeze mnie :)



A dalej były już tylko stepy...


Po kilkunastu kilometrach w końcu wkroczyliśmy do miasta bohaterów.
Dotarliśmy do Wołgogradu... najdalej na wschód wysuniętego punktu naszej podróży. Żałuję, że nie nagrałem swojej reakcji, ale była ona bardzo żywiołowa. Mieszanka radości, dumy i euforii. 
Suniemy niespiesznie przez miasto. W oddali majaczy słynne wzgórze 102 - Kurhan Mamaja...po plecach przechodzą mi ciary.
Po chwili mijamy świeżo wybudowany stadion piłkarski po czym zajeżdżamy na miejsce gdzie powinien znajdować hostel, w którym mamy zarezerwowane noclegi. 
Widać, że w Wołgogradzie srogo popadało bo kałuże na szutrowo-osiedlowej drodze są tak wielkie, że mamy lekki problem z ich ominięciem.
Kluczymy wte i wewte w poszukiwaniu spalni, ale bez efektu. Postanawiamy zaparkować motocykle i wysłać zwiad w postaci mojej osoby w  celu lokalizacji obiektu. Gdyby nie pomoc lokalsów to w życiu byśmy nie znaleźli hostelu. Żadnego szyldu czy jakiegokolwiek oznaczenia, zero. 
Najważniejsze jednak,  że miejsce mimo iż skutecznie skitrane okazało się być bardzo schludne i przytulne.
Dotarlim! Kurła dotarlim do Wołgogradu psia jucha! Zrzucamy kamasze i chyżo pędzimy wznieść toast za nasz sukces. 
Jutro przyjrzymy się bliżej temu miastu...