Operacja pod kryptonimem "Wiesiek Żurek sprzedaje papierówki i nie odprowadza VAT-u"
Cele: Podbój wschodnich rubieży Europy i zabezpieczenie przyczółków nad Wołgą oraz Morzem Czarnym
Dzień pierwszy, czwartek 05.07 .2018
Marszruta: https://goo.gl/maps/oesNUbuER8K2
Połowa stanu grupy uderzeniowej, (w mojej osobie) w późnych godzinach porannych wyrusza z koszar znajdujących się w mieście portowym Szczecin.
Droga aż do miasta stołecznego przebiega spokojnie choć żar lejący się z nieba nieco doskwiera. Przejazd przez Warszawę w godzinach szczytu można śmiało opisać w kilku słowach: horror, terror, marmolada, zalana potem szybka w kasku. Nie będę się zbytnio rozpisywał jakie sentencje nasuwały mi się na usta kiedy po raz n-ty ściskałem po heblach bo ktoś wpadł na genialny pomysł zmiany pasa ruchu bez sygnalizowania manewru (no bo przecie łot tego się żarówki w mygaczach palo, lampy się grzejo i robio defekt cieplarniany)
Na wyznaczony wcześniej camping w okolicach Warszawy docieram nieco upocony i zmęczony. Jedyne o czym marzę to kociołek podgrzany na prymusie, gulgnięta pianka i jurta rozłożona przy niskim nakładzie sił. Czynności rozpoczynam w odwrotnej kolejności. Namiot - check, piana - check, podgrzanie żarcia - mission failed.
Podczas rozkładania kuchenki dociera do mnie, że zapomniałem zabrać ze sobą strzykawki do odciągania benzyny z kanistra (jeśli ktoś by nie wiedział to radziecki wynalazek pod tytułem Prymus jest urządzeniem zasilanym najzwyklejszą benzyną ).
Niestety na wyposażeniu nie mam ani wężyka ani niczego innego czym mógłbym zaimprowizować "odsysacz". W głowie kiełkuje pomysł - zapytaj w recepcji campingu czy nie mają strzykawki na zbyciu. Myślę sobie trochę przypał, po podróży wyglądam jak wyglądam, delikatnie mówiąc średnio, jeszcze wezmą mnie za jakiegoś ćpuna na głodzie. Jednak do odważnych jednak świat należy, pewnym krokiem przekraczam próg recepcji:
- Przepraszam bardzo, ma Pani może na zbyciu strzykawkę, tak z pięćdziesiąt mililitrów?
- Mam.
- Yyyyy....aaaaaa.... a mógłbym ją pożyczyć albo odkupić najlepiej?
- Prosze. Do zwrotu bo mi się jeszcze przyda.
Sytuacja dwuznaczna, nie powiem, ale pospiesznie wyjaśniliśmy sobie wątpliwości. Pani recepcjonistka powiedziała, że używa strzykawek do oprysku kwiatków a ja skwitowałem, że odsysam tym wynalazkiem paliwo z kanistra. Standardowe wykorzystanie sprzętu medycznego. Dzięki pomocy osób postronnych moja misja kończy się pełnym sukcesem.
Następnego dnia w godzinach popołudniowych ma nastąpić połączenie z drugą połową grupy uderzeniowej czyli z Mariuszem vel Ajronem zwanym po prostu Jerzykiem. Nie ma więc co przedłużać niepotrzebnie i koło godziny 22:00 pada komenda spocznij.
Wskazanie licznika: przejechane 600 km.
Dzień drugi, piątek 06.07 .2018
Marszruta: https://goo.gl/maps/2VqE7jVft5k
O godzinie 8:00 dostojnie jak Krawczyk na festynie zaczyna rżnąć budzik stawiając mnie na nogi. Sprawnie zwijam obozowisko i już o 9:30 melduję się na wyjeździe z campingu.
Przed połączeniem z grupą południe w planie mam zahaczyć o dość osobliwe miejsce a mianowicie opuszczony szpital psychiatryczny Zofiówka. Placówka powstała w 1908 roku i aż do wybuchu wojny funkcjonowała jako ośrodek dla chorych nerwowo Żydów.
W czasie okupacji niemieckiej, w ramach akcji T4 zamordowano tutaj około 110 osób spośród 350 pensjonariuszy. Resztę wywieziono do obozów koncentracyjnych lub stracono podczas masowych egzekucji w Lasach Piaśnickich.
Niewiele po godzinie 10:00 docieram na miejsce. Mimo słonecznej pogody daje się wyczuć ciężką aurę tego miejsca. Budynek szpitala niestety jest w stanie wręcz agonalnym:
Przed połączeniem z grupą południe w planie mam zahaczyć o dość osobliwe miejsce a mianowicie opuszczony szpital psychiatryczny Zofiówka. Placówka powstała w 1908 roku i aż do wybuchu wojny funkcjonowała jako ośrodek dla chorych nerwowo Żydów.
W czasie okupacji niemieckiej, w ramach akcji T4 zamordowano tutaj około 110 osób spośród 350 pensjonariuszy. Resztę wywieziono do obozów koncentracyjnych lub stracono podczas masowych egzekucji w Lasach Piaśnickich.
Niewiele po godzinie 10:00 docieram na miejsce. Mimo słonecznej pogody daje się wyczuć ciężką aurę tego miejsca. Budynek szpitala niestety jest w stanie wręcz agonalnym:
Resztki zdrowego rozsądku i nadpalone stropy mówią do mnie "lepiej tu nie właź" co też czynię. Jakoś nie uśmiecha mi się dostać czymś w pacynę już na początku wyjazdu. Z poczuciem połowicznej klęski wracam do motocykla. Zostawiam za sobą Zofiówkę wraz z jej ciężkim klimatem i lecę w stronę Międzyrzeca Podlaskiego gdzie mam się spotkać z Mariuszem.
W ustalonym wcześniej punkcie zbornym stawiam się chwilę przed godziną 13:00. Korzystając z wolnej chwili zaopatruję się w Radlera 0% i gramolę się pod krzaczki w celu skorzystania z odrobiny cienia. Ślę depeszę do Mariusza (zachowana oryginalna pisownia): "Obwieszczom, że jo żech już jest. Ps. Zostaw sobie w baku paliwa na jakieś 100km. Na Białorusi waha jest po 2,50zł"
Meldunek od towarzysza podróży wysłany o 13:20 czasu lokalnego zabrzmiał jednoznacznie "Ja bede za 40 min".
Wszystko jak w chińskim zegarku. Jednoczymy siły chwilę po 14:00 i radzi ze spotkania przez kolejne kilka kwadransów regenerujemy siły. Gdy kur w końcu zapiał piętnaście razy postanawiamy zagrzmieć z wydechów i po niespełna godzinie jazdy stawiamy się na przejściu granicznym w Terespolu.
Czas wyborny, kolejka oczekujących niemała, ale sprawnie przeciskamy się poboczem (oczywiście za zgodą służb celnych) pod rogatkę. Krótka kontrola dokumentów przez polskich celników i możemy jechać na odprawę już po białoruskiej stronie. Myślę sobie, że idzie nam wręcz wybornie, na nocleg zostajemy w malowniczym Brześciu i jak dobrze pójdzie to damy radę trochę pozwiedzać i powłóczyć się po mieście.
Z bananem na twarzy podjeżdżam do pierwszego posterunku kontrolnego. Wręczam obszernej Pani celnik pakiet dokumentów i grzecznie czekam. Kątem oka widzę jak na rumianej facjacie urzędniczki pojawia się uśmiech i po chwili w moje uszy niczym dziesięciocentymetrowy gwóźdź krokwiowy wrzynają się słowa, których znaczenie brzmi:
- No ale przecież Wy macie wizę ważną od siódmego lipca...Teraz nie wjedziecie.
Strzelam karpia......
Tutaj chwilę muszę przynudzić. Wizę tranzytową na Białoruś i turystyczną do Rosji wyrabialiśmy sobie za pośrednictwem pewnej firmy z Katowic. Po ustaleniu szczegółów, wypisaniu formularzy itp. wysłałem do biura rozpiskę dniową naszej trasy. Tak dla pewności, żeby nie było miejsca na jakąkolwiek pomyłkę. Cały proces rozpoczął się na początku czerwca a paszporty z wbitymi wizami odebrałem osobiście 27 czerwca czyli tydzień przed wyjazdem, dosłownie "na styk".
W paszporcie faktycznie na stronie z wizą tranzytową jak wół widniał termin ważności 07.07.2018-19.07.2018 mimo tego, że na wniosku podałem inną datę. Dla niedowiarków dowód mojej niewinności w postaci skanu wniosku jaki złożyłem:
Jeszcze przed wyjazdem w momencie kiedy patrzyłem na wbite w paszport wizy i daty, zapaliła mi się lampka, że dla Polaków chcących odwiedzić Brześć, Grodno oraz Kanał Augustowski funkcjonuje ruch bezwizowy. Pomyślałem, że wszystko gra, malina i w ogóle cukieraski a z resztą i tak było już za późno na jakiekolwiek korekty. Z takim też przekonaniem podjechałem pod wspomniany posterunek graniczny.
Włączam twarz pokerzysty i odpalam gadkę:
- No niby tak, ale przecież do Brześcia Polacy mogą wjechać bez wizy....
- A macie voucher z biura podróży?
W tym momencie odwracam się do Mariusza:
- Ja pie**ole... Jesteśmy w dupie...
Kompletnie wyszło mi z czachy, że ruch bezwizowy obłożony jest pewnymi obostrzeniami. Wymagany jest albo voucher potwierdzający wykupioną wycieczkę lub pisemne i ostemplowane zaproszenie od obywatela Białorusi.
Babsztyl z biura wizowego walnął babola mimo naszych dokładnych wytycznych i pierdyliarda rozmów telefonicznych a nam przyjdzie za tego babola zapłacić...
Nie mam nic do stracenia, jadę dalej:
- No ale do północy zostało tylko siedem godzin. Mamy na dzisiaj zrobioną rezerwację w hostelu w Brześciu. Jutro jedziemy dalej pod granicę z Rosją.
- To sobie te siedem godzin zaczekacie w Polsce i o północy możecie tutaj wrócić.
- No ale....
-Do widzenia.
Bitwa przegrana. Musimy wrócić na terytorium Rzeczpospolitej co wiąże się z ponownym przejściem odprawy w drodze powrotnej. Tracimy kolejną godzinę bo mimo, że na Białorusi nie byliśmy to kontrola obowiązuje nas dokładnie taka jakbyśmy przekroczyli granicę.
No i to by było na tyle jeśli chodzi o "dobry czas". Z minami jak zbite psy zasiadamy w bistro nieopodal przejścia granicznego i smętnie zajadamy placki ziemniaczane, debatując co robić dalej.
Jest godzina 18:00, piątek, wzmaga się ruch na przejściu. Wizja pięciogodzinnego koczowania spędza nam sen z powiek a na dodatek sznurek samochodów ustawiających się w kolejce rośnie dość szybko. Nie możemy podpiąć się za wcześnie bo Białorusini nas znowu cofną, ale też nie możemy zwlekać do ostatniej chwili gdyż liczba chętnych do przekroczenia granicy rośnie szybko jak dług publiczny.
Decydujemy, że w sznureczku do rogatek zameldujemy się o zachodzie słońca czyli koło 20:30 czasu polskiego.
Nieco zmęczeni zajmujemy sobie głowy matematyką - jeśli przekroczymy granicę od strony polskiej o 23:00 to spokojnie będziemy mogli sunąć na odprawę białoruską (zmiana strefy czasowej - plus jedna godzina). Mamy więc na spokojnie 2,5 godziny, ale kolejka przed nami nie przesuwa się ani o milimetr.
Decyduję, że wybiorę się na zwiady, ocenię sytuację i zobaczę jakie mamy szanse na ukończenie misji o założonym czasie.
Podchodzę do posterunku celników i pytam czy możemy jak poprzednio przecisnąć się poboczem. Niestety, nie tym razem. W czasie kiedy wciągaliśmy placki nastąpiła zmiana pograniczników a wraz z nią procedury korzystania z pobocza.
Wracam na miejsce gdzie stoją zaparkowane królowe szos i kombinuję nad planem B. Obmawiamy z Mariuszem taktykę gdy nagle zagaduje nas kierowca z samochodu, który ustawił się za naszymi sprzętami.
Pyta z wyraźnie wschodnim akcentem:
- Nie możecie przejechać na początek kolejki? W zeszłym tygodniu puszczali motocykle.
Okazuje się, że kierownikiem pojazdu na polskich blachach jest Białorusin pracujący w Polsce już od dłuższego czasu stąd płynnie mówi po polsku. Ucinamy sobie krótką pogawędkę po czym każdy z nas zajmuje się swoimi sprawami.
Podczas gdy kminimy nad taktyką podjeżdża do nas patrol straży granicznej.
- A panowie to lubicie stać w kolejce?
- Yyyyy no nie bardzo.
- No to zapraszamy do przodu. Autobusy i motocykle jadą bez kolejki, wjedźcie Panowie na bus pasy.
- Dziękujemy ślicznie!
Po chwili dociera do mnie, że z jednej strony to super, że nie będziemy się kisić między autami, ale z drugiej, jak za szybko pójdzie nam odprawa to Białorusini znowu nas zawrócą. Tak źle i tak niedobrze.
Ku naszemu zaskoczeniu chwilę po godzinie 21:00 meldujemy się już przy ostatnim polskim posterunku. Poszło za szybko o jakieś dwie godziny. Pytam celnika czy możemy do 23:00 zawisnąć na ziemi niczyjej i tłumaczę, że jeśli do białoruskich posterunków dojedziemy wcześniej to znowu nas zawrócą. Dostajemy zgodę na dziadowanie przy kiblu. Korzystając z dobrodziejstw internetu oglądamy relację online z mundialowego meczu Brazylia-Belgia. Ku mojej ogromnej radości Ci drudzy awansują do półfinału.
Wraz z wybiciem 23:00 czasu polskiego startujemy na białoruską odprawę. O ile zwykła kontrola paszportów zajęła dosłownie kilka minut to przy deklaracji celnej i wypełnianiu innych świstków zaczęły się schody. Niestety, ale tym razem próżno było szukać tablic informacyjnych z wypełnionym wzorem. Ktoś zwęszył na tym niezły interes bo celnicy od razu skierowali nas do biura, które za mniej więcej 5 Euro wypełnia za delikwenta pakiet kwitów.
Zmęczenie daje się we znaki, mimo znajomości cyrylicy kapituluję przed urzędowym słownictwem. Bierzemy puste druki i ustawiamy się więc grzecznie w kolejce do Pani, która za opłatą robi wszystko... z papierami oczywiście.
Nagle czuję, że ktoś mnie puka w ramię. Obracam się a tam nikt inny jak Tony Halik w kowbojskim kapeluszu...żartowałem, ale na prawdę ktoś mnie pukał w ramię i był to Białorusin, z którym rozmawialiśmy w kolejce do odprawy.
Uczynny i poczciwy chłopina zaproponował nam pomoc z papierologią. Ślicznie dziękujemy za ten bardzo miły gest i z wypełnionym kompletem dokumentów udajemy się na odprawę celną. Koło godziny 2:00 odnotowujemy pierwszy poważny sukces - oficjalnie meldujemy się na terenie Białorusi. Na kwaterę docieramy koło 2:30. Niestety zmęczenie mocno daje nam się we znaki i nawet klimatyczny hostel nie robi na nas żadnego wrażenia.
Wtaczamy się do pokoju wieloosobowego i padamy na wyra jak po serii z procy.
Dzień trzeci, sobota 07.07 .2018
Marszruta: https://goo.gl/maps/cgc23KYqhXE2
Godzina 6:00. Do mych uszu dociera gdakanie kur, stukot tokarki i pompy strażackiej, okraszone zawodzeniem rannego odyńca dobiegające z..... parapetu znajdującego się obok mojego łóżka?!!!!!! Uchylam nieznacznie powiekę i łypię jednym okiem po pokoju jak cyklop. Na parapecie czyjś telefon napierd... drze ryja jak opętany więc obstawiam, że to budzik. Jakieś dwa metry ode mnie w łóżku leży jakiś białoruski Janusz. Spoglądam na chrapiące wąsy....spoglądam na telefon.... tjaaaaaa to bankowo jego... Przesuwam urządzenie bliżej osobnika w nadziei, że obudzi nicponia a sam wciskam łeb mocno w poduszkę żeby choć trochę zmniejszyć krwotok z uszu.
Wrzaski ustają. Ufff, można spać dalej, jeszcze chociaż ze dwie godzinki. Już prawie opuszczam orbitę gdy ponownie rozbrzmiewają wrzaski z JanPhone'a. Krew się we mnie gotuje...
- Weź wypi***ol ten telefon za okno.....
Ooo czyli Mariusz też już nie śpi. Naciskam przypadkową kombinację klawiszy na skrzeczącym cudzie techniki i nastaje cisza. Nie na długo... Dopiero za trzecim lub czwartym podejściem udaje mi się zneutralizować to diabelstwo.
Z własnej woli wstajemy chwilę po 8:00. Po Januszu i jego JanPhonie poza wygniecioną pościelą i "zapachem" podłej wody toaletowej nie pozostał ślad. Do tej pory powieka drga mi w nienawistnych konwulsjach na samą myśl o tej twarzy wąsatej i drącym ryja chińskim pudełku.
Jak z krzyża zdjęci gramolimy się z wyr i pierwsza czynność jaką wykonuje każdy z nas to prysznic, który z racji wczorajszo dzisiejszych perypetii został wcześniej pominięty.
Zarzucamy na ruszt chemiczne śniadanie (zupki chińskie i gorące kubki) po czym przygotowujemy się do wymarszu.
Po wszystkim, przed ostatecznym wymeldowaniem stwierdzam, że zerknę jeszcze na moment do pokoju i sprawdzę czy niczego nie zostawiliśmy. Łapię za klamkę, uchylam drzwi i widzę stojącą przede mną bokiem niewiastę. Rzucam "hello" i.... tego wzroku do końca życia nie zapomnę. Przysięgam, gdyby mógł zabijać to z pewnością padłbym jego ofiarą.
W moją stronę niczym Samara z filmu Ring odwróciła się lekko rozczochrana głowa z grymasem na twarzy wyrażającym czystą nienawiść i coś tam odburknęła. Obstawiam, że niewyobrażalny wnerw dziewczyny wynikał z przeświadczenia, że to nasze telefony tak darły ryja o 6:00 rano. No cóż...
Ewakuacja! Początkowo w planie mieliśmy zatrzymać się w Orszy, ale dosłownie w ostatniej chwili, za pośrednictwem coachsurfingu, zostaliśmy zaproszeni na nocleg do Szkłowa, oddalonego raptem o 40 kilometrów od wspomnianego miasta.. Mając do wyboru gnicie w nudnym hotelu lub wejście w interakcje z autochtonami wybraliśmy oczywiście to drugie. Czeka nas kawał drogi, konie odpalamy chwilę przed 10:00.
Mniej więcej w okolicach Mińska zmęczenie i niedobór zdrowego snu mocno zaczyna dawać o sobie znać. Zjeżdżamy na stację benzynową żeby odsapnąć co nieco. Znajdujemy wyglądający na całkiem wygodny murek niedaleko zjazdu i ucinamy sobie dwudziestominutową drzemkę. Niestety tak krótką, gdyż obsłudze znajdującego się nieopodal motelu nie spodobało się, że jakichś dwóch wagabundów kima w najlepsze, na widoku, w pobliżu ich obiektu. Dostajemy grzeczną choć stanowczą reprymendę po czym ruszamy dalej.
Do Szkłowa dojeżdżamy koło godziny 17:30. Gościmy u dwóch sióstr, które zachciały rozpocząć swoją przygodę z coachsurfingiem i tak się złożyło, że to akurat nas kopnął zaszczyt bycia ich pierwszymi "surferami". Dodatkowymi lokatorami są jeszcze dwa koteły: jeden leciwy sierściuch a drugi mała, młoda kudłata kulka - podrzutek.
Podczas mojej wizyty na Białorusi w 2017 myślałem, że doświadczyłem szczytów gościnności. Myliłem się...
Pierwsze pytanie jakie padło w naszą stronę to czy jesteśmy głodni. No oszukiwać nikogo na tym wyjeździe nie zamierzaliśmy więc odpowiedź padła twierdząca. Mariusz dodał tylko, że jest wegetarianinem i ku jego uciesze, okazało się, że starsza z sióstr i Pani domu- Aleksandra również nie zajada się mięsiwem. Dowiedzieliśmy się przy okazji, że jest weterynarzem i z przekonania oraz z racji charakteru pracy jaką wykonuje sumienie nie pozwala jej na jedzenie mięsa. Powiem tak - ja to szanuję.
Młodsza z sióstr - Wiktoria ciągle się uczy, planuje pójść w ślady siostry jednak od mięcha nie stroni. Ot taki paradoks.
Po rozpakowaniu części gratów z motocykla pierwsze co robimy to szybki prysznic po czym zasiadamy do konsumpcji. Muszę przyznać, że dawno tak nie podjadłem i nawet bezmięsne dania potrafią być mega sycące i pyszne. Na dobitkę dostajemy tradycyjne placuszki - syrniki, które okrzyknęliśmy kulinarną wisienką na torcie.
Po wciągnięciu prawie wszystkiego co nam pod nosy podstawiono udajemy się z siostrami na krótki spacer po mieście.
Wypadałoby chyba przedstawić krótką historię Pana ogórka. Otóż Szkłow słynie z rekordowej produkcji tego warzywa, które stało się wręcz jego symbolem i dlatego w centrum miasta postawiono ogórczy monument. Koniec historii, przejdźmy dalej ;)
Chmurzy się...
Niestety, ale pogoda szybciutko zakończyła nasz sympatyczny spacer. Rozszalał się silny wiatr i zaczął lać rzęsisty deszcz. Wieczór kończymy koło 23:00 rozmawiając o wszystkim i o niczym. Czyste zaspakajanie ciekawości pod tytułem "A jak to u Was jest z tym, tym, tym,tym i tym?".
Wskazanie licznika: przejechane 570km
Marszruta: https://goo.gl/maps/cgc23KYqhXE2
Godzina 6:00. Do mych uszu dociera gdakanie kur, stukot tokarki i pompy strażackiej, okraszone zawodzeniem rannego odyńca dobiegające z..... parapetu znajdującego się obok mojego łóżka?!!!!!! Uchylam nieznacznie powiekę i łypię jednym okiem po pokoju jak cyklop. Na parapecie czyjś telefon napierd... drze ryja jak opętany więc obstawiam, że to budzik. Jakieś dwa metry ode mnie w łóżku leży jakiś białoruski Janusz. Spoglądam na chrapiące wąsy....spoglądam na telefon.... tjaaaaaa to bankowo jego... Przesuwam urządzenie bliżej osobnika w nadziei, że obudzi nicponia a sam wciskam łeb mocno w poduszkę żeby choć trochę zmniejszyć krwotok z uszu.
Wrzaski ustają. Ufff, można spać dalej, jeszcze chociaż ze dwie godzinki. Już prawie opuszczam orbitę gdy ponownie rozbrzmiewają wrzaski z JanPhone'a. Krew się we mnie gotuje...
- Weź wypi***ol ten telefon za okno.....
Ooo czyli Mariusz też już nie śpi. Naciskam przypadkową kombinację klawiszy na skrzeczącym cudzie techniki i nastaje cisza. Nie na długo... Dopiero za trzecim lub czwartym podejściem udaje mi się zneutralizować to diabelstwo.
Z własnej woli wstajemy chwilę po 8:00. Po Januszu i jego JanPhonie poza wygniecioną pościelą i "zapachem" podłej wody toaletowej nie pozostał ślad. Do tej pory powieka drga mi w nienawistnych konwulsjach na samą myśl o tej twarzy wąsatej i drącym ryja chińskim pudełku.
Jak z krzyża zdjęci gramolimy się z wyr i pierwsza czynność jaką wykonuje każdy z nas to prysznic, który z racji wczorajszo dzisiejszych perypetii został wcześniej pominięty.
Zarzucamy na ruszt chemiczne śniadanie (zupki chińskie i gorące kubki) po czym przygotowujemy się do wymarszu.
Po wszystkim, przed ostatecznym wymeldowaniem stwierdzam, że zerknę jeszcze na moment do pokoju i sprawdzę czy niczego nie zostawiliśmy. Łapię za klamkę, uchylam drzwi i widzę stojącą przede mną bokiem niewiastę. Rzucam "hello" i.... tego wzroku do końca życia nie zapomnę. Przysięgam, gdyby mógł zabijać to z pewnością padłbym jego ofiarą.
W moją stronę niczym Samara z filmu Ring odwróciła się lekko rozczochrana głowa z grymasem na twarzy wyrażającym czystą nienawiść i coś tam odburknęła. Obstawiam, że niewyobrażalny wnerw dziewczyny wynikał z przeświadczenia, że to nasze telefony tak darły ryja o 6:00 rano. No cóż...
Ewakuacja! Początkowo w planie mieliśmy zatrzymać się w Orszy, ale dosłownie w ostatniej chwili, za pośrednictwem coachsurfingu, zostaliśmy zaproszeni na nocleg do Szkłowa, oddalonego raptem o 40 kilometrów od wspomnianego miasta.. Mając do wyboru gnicie w nudnym hotelu lub wejście w interakcje z autochtonami wybraliśmy oczywiście to drugie. Czeka nas kawał drogi, konie odpalamy chwilę przed 10:00.
Mniej więcej w okolicach Mińska zmęczenie i niedobór zdrowego snu mocno zaczyna dawać o sobie znać. Zjeżdżamy na stację benzynową żeby odsapnąć co nieco. Znajdujemy wyglądający na całkiem wygodny murek niedaleko zjazdu i ucinamy sobie dwudziestominutową drzemkę. Niestety tak krótką, gdyż obsłudze znajdującego się nieopodal motelu nie spodobało się, że jakichś dwóch wagabundów kima w najlepsze, na widoku, w pobliżu ich obiektu. Dostajemy grzeczną choć stanowczą reprymendę po czym ruszamy dalej.
Do Szkłowa dojeżdżamy koło godziny 17:30. Gościmy u dwóch sióstr, które zachciały rozpocząć swoją przygodę z coachsurfingiem i tak się złożyło, że to akurat nas kopnął zaszczyt bycia ich pierwszymi "surferami". Dodatkowymi lokatorami są jeszcze dwa koteły: jeden leciwy sierściuch a drugi mała, młoda kudłata kulka - podrzutek.
Podczas mojej wizyty na Białorusi w 2017 myślałem, że doświadczyłem szczytów gościnności. Myliłem się...
Pierwsze pytanie jakie padło w naszą stronę to czy jesteśmy głodni. No oszukiwać nikogo na tym wyjeździe nie zamierzaliśmy więc odpowiedź padła twierdząca. Mariusz dodał tylko, że jest wegetarianinem i ku jego uciesze, okazało się, że starsza z sióstr i Pani domu- Aleksandra również nie zajada się mięsiwem. Dowiedzieliśmy się przy okazji, że jest weterynarzem i z przekonania oraz z racji charakteru pracy jaką wykonuje sumienie nie pozwala jej na jedzenie mięsa. Powiem tak - ja to szanuję.
Młodsza z sióstr - Wiktoria ciągle się uczy, planuje pójść w ślady siostry jednak od mięcha nie stroni. Ot taki paradoks.
Po rozpakowaniu części gratów z motocykla pierwsze co robimy to szybki prysznic po czym zasiadamy do konsumpcji. Muszę przyznać, że dawno tak nie podjadłem i nawet bezmięsne dania potrafią być mega sycące i pyszne. Na dobitkę dostajemy tradycyjne placuszki - syrniki, które okrzyknęliśmy kulinarną wisienką na torcie.
Po wciągnięciu prawie wszystkiego co nam pod nosy podstawiono udajemy się z siostrami na krótki spacer po mieście.
Wypadałoby chyba przedstawić krótką historię Pana ogórka. Otóż Szkłow słynie z rekordowej produkcji tego warzywa, które stało się wręcz jego symbolem i dlatego w centrum miasta postawiono ogórczy monument. Koniec historii, przejdźmy dalej ;)
Chmurzy się...
Niestety, ale pogoda szybciutko zakończyła nasz sympatyczny spacer. Rozszalał się silny wiatr i zaczął lać rzęsisty deszcz. Wieczór kończymy koło 23:00 rozmawiając o wszystkim i o niczym. Czyste zaspakajanie ciekawości pod tytułem "A jak to u Was jest z tym, tym, tym,tym i tym?".
Wskazanie licznika: przejechane 570km
Dzień czwarty, niedziela 08.07.2018
Marszruta zgodnie z początkowymi założeniami: https://goo.gl/maps/GT8jKh28SNm
Wstajemy koło godziny 9:00. Zgodnie z planem do międzynarodowego przejścia granicznego z Rosją mamy jakieś 100 kilometrów a później przez Katyń na miejsce noclegowe kolejne 180 lub 250 kilometrów, w zależności od tego ile czasu stracimy na granicy i jaką trasę wybierzemy.
Brzmi przyjemnie i na luzie więc nie spieszymy się zbytnio. Wciągamy przygotowane przez Aleksandrę śniadanie po czym idziemy we czwórkę na szybki obchód po mieście i drobne zakupy.
Po powrocie niespiesznie pakujemy graty na klacze. Podczas tej czynności zagaduje nas lekko wczorajszy jegomość, dozorca w osiedlowej kotłowni. Dowiadujemy się od niego, że dzień wcześniej jakieś 15 kilometrów od Szkłowa, w niewielkiej miejscowości był festyn (coś jak nasze dożynki tylko, że przed zbiorami), na którym był też prezydent Łukaszenka. Z opowieści wynikało, że w momencie kiedy nad imprezą zawisło widmo burzy, ściągnięto helikoptery i samoloty, które za zadanie miały przegonić chmury. Podobno się udało, ale obstawiam, że to co przegoniły odbiło się na nas w postaci wczorajszej ulewy.
Ogólnie koleżka mimo, że mocno wczorajszy to sympatyczny. Przyniósł nam czereśni, poopowiadał trochę głupot po czym zawinął się bez gderania kiedy zorientował się (o dziwo sam), że już trochę przynudza.
Koło godziny 12:00 żegnamy się z siostrami.
Jedziemy na jedyne w okolicy przejście graniczne z Rosją znajdujące się w miejscowości Krasnaja Gorka. Jest to jeden z nielicznych punktów, w których obcokrajowcy mogą przejść procedurę celną, której nie podlegają obywatele Białorusi i Rosji.
Na miejsce dojeżdżamy koło godziny 13:30. Zapowiada się szybka kontrola, zero kolejek, ruch odbywa się bardzo płynnie. Stajemy przy pierwszym posterunku i celnicy biorą od nas dokumenty.
Po chwili pada pytanie czy mamy "Fan ID". Tłumaczę, że nie przyjechaliśmy do Rosji na Mundial tylko w celach czysto turystycznych.
- No to tutaj nie przekroczycie granicy. Zawracajcie.
Kopara mi opadła aż poczułem jak szczęka odbija się od laczków. Próbuję pertraktować z urzędasem tłumacząc, że jeszcze dzień przed wyjazdem sprawdzałem na jakich przejściach możemy legalnie przekroczyć granicę i Krasnaja Gorka widniała na liście. Na nic się to zdało, usłyszałem tylko,że zasady się zmieniły. W ramach aktu dobrej woli jeden z celników pokazał na mapie gdzie mamy się udać na standardową odprawę... Jedyne 385 kilometrów na południe, na trójkąt Białoruś-Ukraina-Rosja w miejscowości Novy Yurkovich. Pięknie...tośmy zobaczyli Katyń...
Zawracamy zgodnie z rozkazem i stajemy na najbliższej stacji benzynowej w celu opracowania planu awaryjnego.
Rzucamy okiem na mapę i ustalamy, że spróbujemy dojechać do miasta Briańsk w Rosji. Odległość jaką mielibyśmy pokonać to około 600 kilometrów czyli jakieś 10 godzin z uwzględnieniem dwu -trzy godzinnej odprawy granicznej.
Wybitnie nam to krzyżuje plany. Mieliśmy spokojnie dojechać sobie do miejscowości Vyazma i później na następny dzień przejechać raptem 250 kilometrów do Moskwy. Na dzień dobry dostajemy z liścia, no ale nie ma co się mazgaić. Mocno goni nas czas, wiza tranzytowa ważna jest jedynie 48 godzin czyli kończy się dzisiaj no i wypadałoby o w miarę normalnej porze znaleźć jakiś nocleg w Briańśku.
Grubo po 15:00 ruszamy w stronę Novy Yurkovivh. Na miejsce dojeżdżamy koło godziny 20:00 dość mocno zmęczeni.
Widok jak zastajemy nie napawa nas optymizmem. Ilość aut czekających na odprawę poraża i pomału zaczyna do nas docierać, że nasz plan awaryjny również spali na panewce.
Nie chcą tracić czasu na bezowocne dziadowanie postanawiam przejść się na spacer do pierwszego posterunku straży granicznej. Obstawiam, że podobnie jak na Białorusi do wypełnienia jest kilka papierków.
Niepewnie zbliżam się strażniczej kanciapy i widzę, że pogranicznik stojący przed wejściem zdejmuje przewieszonego przez plecy "kałacha". - Zastrzeli mnie i tyle będzie z tego wyjazdu....
Macham niepewnie do chłopa rękami i pokazuję na stojące nieopodal motocykle dając do zrozumienia, że chcę tylko podpytać o to i owo. Po chwili strażnik gestem dłoni zaprasza mnie bliżej. Na dzień dobry słyszę wrzask:
- Atkuda?!!!!!!!
Odpowiadam grzecznie:
- Z Polszy...
- Z Polszy?
No i w momencie atmosfera się rozluźnia. Standardowy zestaw pytań (bardziej z ciekawości niż urzędowo) dokąd, po co i dlaczego akurat tam. Ucinamy sobie krótką pogawędkę po czym dostaję zestaw formularzy do wypełnienia i dokładną instrukcję co i gdzie należy wpisać. W luźnej atmosferze opuszczam posterunek i udaję się z powrotem do motocykli.
Wypełniamy z Mariuszem kwitki i cierpliwie czekamy na swoją kolej. Przyznaję szczerze, że w pewny momencie straciłem poczucie czasu, ale w końcu udaje nam się przejechać przez pierwsze rogatki i ustawiamy się w kolejce do kontroli bagażu. Przed nami bardzo dokładnie "trzepany" jest mały bus na ukraińskich blachach i w ogóle zaskoczeni jesteśmy, że oprócz nas na tym konkretnym przejściu są sami Ukraińcy. Atmosfera nerwowa i napięta jak plandeka na żuku, wszyscy biegają i drą japy - głównie celnicy.
Wreszcie przychodzi nasz czas. Dostajemy polecenie żeby zjechać na bok. Otwieramy kufry bagażowe i po w miarę szybkim sprawdzeniu zawartości możemy udać się na odprawę dokumentów. Podchodzimy do jednego z okienek za którym siedzi celnik. Patrzę na człowieka a on na mnie, tak przez kilkadziesiąt sekund. Nagle uchyla się szybka i do mych uszu dociera wrzask:
- Szto????!!!!!!!!!!!!
Nieco zaskoczony uprzejmie tłumaczę urzędnikowi, że łaskawie pragnę wraz z towarzyszem podróży przekroczyć granicę, w pokoju i bez złych intencji.
Okienko się zamyka....
Znowu gapimy się na siebie przez kilkadziesiąt sekund po czym ponownie szybka się uchyla i słyszę wrzask:
- Dokumjenty!!!!!!!!!
Daję grzecznie wszystko co mam, trzask, okienko się zamyka. Obserwuję celnika i czuję się jak w tanim filmie szpiegowskim. Mina gościa bezcenna - skupiony zły glina. Patrzę na zegarek, jest 23:00. Myślę sobie, że możemy zapomnieć o dotarciu do Briańska. Po raz kolejny jesteśmy w czarnej... wiadomo czym.
Zerkam na celnika i widzę,że ten nagle wstaje i wychodzi z budki. Co robić? Iść za nim czy czekać? Dosłownie przed momentem jakiś Ukrainiec oberwał burę bo stanął krzywo w kolejce. Wykonuję kilka kroków po czym stwierdzam, że mam to wszystko w nosie. Zostaję tam gdzie stałem najwyżej dostanę zrypkę. Celnik znika a my z Mariuszem stoimy jak te widły w gnoju. Mija 10 minut, 15, 20, 30.... W końcu celnik wraca z kawą i fajkiem w ryju. Mało mnie nie rozerwie, kwitniemy jak jakieś przygłupy, zbliża się 24:00 a Pan ważny daje nam pokaz władzy.
Po kilku minutach otwiera się okienko i celnik dosłownie wyrzuca przez nie mój paszport, zieloną kartę i ubezpieczenie. Czekam kolejne kilka minut i w końcu padają pierwsze w miarę normalnie intonowane pytania z serii standard: dokąd jedziemy, gdzie będziemy się zatrzymywać i czemu akurat tam.
Na wszystkie odpowiada zgodnie z prawdą i czekam na rozwój sytuacji. Okienko się zamyka. Zerkam na zegarek, jest 1:00. Okienko się otwiera i w moją stronę wylatuje dokument potwierdzający przejście odprawy celnej. Kolej na Mariusza.
Procedura się powtarza, ale tym razem bez wrzasków, już w bardziej ludzkiej atmosferze. Papiery dalej wylatują przez okienko, ale na prawdę nie jest źle. Mija kolejna godzina, po raz n-ty uchyla się okienko i słyszę że celnik chce żebym dał mu wypisane przez niego wcześniej dokumenty z odprawy. Wręczam mu kartkę formatu A4 i tylko czuję jak rozdziawiam szeroko otwór gębowy. Facet najzwyczajniej w świecie potargał mój kwit i wyszedł z budki.
Myślę sobie - co do k... - no wiadomo co sobie myślę. Stoję tak w głębokim szoku i widzę, że gość wraca pospiesznie z powrotem, otwiera okienko i daje mi nową deklarację. Wygląda na to, że w tym swoim wcześniejszy "pośpiechu" gdzieś się pomylił i musiał wypisać dokument od nowa. Ten moment chyba doskonale obrazuje czym są mieszane uczucia. Z jednej strony super, że wydanie nowej deklaracji nie trwało kolejnej godziny tylko zajęło to dosłownie chwilę a z drugiej strony skaczący gul, że zafajdaniec bawił się z nami w złego glinę przedłużając w nieskończoność procedurę, która powinna zająć maksymalnie pięć minut.
Po chwili Mariusz również dostaje swój kwit i o godzinie 2:30 ostatecznie przekraczamy granicę. Na ostatniej rogatce spotykamy strażnika, który jakieś sześć godzin temu wręczał mi formularz migracyjny. Byłem już tak masakrycznie zmęczony, że nawet nie pamiętam co odpowiedziałem na jego pytanie "co tak długo?"...
2:30.... powinniśmy już dawno być na jakimś noclegu a tymczasem jesteśmy na totalnym bezludziu, dziesiątki kilometrów od jakiejkolwiek mieściny, w której moglibyśmy znaleźć choćby motel.
Wskazanie licznika - przejechane 500 kilometrów
Trasa do przejścia granicznego w Novi Yurkovich: https://goo.gl/maps/wNApaGsQWK82
Dzień piąty, poniedziałek 09.07.2018
Zaraz po przekroczeniu granicy zatrzymuje nas milicja. Patrząc na ubranych w grube kurtki funkcjonariuszy dochodzimy do wniosku, że noc jest chyba chłodna, ale jesteśmy zbyt zmęczeni żeby czuć cokolwiek.
Po wszystkim zjeżdżamy na pobliską stację benzynową. Ja - energetyk, Mariusz - kawa, bez tego zestawu nie ma co myśleć o dalszej jeździe. Ubieramy ciepłe bluzy i lecimy w poszukiwaniu noclegu. Snujemy się przez maleńkie wioseczki, ciemno jak wiadomo gdzie bo niestety na wygwizdowie latarni nie ma. W pewnym momencie wjeżdżamy na totalne pustkowie i naszym oczom ukazuje się taki oto widok:

Czyli zaczyna świtać...
Po kolejnych kilkunastu pokonanych kilometrach docieramy do pierwszych oznak cywilizacji w postaci przydrożnego motelu. Niestety szczęście nadal nam nie sprzyja gdyż okazuje się, że nie ma już wolnych miejsc. W akcie desperacji pytam czy w Rosji dozwolone jest spanie na dziko w lesie. Zmęczenie zaczyna sięgać zenitu więc takie rozwiązanie wydaje mi się być jedynym sensownym w zaistniałej sytuacji. W odpowiedzi słyszę, że teoretycznie tak, ale żebyśmy raczej tego nie próbowali, przynajmniej nie w tej okolicy. Dostajemy namiary na miasteczko, w którym powinien znaleźć się dla nas jakiś kawałek podłogi do spania.
Koło godziny 6:00 docieramy pod niewielki hotelik. Trzy czwarte mózgu utraciło już kontakt z bazą, ale coś tam jeszcze kojarzę. Parkujemy motocykle i z nadzieją na błogi sen idziemy do recepcji.
- Dzień dobry czy znajdzie się jakiś pokój na kilka godzin?
- Ale jak to tak, doba hotelowa kończy się o 12:00 a jest już po 6:00. Poza tym mamy wolny tylko jeden pokój i to z łożem małżeńskim
-Nie szkodzi, bierzemy.
- Ale, ale no jak. No co Pan...
W tym momencie zwarły mi się pod kopułą jakieś styki i spojrzałem na całą sytuację z boku. Dwóch facetów chce wynająć pokój na godziny, nie przeszkadza im łoże małżeńskie, prezencję mają jaką mają... No tak, faktycznie... Może to wyglądać dwuznacznie. Szybciutko wyjaśniam recepcjonistce, że zaistniała sytuacja jest wynikiem naszych problemów na przejściu granicznym i brakiem snu od mniej więcej dwudziestu godzin. Rozmowa diametralnie zmienia ton. Dostajemy klucze od pokoju z zastrzeżeniem, że do 12:00 musimy go opuścić.
Po otwarciu drzwi jedyne co jestem w stanie zrobić to zdjąć spodnie i kurtkę. Padam jak nieżywy na wyro i budzę się dopiero koło 11:30.
Po przekroczeniu granicy snuliśmy się przez mniej więcej 100 kaemów.
https://goo.gl/maps/XTQXuNTsuQD2
Dzień piąty, poniedziałek 09.07.2018
Część druga
Czasu na poważniejszą toaletę typu prysznic brak, więc na szybko ogarniam tylko interfejs. Ajron cwaniak dał radę "wyprysznicować" się wcześniej, ja niestety skapitulowałem.
Dosłownie za dwie dwunasta oddajemy klucze i siadamy na ławeczce przed hotelem żeby obmyśleć trasę.
Misja: dojechać jak najbliżej Kubinki i Moskwy. Z grubsza ustalamy następującą marszrutę:
https://goo.gl/maps/WeiBV4U6QH32
Wsiadami na konie i kontynuujemy przygodę. Po zarwanej nocce dość ciężko jest nam się rozkoszować okolicznościami przyrody. W głowie ciągle siedzi niesmak przebojów z granicy. Po drodze na zmianę zanosi się na deszcz lub praży słońce. Wydaje nam się, że mamy szczęście, bo okoliczne wioski, które mijamy noszą wyraźne ślady niedawnej ulewy. Nas ta atrakcja na szczęście omija. Przynajmniej na razie...
Późnym popołudniem zjeżdżamy na pierwszy pełnokrwisty rosyjski posiłek w przydrożnym speluno rodem z PRL-u. Na talerzu lądują pielmieni i jakaś słodkowodna ryba. Na szczęście warunki lokalowe nie pokryły się z jakością strawy. Wybrana przez nas pasza okazała się być strzałem w dziesiątkę i po krótkiej przerwie kontynuujemy dalszą drogą.
Po pewnym czasie kończą się lasy ciągnące się wzdłuż drogi oraz ogromne pola lawendy i zaczynamy czuć wielkomiejski klimat. Ruch uliczny wyraźnie gęstnieje, pomału zbliżamy się do okręgu moskiewskiego. Decydujemy się na krótki postój w strefie przydrożnych warsztatów i małych sklepików. Mariusz korzystając z okazji bliskości sklepu z płynami do pojazdów wszelakich (znajdujący się po przeciwnej stronie drogi) postanawia nabyć olej na dolewki. Ja zostaję przy motocyklach i rozkładam mapę, w końcu najwyższy czas wybrać mieścinę na nocleg.
Po chwili orientuję się, że mój kompan stoi otoczony przez grupkę jakichś facetów. Zrobiło mi się trochę ciepło, nie będę ukrywał. Zostawiam wszystko, ściągam z motocykla nawigację (żeby nikogo nie kusiło) i lezę do epicentrum problemu. W głowie rodzą mi się już czarne scenariusze jak to Iwany wywożą nas gdzieś do lasu a motocykle krążą po radzieckim "этомото" ;)
Zagaduję do Ajrona:
- Co jest?
Na co Mariusz odpowiada z rozbrajającą szczerością:
- Nie mam pojęcia co oni do mnie mówią, chciałem kupić olej, ale nie mają i coś do mnie teraz gadają :D
Okazało się, że Ci kolesie to lokalni motocykliści i próbowali wytłumaczyć Mariuszowi, że produkt, który chciał nabyć będzie dostępny następnego dnia rano. Chwilę pogadaliśmy i stwierdziłem, że skoro udało nam się już nawiązać kontakt z lokalsami to warto byłoby zapytać o jakieś miejsce do spania. Padają pierwsze propozycje więc wyciągam nawigację i proszę dżentelmenów żeby mi ładnie "wklepali" adres gdyż z nazw rosyjskich ulic to ja niekoniecznie jestem biegły. Oczywiście jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, złośliwość rzeczy martwych daje o sobie znać i urządzenia wiesza się przy każdej próbie wpisania adresu.
Ku naszemu zaskoczeniu, chłopaki proponują, że podjadą z nami do centrum znajdującego się nieopodal Obnińska. Pakujemy się na konie i w obstawie kilku motocykli gnamy do miasta. Po kilku minutach docieramy na kwaterę, którą znaleźli nam nowo poznani koledzy.
Kolejne pozytywne zaskoczenie - chłopaki zaproponowali, że zaczekają na nas i żebyśmy sobie na spokojnie obejrzeli pokój bo jak nam coś nie spasuje to mają jeszcze kilka miejsc w zanadrzu.
Jesteśmy tak zmęczeni, że nawet jakby przyszło nam spać w stajni to byłoby super więc po prostu kwitujemy, że bankowo weźmiemy pokój i zapewniamy wybawców, że nie muszą tracić na nas więcej cennego czasu.
Słyszymy jeszcze"pomożjem czjem możjem" i zapewnienia, że oni jednak zaczekają aż się upewnimy, że bankowo wszystko gra.
Zgodnie z przewidywaniami: łożko jest, prysznic jest, czego więcej chcieć? Bieremy!
Na pożegnanie dostajemy od chłopaków eleganckie naklejki z logiem McDonalds'a i podpisem Obnińsk Mc Riders :D
Pierwsza czynność jaką każdy z nas wykonuje po wtoczeniu się do pokoju to porządny prysznic. W końcu! Ostatni raz pluskałem się w sobotę na Białorusi.
Po odświeżeniu postanawiamy wybrać się na miasto w celu uzupełnienia zapasu strawy i napitków chmielowych.
Czas mamy taki sobie, jest koło 21:00, ale miasto jest duże więc nie spieszymy się szczególnie. Bankowo znajdziemy jakiś otwarty sklep... chyba....
Po kilku minutach postanawiamy zajrzeć do rosyjskiego odpowiednika naszego sklepu z płazem w logo. Bierzemy żarcie, napoje no i oczywiście piwero. Czas - 22:03.
Ekspedientka mierzy nas wzrokiem i na wstępnie informuje nas, że piwka możemy grzecznie odłożyć do lodówki.
- Aaa....aaaaa.....aaaaale jak toooooo?
- Jest po 22:00. Alkohol sprzedajemy do 22:00.
Tego bym się w życiu nie spodziewał... w Rosji dopadła nas prohibicja. "Świat się kończy" pomyśleliśmy po czym grzecznie odłożyliśmy piwera do lodówki i w wymownym milczeniu opuściliśmy sklep. Nie jestem w stanie zliczyć ile razy w drodze powrotnej padło stwierdzenie "to nie może być prawda" oraz "to jest chyba jakiś żart".
Pamiętając, że po drodze na centrum mijaliśmy jakiś sklep ogólnospożywczy, postanawiamy spróbować szczęścia jeszcze tam. W końcu nadzieja umiera ostatnia, łudzimy się, że może tylko na centrum jest zakaz sprzedaż procentów.
Wbijam do sklepu, na pewniaka szturmuję lodówkę, atak na kasę i... to samo. Zakaz sprzedaży procentów po 22:00.
Już mamy się oddalać na kwaterę gdy kantem oka dostrzegam tajemniczy napis wyłaniający się zza zakrętu. Proponuję Mariuszowi żeby podejść w tamtą stronę i........ uratowani! W środku niczego znaleźliśmy małą knajpkę (dosłownie małą, maksymalnie 15 na 15 metrów) z craftowymi browarami.
Pierwsze piwerko na spokojnie od momentu kiedy przekroczyliśmy granicę Polski.
Po zasłużonej nagrodzie udajemy się na spoczynek. Nie ma co fisiować bo następnego dnia czeka nas osławione niezliczonymi legendami muzeum militariów w pobliżu Kubinki.
Od naszego wariackiego noclegu pękło 460 kilometrów.
https://goo.gl/maps/uJx1X9gK2xA2