niedziela, 5 listopada 2017

Białoruś

Prolog czyli geneza szaleństwa :)

Już w zasadzie standardem jest, że plany na każdy kolejny urlop zaczynam snuć zaraz po zakończeniu poprzedniego a zmieniają się one jak kształty w kalejdoskopie. Nie inaczej było tym razem. Sto tysięcy rozterek i dylematów - może by tak ponownie odwiedzić Bośnię i Hercegowinę, a może Albanię, a może w ogóle kierunek na wschód… Wschód... Białoruś. No właśnie, Białoruś. Chęć odwiedzenia tego kraju zakiełkowała we mnie jakieś cztery lata temu. Wtedy to mój tata przekazał mi relację swoich znajomych, którzy odwiedzili ziemie naszych wschodnich sąsiadów. Usłyszałem historie o gościnnych ludziach, ślicznych zielonych terenach, no ogólnie totalne przeciwieństwo mojego dotychczasowego wyobrażenia o tym kraju.
Jakoś tak się niestety w ostatnich latach składało, że trochę nie pod drodze mi było na wschód, no ale urlopunio 2017 - przetrzeć nowe szlaki, dlaczemuż by nie ;) Zaczęło się więc powolne snucie planów, zbieranie informacji, węszenie i tym podobne historie. Chęć wspólnego wyjazdu wyraził również mój dotychczasowy kompan podróży mr. Mariusz vel Ajron.
Wraz z nadejściem 2017 roku zaczęliśmy kombinować jaki termin wyjazdu wybrać i na kiedy zaklepać sobie urlop w pracy. Mariusz wspomniał o planowanym w drugiej połowie lipca przestoju technologicznym w jego kołchozie więc taki też termin wpisałem na swoją zakładową listę życzeń. Minął marzec i zaczęły się pojawiać schody. Kołchoz Mariusza zaczął mieszać z terminami przestoju, nie było wiadomo było czy w ogóle urlop dostanie a jeżeli już dostanie to w jakim wymiarze dni.
Do początku czerwca odwlekaliśmy z podjęciem decyzji aż w końcu zaczęło się robić niebezpiecznie mało czasu na planowanie i organizowanie podróży. Szanse urlopowe Ajrona spadły praktycznie do zera więc padła decyzja – układam urlop pod siebie. No i zacząłem się miotać jak diabeł tasmański w tramwaju. Jechać na wschód, samemu w nieznane rejony czy może Bałkany…. Na dodatek pojawiła się okazja kupna motocykla – DL'a 650 pewniaka, ubranego w to co najważniejsze do podróży czyli kufry boczne. Sprzętu z pewnej ręki i w doskonałym stanie technicznym… Skusiłem się, w końcu z takim motocyklem to kilometry i dziurawe drogi się nosem wciąga.
" Jadę na Białoruś niech się dzieje co się ma dziać" - pomyślałem.
No i zaczęło się przygotowywanie wszystkiego na szybcika, wizy turystycznej, bazy noclegowej, planu trasy, modyfikacji i usprawnień motocykla. Tematy do ogarnięcia w nieco mniej niż miesiąc. Nie będę się już rozpisywał co ile czasu zajęło, ale efekt mógł być tylko jeden... Trzynastego lipca z pełnym pakietem niezbędnych dokumentów i z objuczoną klaczą - Dajaną rozpoczynam swój solo urlop :)

Dzień pierwszy, czwartek 13.07.2017

Żeby nie było za lekko jest to mój regularny dzień w pracy. Między 8:00 a 16:00 domykam i porządkuje wszystkie sprawy zawodowe przebierając niecierpliwie nóżkami. W raz w wybiciem godziny zero wybiegam z biura, pakuję się na Dajanę i pędzę na pole namiotowe do Olsztyna. Trochę pechowo, bo akurat tego dnia nad Polskę dotarł jakiś front atmosferyczny a co za tym idzie, wiatr wieje w najlepsze. Nie muszę chyba tłumaczyć, że jazda na obładowanym motocyklu, z kuframi i przy silnych podmuchach do przyjemnych nie należy. No ale co zrobić, jechać trzeba, w końcu to jedynie 480 kilometrów do złojenia ;) W okolicach Starogardu wiatr się nieco uspokaja, ale niestety obniża się również temperatura i oscyluje wokół 10 -13 stopni. W końcu mamy lipiec no nie? :D Na camping docieram koło godziny 24:00. Noooo muszę przyznać, że miejsce super. Nocleg nad samiutkim jeziorem, w ślicznej okolicy. Bardziej szczegółowe podziwianie scenerii zostawiam na dzień kolejny. Szybki posiłek podgrzany na radzieckim Prymusie i kimono. Temperatura w nocy to calutkie 7 stopni :D
Przebyty dystans – około 490km

Dzień pierwszy na mapie.


Dzień drugi, piątek 14.07.2017


Pobudka koło godziny 8:00. Taki widok z rana to ja rozumiem :)





Dystans do zrobienia tego dnia mam niby niewielki, jakieś 300 kaemów, ale przewiduję, że trochę czasu stracę na granicy z Białorusią.
Szybki prysznic czyli czynność, na którą nie miałem już siły dnia poprzedniego oraz śniadanko z gąskami  (jakkolwiek dwuznacznie to brzmi :) )




Pojedzony, chemia z zupek chińskich, konserw i energetyka zaczyna krążyć radośnie w krwiobiegu. Można zatem pakować graty i kita. Muszę ze wstydem przyznać, że do tej pory nigdy nie byłem na Warmii i Mazurach i teraz już rozumiem dlaczego tak się wszyscy zachwycają tym regionem Polski. Jest po prostu śliczny :)


Niestety, nie mam za wiele czasu na szczegółowe zwiedzanie okolicy, ale obiecuję sobie, że wrócę w tą część Ojczyzny przy najbliższej okazji.
Do przejścia granicznego w Kuźnicy docieram grubo po 15:00. Kolejka białoruskich samochodów osobowych ciągnie się na odcinku 2 kilometrów. O ciągnikach siodłowych to już nie wspomnę nawet. No nic, trzeba będzie swoje odstać, ale całe szczęście mam konkretny zapas czasu.
Przed rozpoczęciem batalii odprawowej planuję wymienić sobie trochę gotówki w przygranicznym kantorze. Parkuję konia na pobliskim parkingu, złażę z siodła i kątem oka dostrzegam zataczającą się sylwetkę.
"No i masz q..a, namierzył mnie, podlezie łahudra, będzie sępił siano, opowie historię życia, da milion rad i w ogóle..." - pomyślałem.
Wyjścia dwa - albo lecieć szybko do kantoru żeby mnie nie zagaił, ale ryzykuję, że zwinie coś z Dajany albo zostać i cierpliwie posłuchać pijackich opowieści lokalsa, który w końcu sam się znudzi i pójdzie w piguły. Wygrała opcja numer dwa.... Doczłapał jegomość do mnie i zgodnie z przewidywaniami posypały się historie "na faktach autentycznych". O tym jak to towarzysz w wojsku był, jak kuzyn brata kolegi, który miał znajomego, który miał kolegę co w Rzeszowie znał takiego jednego co na Junaku Polskę wzdłuż i wszerz przejechał... baaaa nawet na Czechosłowację prawie dojechał. Na koniec dowiedziałem się jeszcze, że jaśnie Pan tak trochę tylko wypił bo akurat szwagier przyjechał a w ogóle to ta nawigacja GPS cała to gónwo jest, te mapy nowe też a najlepsze są tylko i wyłącznie wojskowe mapy radzieckie. Koleś autentycznie chciał mi skserować jakieś stare mapy wojskowe, żebym sobie je na Białoruś zabrał.... Noooo, myślę że od lat siedemdziesiątych infrastruktura to bankowo ani trochę się nie zmieniła..... Całe szczęście, że wspomniany szwagier był nieco trzeźwiejszy i przybył mi z odsieczą zabierając swego kompana "na malucha"  Noooo...  Czysto więc mogę udać się na wymianę waluty. Po paru minutach wracam do motocykla i.... "nie no, nie wierzę, wrócił..." Ja to chyba ogólnie przyciągam barwne osobistości ;) Na całe szczęści koleś się połapał, że jak ktoś zakłada kask to szykuje się do jazdy więc na koniec macha mi tylko ręką na pożegnanie i życzy powodzenia.
"- Przyda się...." 
Odpalam Dajanę i podpinam się pod kolejkę stojących osobówek. Sznurek jest na tyle długi, że nawet nie jestem w stanie zauważyć zaczynającego się podziału do odprawy na samochody z Unii Europejskiej i spoza. Stałbym pewnie jak te widły w gnoju gdyby nie życzliwi kierownicy białoruskich samochodów, którzy uświadomili mnie, że mogę się spokojnie przecisnąć na początek kolejki. Dziękuję za cenną sugestię i pomału sunę do przodu, do miejsca gdzie zaczyna się podział do odprawy. Przede mną raptem jakieś 15 samochodów, "pfffff, pikuś" Po kilku minutach przymusowego postoju do uszu mych dociera dźwięk silnika motocyklowego.
 "-Oooooho, no to przynajmniej sam nie będę tracił czasu"
Szybkie powitanko i okazuje się, że mój towarzysz (Adam z imienia ) granicznej niedoli właśnie dopatatajtał z Wrocławia i jedzie na 3 tygodnie do rodziny. Trochę tak sobie gadamy i zauważam, że koleżka ma dziwną przypadłość. Mówi, mówi i nagle się zawiesza żeby za chwilę wrócić do wątku jednocześnie powtarzając to co już powiedział.... Różni są ludzie więc staram się nie zwracać na to uwagi. Tak sobie na zmianę gaworzymy i przepychamy motocykle w miarę przesuwania się kolejki aż w końcu przychodzi nasza kolej na kontrolę paszportową. No przyznam szczerze, że takiej kontroli to jeszcze nie miałem. Między mną a Panem celnikiem wywiązał się ciekawy dialog.

Celnik: "Jaka to pojemność tego motocykla?"
Ja: "A trochę więcej niż pół litra, 650 konkretnie"
Celnik: "Mhm. Fajny, gdzie to Pan jedzie Panie Pawle taki obładowany?"
Ja: "Objazdówka, Białoruś, Ukraina, Mołdawia, Rumunia i z powrotem do kraju"
Celnik: "Fajnie. Też myślałem nad kupnem DL'a. Mogę się przejechać?"
Ja:"Yyyyyyyyyyyy......Eeeeeeeeeeee........ Nie no jasne............"

Żałuję, że nie mogłem zobaczyć swojej miny w tym momencie... Oczywiście gość się przejechał, zrobił kilka kółek po placu do szczegółowej kontroli pojazdów i na całe szczęście oddał mi moją Łajdaczkę.
Także kontrola po stronie polskiej przebiegła bezproblemowo, sprawnie i z takim krejzolskim akcentem.
Czas na część drugą. Nie będę ukrywał, że mój nowo poznany, wrocławski koleżka trochę mnie nakręcił opowieściami o białoruskich funkcjonariuszach (bo jak się okazało Białoruś odwiedza już po raz kolejny). No nic, zastrzelić nie zastrzelą przecież, a że pokrzyczą to tam kij z tym. Mama też na mnie krzyczała jak nabroiłem i jakoś wciąż żyję.
Po kilkudziesięciu minutach przychodzi nasza kolej. Dajemy paszporty do kontroli i dostajemy do wypełnienia druki. Jeden to deklaracja, że pojazd którym wjeżdżam jest mój oraz, że nie wwożę dużej sumy gotówki i innych pierdół. Drugi z kolei to kwestionariusz osobowy czyli skąd, dokąd i po co. Jakby ktoś miał problem z czytaniem cyrylicy to na tablicy informacyjnej można znaleźć wypełniony wzór z podpisanymi w języku angielskimi polami co jest czym. No, ale żeby nie było za łatwo z tymi kwitkami, to właśnie na tym drugim formularzu jest pole - cel podróży. Tutaj muszę trochę przynudzić i wyjaśnić w jaki sposób uzyskałem wizę. W telegraficznym skrócie, opcje są dwie, wiza turystyczna lub wiza prywatna. Aby uzyskać prywatną należy do konsulatu złożyć wniosek z dołączonym zaproszeniem od obywatela Białorusi i skanem pierwszej strony paszportu tegoż obywatela oraz należy wskazać miejsce pobytu/noclegu. Po przybyciu na miejsce jest coś takiego jak "obowiązek meldunkowy" czyli rejestracja na milicji, że jest się tu i tu.
Wizę turystyczną uzyskuje się trochę prościej. Ja znalazłem polskie biuro podróży, które tak na dobrą sprawę załatwia całą procedurę. Wystarczy wysłać do nich komplet dokumentów czyli paszport, zdjęcie, wniosek i należy podać cel podróży. Ja akurat podałem Mińsk bo wiedziałem, że spędzę w tym mieście dwie noce. To polskie biuro ma swojego partnera, białoruskie biuro podróży z siedzibą w Mińsku, które aby sfinalizować wszystkie formalności wystawia imienny voucher z zaproszeniem na Białoruś i wysyła je już bezpośrednio do biura polskiego. Polskie biuro cały pakiet dokumentów przekazuje do białoruskiego konsulatu i gotowe. Wiem, trochę to pokręcone, ale tak to działa.
No to wracamy do mojego kwitka - cel podróży.
"O qr*a, co ja mam wpisać...Nawet nie znam adresu tego biura białoruskiego...."
Pytam Adama czy ma jakieś sugestie, ale za wiele to on mi nie pomógł... No nic, idę na żywioł i wpisuję tylko Mińsk. Oddaję komplet kwitków i czekam na wyrok. Nie minęło kilka sekund i słyszę, że mnie wołają na dywanik.
"No to się zaczął cyrk..."
Podchodzę do kanciapy celników z miną niewiniątka i strugam wariata
"Szto słucziłos?"
No i dowiaduję się, że mam zabrać sobie kwitki, wpisać konkretny adres gdzie będę w Mińsku i wrócić z powrotem. Super, tylko co ja mam tam wpisać...Całe szczęście mam jeszcze zasięg w polskiej sieci, na szybko wyszukuję pierwszy lepszy adres czegokolwiek w Mińsku i wpisuję na druczek. Wracam na pewniaka i...... przeszło. Witamy na Białorusi.
Aaaaa zanim przejdę dalej, taka jedna uwaga dla chcących odwiedzić ten kraj. Na odprawie funkcjonariusze dają druczek, na którym kolekcjonuje się "meldunki". Pilnować tego jak oka w głowie! W razie zgubienia może być naprawdę nieciekawie. Tak jak już wspomniałem, zastrzelić nie zastrzelą, ale po co psuć sobie wyjazd nerwami i stresami.
Ok, koniec przynudzania, jedziemy dalej.
Adamowi odprawa też poszła sprawnie, umawiamy się więc, że zatrzymujemy się na najbliższej stacji. W sumie wszystkie formalności zajęły nam jakieś 3,5 godziny i o 20:00 czasu lokalnego oficjalnie, jesteśmy pod drugiej stronie :)
No niestety dałem lekko ciała bo granicę przekroczyłem zatankowany prawie pod korek a cena paliwa na Białorusi powala. Po przeliczeniu na złotówki 2,50 za litr bezołowiowej 95.
Gadka szmatka na parkingu i widzę, że Adam wyciąga ze swojego bagażu kanapkę i zaczyna w niej grzebać :D Pytam więc co robi na co odpowiada:
" A bo wiesz.... no muszę Ci się do czegoś przyznać.... No bo jak tak lubię sobie od czasu do czasu zioło zajarać" po czym wyciąga z buły spory worek z zielskiem cały uwalony masłem....
No nie powiem, kopara mi trochę opadła. Zapytałem nieśmiało:
- Nie bałeś się, że będzie kontrola z wyszkolonymi psami?
- Trochę tak, ale wiesz, ja już mam 40 lat skończone, no co mi zrobią... Zajarasz?
- Nie no co Ty, ja jeszcze mam ze 30 kaemów do Grodna to raz a dwa to nie palę zielska. A już na pewno nie jak jeżdżę.
- A to ja sobie zajaram.
- To nie jedziesz już dzisiaj dalej? Na stacji chcesz nockę spędzić?
- Jadę, mam jeszcze jakieś 120 kilometrów
W trakcie dialogu Adam nabija lufkę.
- Yyyyy.... Ale to jak, zjarany chcesz jechać?
Słyszę zgrzyt zapalniczki
- Eeee tam zjarany, jak sobie zapalę to się bardziej skupiam, bardziej się wczuwam...
Kilka sekund, lufka spalona, koleś na szybko się pakuje na motocykl i odjeżdża a jak tak stoję z rozdziawioną szczęką i się zastanawiam co tu się właśnie odjaniepawliło....
Nie zdążyłem w sumie nawet nic powiedzieć...
Zbieram zęby z gleby i startuję dalej.
Dzisiejszą noc spędzam jak król w hotelu niedaleko Grodna. Tym oto sposobem mam już załatwiony jeden meldunek gdyż hotel ma obowiązek dokonać rejestracji zagranicznych gości "na własną rękę".


Oczywiście szczeciński akcent musi być a jak :) Jutro kierunek Mińsk.

Dzień drugi na mapie

Dzień trzeci, sobota 15.07.2017


Z wyra zwlekam się koło godziny 8:00, pakuję klamoty, zajadam się konserwami jak jakiś sułtan i koło godziny 9:00 pakuję się na Łajdaczkę. Dzisiaj czeka nas sporo szutrów a dobrze by było dojechać do Mińska o rozsądnej porze i w miarę normalnym stanie fizyczny. W końcu czeka nas nocleg u autochtona a do przejechania mamy prawie 400 km.

Żałuję, że przez Grodno w zasadzie tylko przemknąłem bez zatrzymywania się, ale przynajmniej mam kolejny powód, żeby wrócić na Białoruś. Po wyjechaniu za duże miasto zaczynam czuć klimat tego kraju.




















































W zasadzie to w każdej mijane przeze mnie wiosce był chociażby pomnik związany z wielką wojną ojczyźnianą. Z kolei większych miasteczkach pojawiały się takie kwiatki jak powyżej.
Poniżej kompozycja (bo chyba ciężko to pomnikiem nazwać) znajdująca się na totalnym odludziu ku czci żołnierzy poległych podczas działań wojennych. Najbliższe skupisko ludności znajduje się jakieś 20km od tego miejsca.





























Dalej jest jeszcze ciekawiej. Dojeżdżam do stu procentowej wioski i strzelam karpika. No po prostu ślicznie, kolorowe domki, elegancka nawierzchnia na drodze (mimo, że jestem całkiem spory kawałek od głównych dróg).



No i obowiązkowo, pomnik sołdata z pepeszą.


Co mnie na prawdę zaskoczyło tak na dzień dobry? Białoruś jest bardzo czystym krajem. Nie ma walających się przy drodze śmieci, dzikich wysypisk, kiepów na chodnikach. Przystanki autobusowe są czyściutkie, kolorowe i nawet w takich miejscach widać folklor i bynajmniej nie mam tu na myśli rozjechanego krowiego placka. Brzmi dziwnie? To proszę bardzo, przystanek autobusowy gdzieś przed Nowogródkiem.


I przedpole miasta Adama Mickiewicza ;)



Przyznam szczerze, że już w pewnym momencie zacząłem mieć wrażenie, że droga, którą wybrałem jest serii pokazowych dla zagranicznych gości. Nie mogłem się nadziwić jaka Białoruś jest kolorowa i zielona...



...i pełna kontrastów.
Po jednej stronie ulicy wiecznie żywy towarzysz Lenin....


...a po drugiej cerkiew greckokatolicka.


Po opuszczeniu powyższej wioseczki zaczęła się szutrowa część drogi. Żeby nie było, specjalnie wybrałem na mapie drogi gorszej kategorii także byłem świadomy tego co mnie czeka. No przynajmniej częściowo ;)



Wygląda spoko, ubity szuterek, gdzieniegdzie jakieś kamyczki, gitara. Na dodatek z całkiem sporą prędkością mijają mnie 3 samochody na lokalnych blachach. Jak osobówki suną elegancko to kita, moment i 70km/h na blacie. Jedzie się fajnie z jednym zastrzeżeniem. Profil drogi nie wiedzieć czemu jest w kształcie odwróconej litery V więc siłą rzeczy co jakiś czas znosi mnie w stronę pobocza. Tak walczę z grawitację co jakiś czas starając się wrócić na środek drogi żeby zwyczajnie nie skończyć na poboczu. Lecę sobie radośnie w skupieniu no i nagle ubity szuterek zmienił się w kopny piach... Efektu można się domyśleć, przednie koło się zapada, motocykl zaczyna wężykować i czuję, że pomału tracę kontrolę nad sytuacją. Dodaję gazu żeby trochę wyprostować tor jazdy no ale niestety, piach zrobił się jeszcze głębszy i razem z Łajdaczką lądujemy na glebie. Ja na plecach a Dajana najpierw na prawym i później na lewym boku. Nie wiem, jak to zrobiła, ale obróciła się w kierunku przeciwnym do jazdy. W sumie to w tamtym momencie akurat bardziej mnie to rozśmieszyło niż zmartwiło. Ja cały, Dajana leży w piachu bardzo blisko rowu odwadniającego. Ooooj ciężko ją będzie podnieść. Próba numer jeden. Łapię w miarę pewnie, próbuję dźwignąć i lipa... Zapadam się w piasku grubo powyżej kostek i nie jestem w stanie porządnie się zaprzeć nogami. No ładnie... Czyli czeka mnie grubsza akcja. Zaczynam ściągać kask i kurtałkę i widzę, że zawracają samochody, które jakiś czas temu mnie wyprzedziły. Po chwili podjeżdżają do mnie i z aut wysiada w sumie pięć osób i wszyscy pytają czy nic mi nie jest, czy wszystko w porządku, czy nic sobie nie złamałem itp. Oczywiście mówię, że wszystko gra, że mam tylko delikatniutki problem z podniesieniem motocykla.
Dajanę ostatecznie stawiamy na koła we trójkę. Szybka, pobieżna ocena sytuacji: Dajana cała, strat zero, moja duma - w tym momencie brak. Białorusini pytają czy może jeszcze w czymś mi pomóc, może odwrócić motocykl we właściwym kierunku na co oczywiście odpowiadam, że "Nieeeet, nie nada, nie nada". W końcu i tak już mi dostatecznie pomogli, za co dziękuję. Po chwili zostaję sam i próbuję odpalić sprzęt. Przekręcam kluczyk, wciskam dźwignię sprzęgła, guzik start i..... echo.....
"Hmmm....Huoston, chyba mamy problem..."
No to szukamy. Kluczyk z powrotem na pozycję OFF, bezpieczne odcinanie prądu - cyk i próbujemy jeszcze raz. Zamykam obwód pstryczkiem, kluczyk na pozycję ON no i słyszę, że pompa paliwa się załącza, zegary się przekręcają, światła są, no więc co jest grane? Ponownie wciskam dźwignię sprzęgła, próbuję odpalić i echo. Chwila rozkminki, aaaaa no tak.... kabelek od czujnika sprzęgłą.... się zsunął z pinów podczas gleby. Wciskam go tam gdzie powinien być i Dajana przemówiła :) Robię nawrotkę na twardym gruncie i dalej cisnę już trochę wolniej i ze wzmożoną czujnością.





W sumie pękło jakoś 30 kilometrów takimi drogami. Do Mińska dojeżdżam koło godziny 16:30 czasu lokalnego. Nocleg mam nagrany przez coachsurfing i właśnie tym oto sposobem straciłem dziewictwo w tej materii :) Jakoś wcześniej byłem sceptycznie nastawiony do tego przedsięwzięcia, ale jeszcze przed wyjazdem postanowiłem sobie, że skoro jadę sam to to będzie wyjazd przełamywania swoich barier. W ten oto sposób trafiłem pod dach Evgenii oraz jej pieseła Oliwiera.
Koło godziny 17:00 melduję się na miejscu i zaczynam rozpakowywać graty z motocykla. Zostaję w Mińsku na dwie noce więc ściągam z Dajany wszystko włącznie z kuframi bocznymi. Jak się okazało moje niby aluminiowe kufry mają plastikowe dno... No i dno lewego kufra niestety pękło w czasie mojego eleganckiego lotu. Całe szczęście, że uszkodzenie nie jest na tyle wielkie, żeby wyeliminować go z dalszego użytku. Kilka pasków mocnej taśmy naprawczej zdecydowanie pomaga. Przynajmniej w razie czego woda nie będzie się lała do środka.
Tak się w ogóle fajnie złożyło, że po drugiej stronie ulicy, na której mieszka Evgenia jest parking strzeżony więc Dajana również będzie spała bezpiecznie. Konkurs z nagrodami, kto na poniższym zdjęciu znajdzie mój motocykl będzie miał jedyną i niepowtarzalną okazję postawić mi piwo:


Po rozpakowaniu gratów i szybkim ogarnięciu się zostałem zaproszony do spożycia smażonej kalarepy i kurczaka :) O ile to drugie zdarzyło mi się już wciągnąć to kalarepę w takiej formie posmakowałem pierwszy raz i muszę przyznać, że naprawdę dobre ustrojstwo.
Ogólnie pierwszy dzień w Mińsku skończył się dla mnie bardzo szybko z racji dość późnego przybycia, ale spokojna głowa, w końcu zostaję tutaj na dwie noce.

Dzień trzeci na mapie (w mocnym przybliżeniu)

Dzień czwarty, niedziela 16.07.2017

Typowo turystyczny dzień. Evgenia zgodziła się być moim lokalnym przewodnikiem, dysponuje również autem więc nie mamy żadnego problemu z mobilnością. Na pierwszy ogień idzie muzeum militariów - Linia Stalina, znajdujące się niedaleko Mińska. Są tutaj częściowo odtworzone umocnienia, które mniej więcej siedem dekad temu tworzyły pas obronny, trochę radzieckiego sprzętu wojskowego i kilka niemieckich klamotów z okresu II wojny światowej. To co, wypadałoby odsłonić nieco rąbka tajemnicy. Zaczynamy spacer po muzeum:


Poniżej - moim zdaniem jedna z najładniejszych i najbardziej zabójczych broni z czasów drugiej wojny, MG34 (MG42 niestety nie było a to właśnie ona zajmuje pozycję nr.1 na mojej liście ;) )


A towarzysz Władek cieciuje z ukrycia i pilnuje ekspozycji;)


To jest konkret motor a nie jakieś tam 2.0 TDI i inne popierdułki:


Na miejscu jest również plac, na którym odbywają się rekonstrukcje bitew. Niestety nie wstrzeliliśmy się w termin bo "wioska" była wyjątkowa cicha i spokojna tego dnia.





Jednak zdecydowaną większość ekspozycji stanowią sprzęty z okresu zimnej wojny. Nie będę ukrywał, że po muzeum o nazwie Linia Stalina spodziewałem się czegoś więcej, ale i tak było spoko.


Tego bydlaka poniżej to kojarzę z lat dziewięćdziesiątych z migawek z parad na Placu Czerwonym:



A z kolei z tym tworem wyglądającym jak pielęgnica cytrynowa nasuwały mi się skojarzenia z filmem "9 kompania" :)


Reszta zabawek to już przekrój sprzętu militarnego od końca II wojny do wczesnych lat dziewięćdziesiątych.







I nawet Kasieńka się trafiła:



Takie tam działunio samobieżne:


Być po wschodniej stronie mocy i nie wziąć Kałacha do łapy to niewybaczalny grzech....


Kolejne miejsce, które mamy w planie odwiedzić to Kuropaty - miejsce kaźni, w którym NKWD w latach 1931-1941 rozstrzelało tysiące osób. Gdyby nie Evgenia to nawet bym nie widział, że coś takiego znajduje się raptem kilkadziesiąt kilometrów od Mińska.
Już po powrocie do kraju doczytałem, że liczba osób rozstrzelanych przez czerwonych w tym miejscu nie jest dokładnie znana. Przedział o jakim się mówi to od trzydziestu do dwustu pięćdziesięciu tysięcy osób różnych narodowości - ofiar represji stalinowskich.










Ogólnie miejsce niepozorne, ot takie uroczysko na skraju miasta, ale też przygnębiające i spokojne. Przyznam szczerze, że targały mną tam skrajne emocje, od przytłoczenia skalą mordu, przez zaciekawienie polskimi akcentami, aż po radość, że ktoś się tym miejscem zaopiekował i pamięć o ludziach tam zamordowanych nie przeminie.
Na koniec pozytywny akcent, przyszły lotnik uczący się startować ;)


Następny przystanek - Mińsk, stare miasto. Zanim jednak przejdę dalej to muszę się do czegoś przyznać. Strasznie mi się spodobała idea coachsurfingu i żałuję, że wcześniej nie przekonałem się do tej formy noclegów. Nie ma chyba lepszej metody poznawania lokalsów i ich zwyczajów niż spanie u nich i spędzanie z nimi czasu. Poza tym nikt lepiej nie zna danego miejsca niż przedstawiciel lokalnej społeczności.
No i oczywiście kopnęło mnie szczęście, że trafiłem na rewelacyjnego przewodnika. Nie przedłużam już, zaczynamy spacer po Mińsku.
Miasto w zasadzie jak każda stolica, spory ruch, dużo ludzi, ale jednak czuć pewien niepowtarzalny klimat. Momentami czułem się trochę jak w skansenie, Polska z przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Przemieszana era związku radzieckiego...


i zachodniego kapitalizmu :)


Co mnie zaskoczyło bardzo pozytywnie w Mińsku to brak niezliczonej ilości billboardów na każdej uliczce tak jak ma to miejsce u nas. Owszem, zdarzy się od czasu do czasu jakaś reklama, ale nie jest to tak zintensyfikowane jak w Polsce czy innych krajach tzw. zachodnich. No i oczywiście czyściutkie ulice i chodniki.


Budynek opery w pełnej krasie.





Szczególnym miłośnikiem obiektów sakralnych to ja raczej nie jestem, ale wnętrze cerkwi greckokatolickiej wygląda całkiem fajnie:



I nawet popa udało mi się "ustrzelić":



Taka ciekawostka, w czasie działań wojennych 1941 roku czyli bitwy białostocko-mińskiej została zniszczona znaczna część zabudowań miasta. Trzy lata później ponownie front przetoczył się przez Mińsk i obecna stolica Białorusi skończyła z bilansem około 80% zniszczonych lub poważnie uszkodzonych budynków. Gorzej pod tym względem wypadła tylko Warszawa...
Odbudowa Mińska wiązała się z wprowadzeniem typowo sowieckiego ducha architektury.


































I kolejne zestawienie skrajności. I-Store na ulicy Lenina :)



Oczywiście nie twierdzę, że Mińsk jest brzydkim miastem. Wręcz przeciwnie.



Ma swój urok oraz klimat:



































Oczywiście nie mogło zabraknąć fotki pomnika człowieka o trzech narodowościach:



Tak jak już wspomniałem wcześniej, Mińsk to bardzo specyficzne miejsce. Niby stolica jak każda inna czyli tłumna i dumna, ale ma w sobie to coś. Może ten wyraźny ślad przeszłości zrobił na mnie takie wrażenie? Trudno mi powiedzieć, pewne jest jednak to, że bardzo mi się podobało :)
Niestety, przyjemnie spędzany czas ma to do siebie, że zapierdziela jak Kubica za sterami bolidu więc dzień skończył się znienacka.
Po powrocie do mieszkania Evgenii starczyło jedynie czasu na szybką obiadokolację i krótką wymianę doświadczeń podróżniczych.
Jutro opuszczam Mińsk i pomału będę się kierował na południe kraju.

Dzień piąty, poniedziałek 17.07.2017

To będzie zdecydowanie ciężki dzień pod kątem jazdy. W planie mam dojechać do miejscowości Orsza. Czeka mnie 430km trasy w tym część szutrami.
Koło godziny 8:00 żegnam się z Evgenią i Oliwierem i ruszam w drogę :) Dosyć sprawnie udaje mi się wyjechać z zakorkowanej stolicy.
Kilkanaście kilometrów za Mińskiem ruch zdecydowanie słabnie i lokalne drogi mam praktycznie tylko dla siebie.
Mimo braku spektakularnych winkli i agrafek nie mogę narzekać na nudę. Sunę wśród lasów...



łąk...



i innych:





Momentami miałem wrażenie jakbym jechał przez kraj, który jest jednym wielkim Kanałem Augustowskim...






















































...i muzeum II wojny światowej zarazem.




Tak, tak, wiem, IS-3 nigdy nie brał udziału w jakichkolwiek działaniach na arenie II wojny światowej, ale pomnik jest poświęcony pamięci czołgistów, którzy walczyli w czasie wielkiej wojny ojczyźnianej więc wszystko się zgadza.
Na dodatek jakoś tak się szczęśliwie złożyło, że rzut kaskiem za czołgiem znalazłem niewielki sklep spożywczy, w którym uzupełniłem moje kurczące się racje żywnościowe.
Poniżej kilka fotek z moje drogi do spożywczaka ;) Zapomniałem wyłączyć kamerkę po zejściu z motocykla i tak oto powstało archiwum zdjęć przedstawiających proces kupowania kiełby na Białorusi :D









Może jednak oszczędzę szczegółów... 
Tego dnia  miałem jedną, jedyną kontrolę drogową na Białorusi. Dosłownie tyle co ruszyłem spod IS-a, przejechałam może ze 3km i widzę stojący radiowóz i milicjanta ruchem "lizaka" zapraszającego mnie na pobocze.
Oczywiście jechałem przepisowo, ale nie ukrywam, że leciutko się zgrzałem. W końcu tyle się nasłuchałem o wszechobecnym łapówkarstwie... a tu proszę bardzo, kontrola przebiegła w bardzo poprawnej atmosferze. Pan milicjant poprosił mnie o pakiet dokumentów czyli lejce i dowód rejestracyjny. Zapytałem czy paszport też jest potrzebny, ale od razu usłyszałem "Nie nada" :)
Szybka kontrola kwitów trwająca może z 10 sekund, pytanie (bardziej chyba z ciekawości) dokąd jadę i czy na urlopie jestem, "haroszyj motacykl, haroszyj woditjel, daswidańja" i tyle. Ot co. Nie wiem skąd się w Polsce wzięło demonizowanie Białorusi, serio... Ciągle mnie to zastanawia. Może mamy tendencję do oceniania czegoś bez poznania? Przyznaję się bez bicia, zanim sam nie poznałem, nie zobaczyłem, nie dotknąłem, miałem co najmniej mieszane uczucia, ale były one nakręcane przez media wszelakie oraz komentarze innych ludzi, którzy rzekomo mieli znajomych, znajomych, znajomych, znajomych, którzy "byli tam i było źle". Prosta zasada, najlepiej samemu wyrobić sobie zdanie poprzez poznanie niż słuchać bzdurzenia innych ludzi. Wiadomo, we wszystkim trzeba zachować zdrowy rozsądek i słuchać instynktu samozachowawczego, ale też nie można dać się zwariować....
Jakby ktoś dalej nie dowierzał, że na Białorusi jest czysto i nawet na pipidówkach drogi są pierwsza klasa to proszę bardzo. 




Na zdjęciu poniżej - nieodzowny element krajobrazu, pomnik żołnierza radzieckiego


Jazda taką drogą to najnormalniej w świecie bajka:




Trochę by się nudno zaczęło robić jakbym całą zaplanowaną trasę spędził na eleganckim asfalcie. Czas więc na trochę szuterku.



Droga jest dość wąska, dwa auta miałyby problem z minięciem się. Na dodatek jest trochę grząsko, nawierzchnia nie jest zbyt dobrze ubita więc zadek tańcuje mi tak, że zastanawiam się czy nie wziąć udziału w kolejnej edycji programu You Can Dance.
Ogólnie był to chyba najtrudniejszy odcinek całego wyjazdu. Nawigacja w ogóle nie "widziała" w tym miejscu drogi a na papierowej mapie odcinek był zaznaczony jako szara nitka co można tłumaczyć jako "jesteś w zadzie kolego".
Świadomie wybrałem taką trasę więc nie ma co tchórzyć, "cza być twardym Januszem z Polski, twardym jak sześciopak piwa Dzik!".
Im dalej tym lepiej. Droga na zmianę z szutrowej w zarośnięty, ledwo widoczny dukt. Pech chciał, że czerwiec i pierwsza połowa lipca na Białorusi były mniej więcej takie jak w Szczecinie czyli zimno i mokro, przez co momentami muszę przystawać i szukać dogodnego miejsca do przeprawy przez "kałuże" o wymiarach 5x5 metrów. Ale najlepsze dopiero miało nastać.
W pewnym momencie zniknął ślad jakiejkolwiek dróżki a ja znalazłem się w następującej scenerii. Stoję na środku zwężającej się ścieżynki. Po mojej lewej stronie sadzawka, na środku sadzawki łódka z dwoma wędkarzami a po mojej prawej bagno, chaszcze po szyję. Ścieżka, na której stoję zmienia się w wąski przesmyk pochylony pod kątem mniej więcej 35-45 stopni, długości na oko 25-30 metrów. Chyba nie muszę pisać, jakie słowo nasunęło mi się na myśl w pierwszej chwili...
Konsternacja i "Nie no bez jaj, przecież Ci kolesie w łódce jakoś tu dotarli i raczej nie zrobili tego z buta, najbliższa wioska jest jakieś 20 kilosów stąd...."
Kątem oka zauważyłem, że "Ci kolesie" z łódki z coraz większym zaciekawieniem zaczęli się przyglądać moim poczynaniom.
"Teraz to na prawdę jestem w d..ie, zawrotka nie wchodzi w grę. 20 kilometrów szutrem to strata grubo ponad godziny, o nadrabianiu drogi już nawet nie myślę. Jak wyglebię na tej z...ej przeprawie to mam dwie opcje, albo skończę z ryjem w błocie, albo w sadzawce z wędkarzami... i do tego podnoszenie Dajany z bagna....nie no masakra...."
Prosta zasada, im dłużej człowiek się zastanawia i rozkminia tym gorzej. Czasami trzeba iść na żywioł... Sprzęgło, jedynka i kita na pełnym gazie walcząc z grawitacją....
Tak skupiony to nie byłem chyba nawet na maturze :D A jak już przejechałem na drugą stronę... jak zeszła ze mnie adrenalajna... Żałuję tylko jednej rzeczy, że w tych emocjach nie pomyślałem żeby cyknąć kilka fotek, ale mając gdzieś z tyłu głowy wspomnienie mojego lotu nad piaszczystym gniazdem z soboty to robienie zdjęć było ostatnią rzeczą o jakiej pomyślałem.
Dalsza część trasy to w zasadzie powrót do niezbyt ubitego szutru. Zaskoczyła mnie tylko ilość barszczy Sosnowskiego jaką po drodze mijałem. Na zdziczałych łąkach było tego pełno... Skupiska po 40-50 "okazów" tego świństwa to standard, ale żeby nie było, poza tym dniem już do końca mojego pobytu na Białorusi nie spotkałem żadnego przedstawiciela tej patologicznej rodziny selerowatych.
W sumie szutrowa przygoda zajęła mi prawie 4 godziny. Do pierwszych śladów cywilizacji dotarłem umordowany jak skrzypce Cygana.



Na dodatek pogoda się trochę zbiesiła, zaczęło padać a do przejechania jeszcze prawie stówka...
Do hotelu w Orszy docieram koło godziny 18:00. Zanim padnę na twarz po dniu tułaczki muszę cyknąć chociaż jedną fotkę:



Nazajutrz czeka mnie kolejna porcja integracji z Białorusinami, tym razem w Mazyrze. Kolejna coachsurfingowa przygoda i w tym odcinku gościć będę u młodego małżeństwa.

Dzień piąty na mapie (również w mocnym przybliżeniu)

Dzień szósty, wtorek 18.07.2017

Poranek wita mnie rzęsistym deszczem więc bardzo pomału gramolę się z wyra w nadziei, że zanim ruszę to przestanie padać.
Bogowie są po mojej stronie... W towarzystwie deszczowych chmur, ale już bez deszczu, koło 10:00 ruszam w drogę do Mozyrza.
Ruch znikomy, rewelacyjne okoliczności przyrody...







oraz pomniki nawiązujące do II wojny światowej...





iiii...... tak, muzeum II wojny światowej w okolicach Swietłogorska. Zgadza się, mam świra na tym punckie.
Za bilet zapłaciłem, zwiedzajmy zatem:









Znalazł się nawet mój imiennik, który nota bene gościł w 1945 również w Szczecinie. Paweł Iwanowicz Batow, unikatowa fota, dwóch Pawłów na jednym zdjęciu :)



Niestety, ale tym razem nie mogłem sobie pomacać. MG42 na pierwszym planie,za nim moździerz - no nie powiem jaki bo nie wiem :) a to z talerzowym magazynkiem to Diegtiarow wz.28



Muzeum skromne, ale na prawdę fajne. Przy okazji pogadałem sobie trochę z jego opiekunem na tematy różnorakie. Facet był strasznie ciekaw tego jak się w Polsce żyje, jakie mamy ceny, jak mi się podoba na Białorusi, istne milion pytań do. Żeby nie skłamać to przegadaliśmy chyba ze czterdzieści minut. Mało tego, orłem języka rosyjskiego nie jestem, więcej rozumiem niż jestem w stanie powiedzieć, ale bez problemu byliśmy w stanie się dogadać. Z mojej gadki wyszło chyba jakieś słowiańskie esperanto.
Wszystko pięknie ładnie, ale przede mną jeszcze kawałek drogi do zrobienia. Żegnam się więc z moim rozmówcą i lecę dalej.
Po jakimś czasie czuję, że zbliża się moja pora karmienia. Czas więc na piknik na skraju lasu:



Pojedzony ruszam dalej. Moim gospodarzom w Mazyrze zapowiedziałem się mniej więcej na godzinę 17:00 i tak też docieram na blokowisko na obrzeżach miasta. Parkuję klacz przy osiedlowym parkingu i daję znać, że jestem już na miejscu.
Tak na marginesie to białoruskie blokowiska wyglądają dokładnie tak samo jak u nas. Podobne rozmieszczenie budynków, układ mieszkań nic wyróżniającego w jedną czy w drugą stronę.
Po chwili dostrzegam Yurę-mojego coachsurfingowego gospodarza, który zaprasza mnie na górę. Zrzucam pierwszą partię klamotów i poznaję jego żonę - Tatyanę oraz ich kota, którego od czasu do czasu pieszczotliwie nazywają "Obiad".
Ogólnie to o Polakach mówi się, że jesteśmy bardzo gościnnym narodem. No to uwaga, mamy mega poważną konkurencję. Dobrze nie zdążyłem się rozpakować i ochłonąć po podróży a już na wstępniaczka dostaję przepyszny, domowy barszcz i zapowiedź, że jest już przygotowany plan działania na resztę dnia :)
Porcja konkretnej zupy z kawałem mięcha robi swoje i mój skurczony żołądek bardzo szybko mówi stop. Grzecznie dziękuję i po minie Tatyany wnioskuję, że to jeszcze nie koniec.
Nie jestem jednak w stanie nic w siebie więcej wrzucić więc reszta zostaje na później.
Dowiaduję się, że Yura gra na gitarze basowej i tak się składa, że akurat dzisiaj wieczorem jego zespół ma próbę. Plan jest więc bardzo prosty, Tatyana zabiera mnie na spacer po Mazyrze i później spotykamy się w miejskim ośrodku kultury.
Na centrum miasta docieramy lokalnym środkiem transportu i nie, nie jest jest to kóń z furmanką tylko najzwyklejszy, poczciwy MAZ. Pierwsze co bardzo chcę zobaczyć z bliska to pewna rzeka.
Przejeżdżałem przez most most leżący na niej w drodze do centrum Mazyrza.



Przyznaję szczerze, że trochę inaczej sobie wyobrażałem rzekę Prypeć. Nie wiem czemu, ale myślałem, że jest trochę szersza ;) Na dodatek Tatyana powiedziała mi, że latem 2016 roku była w tak płytka, że można było sobie spokojnie przejść z jednego brzegu na drugi.



Robimy jeszcze obchód po mieście, Tatyana - miłośniczka kawy strzela sobie małą pół litrową czarną ;) ja z kolei browarka i lecimy na próbę zespołu Yury.
Mili Państwo, przed Wami Бальза behind the scenes:



A tak na poważnie jeżeli ktoś chciałby się zapoznać z twórczością zespołu to proszę bardzo:

Бальза Рок

Strasznie, ale to na prawdę strasznie żałuję, że nie mogłem zostać w Mazyrze choćby jeden dzień dłużej. Yura i Tanya zdecydowanie znajdują się na szczycie listy najbardziej pozytywnych ludzi jakich dane mi było w życiu poznać, serio. Zakręceni, pełni pozytywnej energii, życzliwi, mega mega gościnni, otwarci i dosłownie kilkanaście minut po tym jak ich poznałem miałem wrażenie jakbyśmy się znali od stuleci.
Po powrocie do mieszkania koteł też dał pokaz swoich umiejętności tylko że bardziej cyrkowych:



Na dobitkę podjadamy jeszcze obiadokolację w postaci placko-omleto-mielonego z warzywami czyli po prostu zapiekane wszystko z mięsem :D Chwilę jeszcze rozmawiamy przy stole, ale wszystkim zaczynają się pomału kleić oczy a na dodatek Yura jutro idzie rano do pracy. Tatyana jest nauczycielką w szkole więc teoretycznie ma teraz wakacje, ale i tak wstaje wcześnie rano więc pada decyzja, że idziemy spać.
Tak oto zakończył się mój kolejny dzień na Białorusi.

Dzień szósty na mapie (także w przybliżeniu:) )

Dzień siódmy,środa 19.07.2017

Pobudka koło godziny 7:00. Raz, że czeka mnie spory kawałek drogi do przejechania - jakieś 400km, dwa to mam w planie objechać Poleski Rezerwat Radiacyjno Ekoligczny a może nawet i tam wjechać jak się uda :), trzy - odprawa na przejściu granicznym z Ukrainą może mnie kosztować trochę czasu i nerwów a cztery to Yura idzie na 8:00 do pracy więc chcę się z nim najzwyczajniej w świecie pożegnać.
Po przepysznym śniadaniu zrobionym przez Tanyę zaczynam przykry rytuał pakowania gratów na motocykl. Żona Yury towarzyszy mi do końca tej upierdliwej czynności i koło godziny 9:00 z nieskrywanym żalem opuszczam Mazyr.
Dochodzi do mnie pomału, że 5 dni na Białorusi minęło jak z bicza strzelił. Zdecydowanie za szybko, no ale pocieszam się faktem, że czeka mnie jeszcze wisienka na torcie. Dzisiaj Poleski Rezerwat a jutro miasto Prypeć.
Po drodze mijam kolejne kolorowe wioski...







...by w końcu dotrzeć na obrzeża rezerwatu.



No nie powiem, serducho mocniej mi zabiło z podjarania. Trudno mi to wytłumaczyć, ale strasznie mnie ciągnęło do tego miejsca. Czarnobyl i Prypeć praktycznie każdy zna, ale tak na dobrą sprawę to zdecydowanie większa część strefy wykluczenia znajduje się po stronie białoruskiej i stanowi właśnie Poleski Rezerwat Radiacyjno Ekologiczny. Na tym terenie znajduje się zdecydowanie więcej tzw. hot spotów (miejsc, w których promieniowanie tła znacznie przekracza dopuszczalne normy) niż po stronie ukraińskiej.
Do momentu awarii w czarnobylskiej elektrowni jądrowej obszar mniej więcej 250 tys. hektarów zamieszkiwało około 22 tys. osób. Był to teren typowo wiejski z kołchozami i licznymi polami uprawnymi.
Zobaczmy więc czy uda się choć trochę poznać ten tajemniczy rezerwat.
Bardzo szybko trafiam na pierwszy posterunek (widoczny na końcu drogi). Niestety, robienie zdjęć z mniejszej odległości nie wchodzi w grę, ale i tak decyduję się podjechać najbliżej jak się da.



Zatrzymuję się na pobliskim parkingu i już widzę, że w moją stronę idzie trzech wojskowych. Ja jakby nic się nie działo zsiadam z motocykla, ściągam z dyńki kask i wyciągam mapę Białorusi, którą mam ze sobą. W międzyczasie mundurowi zdążyli już do mniej podejść, przedstawili się i w bardzo "formalny" sposób pytają się co robię w pobliżu strefy zamkniętej. Bez ściemnia, jak Peja prosto z głębi duszy mówię, że przejechałem kawał drogi, żeby objechać rezerwat a najlepiej to nawet i wjechać.
Pokazuję żołnierzom mapkę i pytam grzecznie czy plan trasy, który sobie ułożyłem nie skończy się dla mnie nieprzyjemnymi konsekwencjami zdrowotnymi i prawnymi.
Widzę, że z każdą chwilą atmosfera naszej rozmowy się rozluźnia i pada, krótka i rzetelna odpowiedź. Zostałem poinformowany, że wzdłuż granic Zapovednika, które są zaznaczone na mojej mapie mogę przejechać, nie ma problemu. Przy każdej asfaltowej drodze wjazdowej znajduje się posterunek i przez takowy mogę przejechać tylko i wyłącznie z oficjalnym zezwoleniem, które wydaje właściwy urząd. Drogi gruntowe i asfaltowe, ale o bardzo dużym stopniu degradacji raczej nie są obstawione i tutaj poczciwy wojak dał mi wprost do zrozumienia, że mogę takimi drogami wjechać na teren rezerwatu, ale jak już mnie tam ktoś złapie... to mój problem...i to duży problem.
Jest jeszcze jedno miejsce gdzie mogę przekroczyć granicę Zony w zasadzie z minimalnym ryzykiem przyłapania przez "Achranników" gdyż mieszka tam kilku samo osiedleńców i w zasadzie to mało kto ze służb porządkowych się tam zapuszcza.
Noooooo i oczy mi się zaświeciły jak pięciozłotówki. Tutaj pierwszy raz musiałem "dać łapówkę". Panowie podali mi namiary opuszczonej wioski do której mogę nieoficjalnie wjechać w zamian za zdjęcia z moim motocyklem. Deal zrobiony więc jedziemy dalej.
Wzdłuż granicy Zapovednika co rusz mijam takie blokady jak poniżej.



Zaskoczyła mnie bardzo duża ilość bocianów żyjących w okolicy i to już nawet nie chodzi o Zapovednik. Ogólnie na Białorusi mieszka całkiem sporo tych sympatycznych stworzeń.



Nie byłbym sobą gdybym nie sprawdził czy rzeczywiście boczne drogi są nieobstawione przez wojsko...





No tym razem nie były, ale już wolałem nie kusić losu i nie wjeżdżać głębiej. Przynajmniej nie tutaj. Trochę ciężko pozostać niezauważonym lub nieusłyszanym na takim terenie kiedy człowiek przemieszcza się motocyklem.
W końcu dojeżdżam w bardzo bliskie okolice miejsca, o którym mówili żołnierze. Znikomy dotychczas ruch drogowy jest już praktycznie zerowy. Mijam jednego rozklekotanego dostawczaka i traktor.
Trochę się zaskoczyłem kiedy zauważyłem, że w najbliższym sąsiedztwie Zony znajdują się pola, na których właśnie odbywają się żniwa...



Im dalej tym ciekawiej. Mniej śladów ludzi za to więcej zwierząt:





Generalnie zaczęło się robić dość klimatycznie. Pustkowie, nawigacja już jakiś czas temu straciła orientację i tylko dzięki papierowej mapie mogę się połapać gdzie jestem. Nawierzchnia na drodze też zmieniła się na taką z serii - dawnom Ci remontu ja nie miała.



Jeszcze kilka kilometrów jazdy i w końcu docieram do opuszczonej wioski.











Pierwsze co przyszło mi na myśl - jeżeli nagle ludzie zniknęli by z powierzchni ziemi to nie minęłoby kilkaset lat i po naszej działalności nie zostałby nawet ślad. Natura bez problemu odbierze to co kiedyś zostało jej zabrane.
Piękny przykład, raptem 31 lat od katastrofy...











Klimat niesamowity. Wokół żywej duszy, kompletnie nikogo. Jedyne co daje się słyszeć to cykanie świerszczy i lekkie podmuchy wiatru. Pustka jaka wypełnia to miejsce jest wszechogarniająca.
Snuję się po bezludnej wiosce dobre półgodziny, ale w końcu wracam do rzeczywistości i zbieram się do wymarszu.Trzeba jechać dalej. Do granicy z Ukrainą niby już niedaleko, ale co mnie czeka na przejściu to tego to już nawet najstarsi górale nie wiedzą.
Czas opuszczać Zapovednik jednak klimat Zony mnie nie opuszcza :)



Dojeżdżam na przejście graniczne i myślę sobie "Luzik. Dwa auta przede mną, ruch prawie żaden, jest 14:00, w Kijowie będę nawet szybciej niż przypuszczałem. Kudynt bi beter jak to mawiają za wielką wodą".
No i rzeczywiście, zaczyna się super. Kontrola białoruska - standard, odprawa w 3 różnych "budkach", ale całość nie trwa dłużej niż 15 minut. Dostaję kwity z powrotem, można jechać. Przekraczam Dniepr...



... następnie Ural..... A nie, to na inną podróż ;)
No i robi mi się słabo.... Już po stronie ukraińskiej przejście zaje...  znaczy się zawalone samochodami osobowymi i małymi busami, ze 40 sztuk jak nic.... No cóż, parkuję grzecznie klacz na końcu kolejki, ściągam ciuchy motocyklowe i szukam kawałka cienia bo żar się leje z nieba przeokrutny. Znajduję jakiegoś koślawego krzaczka, gramolę się pod niego i czekam na rozwój sytuacji. Mija piętnaście minut, dwadzieścia... trzydzieści.....czterdzieści..... i nic, wszystko stoi, zero ruchu. Wyłażę spod krzaczka i idę do budki celników. Łapię za klamkę i..... no i kolanka mi miękną........
W środku sceny dantejskie. Zaduch jak w wiejskiej mordowni, dziki tłum wnerwionych ludzi ( o walorach zapachowych nie wspomnę, ale wyobraźcie sobie woń dwudziestu Mirków busiarzy, którzy od dwóch tygodni są w trasie i na prysznic nie mają czasu bo "bus mo latać, lyzyng sie sam nie spłaci") wszyscy się kłócą i przekrzykują. Losuję spośród tłumu kogoś kto wygląda najprzyzwoiciej i pytam co tu się wyrabia. W odpowiedzi nie pozbawionej rozgoryczenia słyszę, że co poniektórzy to już od 8:00 rano stoją na przejściu, że jakaś awaria systemu niby jest i celnicy nie mogą robić odpraw pojazdów, działa tylko ruch pieszy - którego notabene i tak nie ma, bo do najbliższej wioski jest stąd kawał drogi....
Ręce mi opadają, no ale co zrobić. Pytam "kto pasliednij" i ustawiam się gdzieś na końcu tego dzikiego tłumu wnerwionych ludzi. Zegar leniwie tyka, jest mi gorąco jak diabli bo nadal mam na sobie wysokie skórzane buty i jeansy motocyklowe... Nie no, nie mogę, nie wytrzymam, wychodzę na chwilę z tego kurnika żeby... zaczerpnąć świeżego żaru z zewnątrz....
"Nie no q..a, to jest chyba jakiś żart...."
W akcie desperacji ściągam buty i szukam w kufrze moich sportowych Kubot. Trudno, przynajmniej umrę jak prawdziwy Janusz.
W międzyczasie widzę, że zaczyna się robić jakieś poruszenie. Funkcjonariusze służby granicznej  odblokowują wyłączony dotychczas z ruchu pas. Pakuję się szybko na Łajdaczkę i z końca kolejki ląduję na Pole Position. Janusza to jednak ma się w genach.
Wracam do drewutni z Armageddonem i tutaj również poruszenie. Bardzo obszerna Pani celnik i chyba ukraiński szef wszystkich szefów próbują spacyfikować gawiedź.
Tłum zaczyna się awanturować, krzyczeć, ludzie przepychają się między sobą a ja sobie stoję z boku i to wszystko obserwuję z niedowierzaniem. W takim harmidrze mijają ponad 3 godziny i nagle słyszę jak celnik woła "Matacykl!" Światełko w tunelu, podążam za głosem.
Ktoś się w końcu ulitował nade mną, kontrola dokumentów i mogę jechać dalej. Koszmar się skończył, cisnę do Kijowa. Do hostelu docieram koło 20:00 zmęczony niemiłosiernie. Całe szczęście, że pod nosem jest knajpka i nie muszę nigdzie iść po pianę. Dwa piwerka na dobry sen i basta, jutro jedziemy do Prypeci.

Dzień siódmy na mapie, mniej niż więcej :)

Dzień ósmy,czwartek 20.07.2017

W końcu nastał ten dzień. Na reszcie odwiedzę Prypeć, miejsce do którego chciałem zawitać od bardzo dawna, ale jakoś nigdy nie było mi po drodze.
Ofertę z jednodniową wycieczką udało mi się znaleźć jeszcze przed wyjazdem. Koszt takiej imprezy to 90$. W cenie są już wszystkie ubezpieczenia oraz radioaktywny opad. Tfuuuuu... pełnowartościowy obiad ma się rozumieć.
Wyjazd o godzinie 8:00 praktycznie spod Majdanu jednak na miejsce docieram chwilę po godzinie 7:00. Eeeeh ta niespokojna i niecierpliwa krew. Przynajmniej mam trochę czasu na cykanie fotasków:






























Wybiła godzina zero, ruszamy zatem. Z Kijowa do Czarnobyla jest jakieś 140km a na miejsce jedziemy minibusem. Grupa dość kameralna, kilku Szwedów - kumpli, którzy przyjechali na kilka dni do Kijowa (nie wiedzieć czemu akurat z nimi złapałem bardzo fajny kontakt ;) ), parka (nie wiem w sumie nawet skąd :D ) i Chińczyk.
Po mniej więcej dwóch godzinach docieramy do pierwszego punktu kontrolnego. Szybka kontrola i witamy w Zonie. Przejeżdżamy przez to co stało się z częścią okolicznych wiosek, szczególnie tych o drewnianej zabudowie.
Drewno jak gąbka chłonęło deszczówkę zanieczyszczoną radioaktywnymi pierwiastkami, nie było więc szans na wyczyszczenie chat tak jak miało to miejsce w przypadku betonowych konstrukcji w Prypeci .
Padła więc decyzja o wyburzeniu i zakopaniu w ziemi tego co pozostało po demolce. Przetrwały dosłownie resztki, takie jak poniżej.



Pierwszy przystanek - Zalesie, opuszczona wieś przed Czarnobylem i pierwszy kontakt z mieszkańcami Zony:












Wieś niby niewielka a swoją komórkę propagandową w postaci "domu kultury" miała:







Tak jak już pisałem wcześniej, gdzie nie ma człowieka tam wraca natura. Chociaż w przypadku poniżej to chyba natura ostatecznie też się przeniosła gdzieś indziej:







Czaruś! Zostaw to! Celuloza z radionuklidami jest be!



Przewodnik dyskretnie daje do zrozumienia, że musimy się nieco pospieszyć i lepiej zostawić sobie trochę czasu oraz miejsca na karcie pamięci na miasto duchów. Jedziemy więc dalej a konkretnie do Czarnobyla...






Może niektórych to zdziwi, ale Czarnobyl nie jest opuszczony miejscem. Wręcz przeciwnie, jest to normalnie funkcjonujące miasto. Zamieszkałe jest jednak jedynie  przez osoby pracujące na terenie Czarnobylskiej Elektrowni oraz w rozmaitych biurach, urzędach i firmach działających w okolicy. Oczywiście wszyscy "oficjalni" mieszkańcy mają specjalne zezwolenia na przebywanie na terenie Zony. Co jakiś czas odbywa się rotacja pracowników bynajmniej nie ze względu na radiację. Najzwyczajniej w świecie Czarnobyl leży na odludziu więc codzienne dojeżdżanie do pracy np. z Kijowa byłoby strasznie uciążliwe stąd system: trzy tygodnie w Zonie - tydzień w domu lub pochodne.
Jedziemy dalej pustą drogą...



...pod rzeźbę przestawiającą Trzeciego Anioła Apokalipsy (poniżej). Wielu uważa, że katastrofa z 1986 roku była jedną z zapowiedzi końca świata o którym mowa w Nowym Testamencie stąd pomysł na taką konstrukcję.



Również tutaj znajduje się cmentarz mający symbolizować zagładę okolicznych wiosek. Na tabliczkach znajdują się nazwy wysiedlonych i w dużej mierze zrównanych z ziemią miejscowości.



Jak już wspomniałem wcześniej w Czarnobylu normalnie mieszkają ludzie, którzy mają oficjalną zgodę na przebywanie na terenie Zony. Oprócz nich na terenie zamkniętym mieszka również inna grupa ludzi i nie są to świecące mutanty. Są to osoby, którzy nie potrafiły pogodzić się z tym, że ktoś kazał im z dnia na dzień opuścić własne domostwa i zostawić dorobek życia a czasem nawet i kilku pokoleń. Ludzie, którzy wbrew zakazom postanowili na własną rękę wrócić do swych domostw - samo osiedleńcy czyli "samosioły".



W samym Czarnobylu "samosioły" mają całkiem niezłe warunki do życia. Jest prąd, bieżąca woda. Jednak ludzie, którzy mieszkają w innych zakątkach strefy wykluczenia nieraz żyją w skrajnych warunkach.
Wszystkie okoliczne wsie są oficjalnie wysiedlone czyli nie ma tam dostaw energii elektrycznej, wody, ogrzewania. W rzeczywistości jednak w niektórych miejscach wciąż przebywają ludzie - nierzadko bardzo leciwi i schorowani, którzy mogą liczyć jedynie na siebie lub pomoc wolontariuszy.
Wyobraźcie sobie wieś, której niegdysiejsza populacja wynosiła pięćset osób a obecnie wynosi trzy...
a te trzy osoby to sąsiedzi mieszkający na trzech różnych krańcach wioski....
Przykre, ale niestety tak to wygląda - "tutaj się urodziłem i tutaj chcę umrzeć".
Za Czarnobylem w okolicznych lasach w okresie zimnej wojny stanął bardzo osobliwy obiekt. Dziecko zimnej wojny a dokładnie radar Duga zwany również okiem Moskwy z kolei przez Amerykanów określany pieszczotliwie dzięciołem (Russian Woodpecker). Dzięcioł to radar, którego zadaniem miała być detekcja pocisków balistycznych. Kiedy radar pracował zakłócał działanie innych odbiorników i sygnał, który emitował przypominał stukanie dzięcioła stąd jego ksywka :)
No to podjeżdżamy pod super tajny obiekt...



...oczywiście chroniony przez ludzi i dzieci Zony:



Nawet z większej odległości radar robi wrażenie. Jest ogromny...



Żeby dostać się pod sam radar trzeba przejść przez opuszczoną bazę wojskową.





Jak to w obiektach militarnych z epoki związku radzieckiego bywa, propagandę czuć na kilometr.





Porzuconego sprzętu różnorakiego też jest sporo.





Coraz bliżej...



...przez wojskowe garaże....







...i sale wykładowe:





W wielu opuszczonych budynkach (i to nie tylko w Zonie) często można trafić na martwe zwierzęta. Niestety, ale ptaki w zamkniętych pomieszczeniach wpadają w panikę, odbijają się od szyb i kończą swój żywot w taki paskudny sposób...



Szybciutko idziemy dalej...



Już prawie na wyciągnięcie ręki....



Aaaaaa jaram się jak skręty na Jamajce, już tak bliziutko....





Dajemy nura do "centralki"...













... i dalej niekończącymi się korytarzami...















Szok i niedowierzanie ;)



W końcu się udało, oto i on! Przed Państwem, dzięciołek...







Ta ogromna konstrukcja ma około 150 metrów wysokości więc oprócz standardowych schodów prowadzących na samą górę do dyspozycji była również winda...






...a że już nie działa to pozostają....



Kolos, ten radar to istny kolos....





Tu dzięcioł, jak mnie słyszysz, tu dzięcioł :)






Wystarczy spojrzeć na proporcje, jaka ta Pani ze zdjęcia poniżej jest malutka w porównaniu do dzięciołka.



Ze względu na promieniowanie praca radaru była zakłócana...






...więc ostatecznie zdecydowano o wyłączeniu go ze służby. Poniżej dowód na to, że w okolica nie została całkowicie wyludniona po felernym 26 kwietnia 1986 roku.





No i zwierzęta mieszkające na terenie Zony też wyglądają całkiem normalnie. Proszę bardzo, tak wygląda czarnobylska kuna ;)



Pomału opuszczamy teren byłej, ściśle tajnej jednostki.












Byłem strasznie ciekaw, jaką ściemę sowieci pocisnęli mieszkańcom pięćdziesięciotysięcznego miasta stawiając obiekt widoczny z okien co poniektórych bloków. Odpowiedź jest prosta. Puścili w obieg informację, że budują super nowoczesny nadajnik radiowy....  Można? Można :)
Jedziemy dalej - kierunek miasto duchów. Po drodze zatrzymujemy się jeszcze w pobliżu wsi Kopaczi żeby zajrzeć do opuszczonego przedszkola.







Już z zewnątrz budynek robi niesamowite wrażenie i wprowadza w specyficzny nastrój a wewnątrz...











Nawet rymowanka dla maluchów w takiej scenerii potrafi przyprawić o lekki dreszczyk.




























Największe wrażenie zrobiły na mnie jednak dwie sale z łóżeczkami do leżakowania. Zdecydowanie najbardziej poruszyły moją wyobraźnię. Pełen kontrast, miejsce stworzone dla rozpoczynających życie istot pochłonięte przez przemijanie.





No i z tym oto akcentem:



...przenosimy się dalej. Czas odwiedzić przyczynę tego "zamieszania" czyli reaktor numer cztery.
No i tutaj znowu na chwilę przynudzę wstawką. W 1986 roku w elektrowni czarnobylskiej były czynne cztery reaktory, piąty był w trakcie budowy. Od felernej nocy 26 kwietnia 1986 dźwigi, które były wykorzystywane do budowy piątego reaktora stoją w tej samej, niezmienionej pozycji. Poniżej panorama z czwartym (pod nowym sarkofagiem) i niedokończonym piątym reaktorem...



...oraz dźwigozaury z troszkę innej perspektywy.



Na "żywo" robi to piorunujące wrażenie. Tak na marginesie, dokładnie taki sam typ reaktora  jak w Czarnobylu miał stanąć w Polsce, w Żarnowcu. Rozpoczęto nawet budowę, wpompowano w projekt niemałe środki finansowe jednak w 1990 roku ostatecznie wstrzymano wszystkie prace i do dzisiaj obiekt niszczeje.
Wróćmy jednak na Ukrainę a konkretnie na rybki w pobliżu czwórki :)



Na powyższym zdjęciu znajduje się most, którym codziennie przechodzą ludzie pracujący między inymi nad ukończeniem nowego sarkofagu. Codziennie z tego mostu wrzucają oni do wody resztki starego chleba, buły i tym podobne rarytasy. Jak myślicie, jak to wpływa na lokalny ekosystem a konkretnie na ryby? :D Obstawiam, że większość słyszała o czarnobylskich sumach gigantach:







No to już teraz wiadomo czemu są takie wielkie i nie ma to absolutnie nic wspólnego z promieniowanie z pobliskiego reaktora. Po prostu skubańce mają bardzo, ale to bardzo bogatą dietę i rosną jak ten wiejski chlebek na zakwasie.
No to jeszcze rzut okiem na okolicę oraz na pomnik Prometeusza...





i lecimy dalej, jeszcze bliżej...



Niesamowite uczucie być tak blisko tego miejsca. Sprawca niewyobrażalnej katastrofy, zamknięty pod dwoma sarkofagami dosłownie na wyciągnięcie ręki, kilkadziesiąt metrów ode mnie. Wrażenia trudne do opisania. Wyobraźnia pracuje już na najwyższych obrotach a to jeszcze nie koniec.
Czas na następny przystanek - miasto duchów.





Tyle lat czekałem na ten moment i w końcu się udało. Słowa wstępu w tym przypadku są raczej zbędne, zapraszam więc na spacer po Prypeci.
Osiedla gęsto porośnięte przez roślinność robią na prawdę ogromne wrażenie. Warto sobie obejrzeć archiwalne zdjęcia i porównać wygląd Prypeci z lat świetności z teraźniejszym. Link do rosyjskojęzycznej witryny z ogromnym zbiorem zbiorem zdjęć archiwalnych znajduje się tutaj.







Przykład poniżej, jeden z bardziej "znanych" budynków w Prypeci czyli Hotel Polesie kiedyś (zdjęcie zaczerpnięte z internetów, źródło: Wikipedia):



Oraz stan na 20 lipca 2017 roku (źródło: Karta pamięci SD z mojego własnego Olympusika :D )



Dom kultury Energetyk kiedyś...



i obecnie....













Mam taką przypadłość a wręcz skazę na psychice, że strasznie ciągnie mnie w opuszczone miejsca i bywałem już w wielu takowych. Wszystkie mają jedną wspólną cechę a w Prypeci jest to szczególnie widoczne. Rośliny przejmują kontrolę i to dosłownie wszędzie a im dłużej dany obiekt jest opuszczony tym ciekawsze miejsca ulegają inwazji. Przykład poniżej. Jak do tego doszło? Skąd ta brzózka czerpie pokarm? Nie wiem, nie znam się, ale wygląda na to, że lokalizacja jej pasuje.





"Energetyk" był w zasadzie ówczesnym centrum rozrywki. Organizowano tutaj wydarzenia kulturowe i sportowe. Przejdźmy zatem pomału do hali sportowej, mijając po drodze biblioteczkę z najbardziej poczytnymi w z związku sowieckim dziełami...





... jeszcze tylko tup tup po schodach....



(poniżej gazeta z najlepszego rocznika wszechczasów ;) )



... i jesteśmy na miejscu. Hala sportowa domu kultury Energetyk.



Nawet sowieckie "Najki" się znalazły (poniżej)







Noooo i widok z okna.... Ten obiekt to już chyba każdy kojarzy.



A  jak diabelski młyn prezentuje się z bliska? Ano tak:










Taka mała wstawka, znalazłem w czeluściach internetu czarno-białe zdjęcie młyna w fazie "stawiania" (brak jeszcze karuzeli, stojącego zaraz obok)....







































Oraz w zimowej scenerii, już w komplecie z karuzelą....



...która obecnie prezentuje się już nieco mniej okazale.




Przejdźmy kawałek dalej, na stadion miejski. Przypominam tylko, że wciąż znajdujemy się na niegdysiejszym blokowisku....





W miejscu, gdzie te rosną okazałe grzybki i drzewa kiedyś był sobie chodnik i asfaltowa droga.
Po krótkim marszu docieramy na stadion, który teraz wygląda jak dżungla.





Minęło zaledwie 31 lat odkąd obiekt przeszedł na przedwczesną emeryturę i taki stan degradacji... Obstawiam, że za drugie tyle to z części budynków w Prypeci za wiele nie zostanie, albo będę tak zarośnięte, że będzie je ciężko zlokalizować wśród drzew i chaszczy.











Tak z kolei wygląda z zewnątrz niegdysiejszy budynek poczty:







Ogólnie można powiedzieć, że w niektórych miejscach czas się zatrzymał :)



Zajrzyjmy do wnętrza jednej z perełek ówczesnej Prypeci czyli na basen "Lazurowy". Obiekt jak na tamte czasy bardzo luksusowy. Odbywały się tutaj zawody sportowe oraz zajęcia dla dzieci i młodzieży z okolicznych szkół. Szybkie porównanie przeszłość kontra teraźniejszość:



 Oprócz samej pływalni była tutaj również sala gimnastyczna, z której obecnie za wiele nie zostało...



Część "mokra" z kolei prezentuje się tak:





Taka ciekawostka, obiekt nie przestał funkcjonować zaraz po katastrofie tylko dekadę później. Basen służył "likwidatorom" i służbom stacjonującym z Zonie aż do 1996 roku.
Jak już wspomniałem, w czasach świetności z basenu korzystali uczniowie pobliskich szkół, przenieśmy się zatem do jednej z nich a konkretnie, szkoły średniej numer trzy.



Nie wiem czemu, ale jak znalazłem się wewnątrz tego budynku to od razu zacząłem się zastanawiać jak w takiej scenerii wyglądałoby liceum, w którym się uczyłem.





Strasznie mi się ta maska spodobała:







Propagandowa klasyka gatunku.











Momentami miałem  wrażenie jakbym znajdował się planie filmowym "Silent Hill".



























W takich miejscach wyobraźnia pracuje na zwiększonych obrotach, "jak wyglądały te korytarze wypełnione gwarem uczniów", "przecież jeszcze niedawno odbywały się tutaj normalne lekcje" a teraz po pustych korytarzach hula wiatr, od czasu do czasu trzasną jakieś drzwi lub okno...













No i Lenin, wszędzie Lenin...












Przeszło mi nawet przez myśl, że na tym też będzie wzmianka o Włodzimierzu:







Muszę uczciwie przyznać, że chodzenie korytarzu usłanym książkami jest dość specyficzne...






















































Pozostałości po szkole zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Chętnie pobuszowałbym po tym budynku nieco dłużej, jednak czas nas naglił. Jeden dzień w Zonie to zdecydowanie za mało. Można śmiało powiedzieć, że miasto duchów to ogromny "plac zabaw" dla osób, które gustują w tzw. Urban Exploration. Mnogość miejsc i zakamarków po prostu poraża.
Przenosimy się nieco dalej, na pobliskie osiedle, które obecnie wygląda jak żywcem wyjęte z filmu o tematyce post-apokaliptycznej.





Chyba nie trudno sobie wyobrazić co zakłębiło mi się pod kopułą:"ja chcę tam wejść, najlepiej jak najwyżej!!!". Słowa przewodnika, zabrzmiały jak niebiańska melodia "-Jak ktoś chce to może wejść do środka. Wejście na dach powinno być otwarte."
No to hyc:








Widok z dachu z bloku spowodował, że przez opadła mi kopara. Wyobraźnia ponownie dała o sobie znać: "ciekawe jak wyglądałby wybuch w elektrowni obserwowany dokładnie z tego miejsca".





Przy okazji w oddali zagrzmiało co dodatkowo spotęgowało wrażenia.



































Basen "Lazurnyj" od nieco innej strony...



I trochę inne spojrzenie na młyn i dźwigozaury...





Burzowa chmura bardzo sprawnie przemieściła się nad Prypeć więc niestety niebyt długo dane mi było nacieszyć się panoramą. No nic to, zwijamy się...



Chociaż zjechanie na dół windą może być dość problematyczne :)



Prościej będzie schodami.





Wypadałoby jeszcze po drodze zajrzeć do kilku mieszkań skoro wszystkie drzwi stoją otworem.







To jest widok z balkonu a nie jakaś tam biedra czy inna stonka:







Gazeta wydana dwa dni przed godziną zero (poniżej):





Nie ukrywam, od tego biegania po schodach i mieszkaniach trochę mi zaschło w gardle. Najwyższy czas wybrać się do kawiarni ;) Kawiarni Prypeć konkretnie.
Krótkie porównanie, kiedyś:



I stan obecny:



Globus ze zdjęcia z epoki (prawa strona zdjęcia przedstawiającego kawiarnię od frontu) jest obecnie tak zarośnięty chaszczami, że ledwie co go w ogóle widać...















Jeszcze jedno porównanie, tym razem od zada strony:





Robi wrażenie prawda? Z kolei niegdysiejszy taras widokowy...



...przedstawia się już nieco mniej okazale (poniższe zdjęcie wykonane jest mniej więcej zza pleców pana z foty z epoki)...



A w co oni się tak z tego tarasiku wpatrują? Ano w wodę:



Po powyższym zdjęciu umarła mi druga bateria w aparacie i momentalnie zrobiło mi się ciepło... Szczęście w nieszczęściu, że był to ostatni punkt programu jednodniowej wycieczki do miasta duchów.
Kolejna pozycja z listy "Co muszę zrobić zanim się zwinę z tego wymiaru" odhaczona, ale nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa. Jak już wielokrotnie wcześniej wspominałem, jeden dzień w Prypeci to stanowczo za mało. To zaledwie przystawka a daniem głównym będzie kilka dni spędzonych w tym miejscu. Postanowione zatem, kiedyś tu jeszcze wrócę i zabawię zdecydowanie dłużej.
Czas wracać do Kijowa. Zanim to jednak nastąpi, czeka nas dwukrotna kontrola na bramkach dozymetrycznych. Jedna na posterunku w najbliższej strefie skażenia i druga już na posterunku wylotowym z Zony.
To był bardzo, bardzo intensywny dzień. Drogę powrotną do Kijowa w trzech czwartych przesypiam.
Koło godziny 18:30 dojeżdżamy na Majdan. Do Hostelu mam jakieś pięc kilometrów, pogoda jest wręcz idealna więc decyduję się przebyć ten odcinek z buta.
Po drodze uzupełniam zapasy płynowo-pokarmowe na dzień następny. W końcu czeka mnie nielicha trasa, w zależności od opcji, którą wybiorę. Jeżeli pojadę  przez dziwny autonomiczny twór zwany Naddniestrzańską Republiką Mołdawską - 470km z ryzykiem straty czasu na sztucznych przejściach granicznych i wielokrotnych kontrolach na odcinku o długości 10-15 kilometrów (bo tak szeroki jest ten "kraj", długi natomiast na mniej więcej 200km). Jeżeli natomiast wybiorę trasę bez udziwnień czyli wjazd na teren Mołdawii od północnej strony kraju to będę musiał nadrobić jakieś 130km czyli łącznie do przejechania będę miał koło 600km...
Decyzję, którą z opcji wybrać planuję podjąć nieco później, podczas wieczornego wypłukiwania z krwiobiegu radionuklidów przy pomocy złocistego płynu zwanego pospolicie piwskiem.
Do obrad zasiadam koło 21:00. Podpytuję lokalsów zajmujących strategiczne pozycje przy hostelowym barze czy zdarzyło się im zahaczyć o Naddniestrze. Ku mojemu zdziwieniu żaden z moich rozmówców nie gościł w tamtych rejonach, ale słyszeli, że znajomy znajomego znajomego utknął tam na kilka godzin itp. itd.
No i w tym momencie nawiążę trochę do moich gospodarzy z Mazyrza. Oczywiście podpytywałem również Yurę i Tatyanę czy nie słyszeli przypadkiem jak wygląda sytuacją przy przekraczaniu granicy ukraińsko-mołdawskiej od strony wschodniej czyli właśnie przez Nadniestrze. Ku mojemu zaskoczeniu, Yura opowiedział mi historię jak jeden z jego bliskich znajomych jechał wraz ze swoim zespołem na koncert do Kiszyniowa. Na "granicy" spędzili trzy godziny podczas kontroli dokumentów. Oprócz czasu stracili również zapas Euro jaki mieli ze sobą. Następnie po przekroczeniu owej magicznej granicy co kilkaset metrów byli zatrzymywani na "rutynowe kontrole", na których to stracili cały zapas fajek jaki posiadali. Do Mołdawii dotarli zatem oskubani kompletnie, jedynie z kartami płatniczymi.
Żeby też nie demonizować za bardzo, przed wyjazdem czytałem również pozytywne opinie, że wsjo haraszo, żadnych problemów, szybko, sprawnie i bezstresowo.
Ile osób tyle doświadczeń więc zostałem z niezłym mętlikiem w głowie.
Zamówiłem sobie kolejną piankę i postanowiłem wyjść na ogródek z nadzieją, że świeże powietrze pomoże mi w podjęciu decyzji.
Jakoś tak się złożyło, że sama z siebie skleiła się gadka z niewielką grupą osób, jak się okazało również gości hostelu. Od słowa do słowa i standardowego skąd, dokąd i po co jedziesz rozkręciła nam się całkiem fajna impreza. Okazało się, że nowo poznani ziomale to Niemcy, z czego jeden absolutnie stuprocentowo rdzenny o mocno ciemnej karnacji (z czego z resztą sam zlewał) a do Kijowa przyjechali żeby również wybrać się do Prypeci.
Przy okazji dosiadł się do nas okoliczny Pan żul i nie wiedzieć czemu mówił do mnie cały czas per Robert Plant, ale to już taki niewiele znaczący epizod.
W każdym razie wieczór mijał mi w bardzo fajnej atmosferze, radionuklidy bankowo zostały wypłukane z organizmu i mało tego, podjąłem decyzję odnośnie trasy. Wygrała opcja z mniejszym ryzykiem straty czasu, ale za to dłuższa. Z tego też właśnie powodu, trochę po godzinie 23:00 pożegnałem się z nowo poznanymi ziomalami i grzecznie potuptałem do łóżeczka. Jutro czeka mnie dość ciężki dzień.


Dzień dziewiąty, piątek 21.07.2017

Nie będę oszukiwał,tego poranka strasznie ciężko mi było się zgramolić z łóżeczka. Budzik nastawiony na 7:00 zabrzmiał jak salwa artyleryjska. Zdaję sobie jednak doskonale sprawę z tego co mnie czeka więc mimo niechęci ogólnej odrzucam od siebie kołderkę oraz myśl "jeszcze pięć minutek" i zaczynam się pomału przygotowywać do wymarszu.
Szybka toaleta, zdrowe śniadanie złożone z zupki chińskiej, pajdy chleba i jakiegoś ścierwa z puchy, to wszystko zapite energetykiem i człowiek hula jak nówka.
Spod hostelu wyruszam koło godziny 9:00. Niebo lekko zachmurzone, ale czuję, że dzień będzie raczej ciepły.
Z Kijowa udaje mi się wyjechać dość sprawnie i już po kilkudziesięciu minutach mknę autostradę E40. Muszę przyznać, że drogi, które były budowane specjalnie na Euro 2012 trzymają się jeszcze całkiem nieźle. Wystarczy jednak zjechać nieco na południe kraju w kierunku na Mołdawię i zaczynają się prawdziwe ukraińskie przeboje. No niestety, drogi w tym kraju są raczej kiepskie. Widać, że coś tam jest przebudowywane, remontowane, ale nie wpływa to znacząco na poprawę jakości podróży no bo czym jest 5 kilometrów drogi prostej jak stół na 100 kilometrów szosy kraterowej.
Mimo tego trasa mija mi dość monotonnie i sprawnie. Na przejście graniczne w Mohylewie Podolskim dojeżdżam koło godziny 14:00 no i niestety, zgodnie z moimi przypuszczeniami zastaję mega kolejkę. Staję grzecznie końcu sznureczka i postanawiam się przejść pod sam punkt kontrolny, którego niestety nie widać z miejsca, w którym się znalazłem. Idę i liczę auta stojące przede mną. "Dwa, cztery, sześć.....dziewiętnaście....Oooo Polskie blachy! Ziomal z Podkarpacia, elegancko." Zagaduję kierowcę.
- Dzień dobry! Długo Państwo już tutaj stoicie, rusza się coś ta kolejka?
- Moldova, Moldova
"No tośmy sobie pogadali...." Próbuję zatem trochę po rosyjsku, trochę po angielsku i dowiaduję się, że mniej więcej od godziny nie ma żadnego ruchu. Akurat trafiła się zmiana celników. No nie mógłbym prosić o lepszy zbieg okoliczności.... Dziękuję uprzejmie mojemu rozmówcy i wracam do motocykla. Muszę zadzwonić do hostelu w Kiszyniowie i poinformować, że na ludzką porę to ja raczej nie dojadę i prawdopodobnie będę bliżej 24:00 niż regulaminowej 22:00. Na szczęście głos w słuchawce mnie uspakaja i mówi, że nie ma problemu, recepcja jest czynna dwadzieścia cztery godziny na dobę. Kamień z serca.
Korzystam zatem z przymusowego postoju i zaczynam sobie robić kanapki ze zgniecionego chleba i jakiegoś pasztetu, który akurat wpadł mi pod rękę. Wszak żarcie spożywane z siodła motocykla, okraszone zapachem spalin smakuje najlepiej. Zajadam sobie w najlepsze i widzę, że w moją stronę truchta kierowca, którego wziąłem za Polaka. Strzepuję okruchy z wąsa i czekam na rozwój sytuacji.
Ku mojej uciesze, dowiaduję się od tego posłańca radosnej nowiny, że celnicy właśnie skończyli się zmieniać i mało tego, motocykl nie musi przechodzić "odprawy" jak inne pojazdy i mogę przekroczyć granicę poza kolejnością.
Bardzo dziękuję Panu Mołdawianinowi za wici, pakuję resztkę paszteciarni w otwór gębowy i radośnie pyrkam pod szlaban. Celnik rzuca tylko okiem na mój paszport i każe mi jechać przez pusty przejazd dla TIR-ów - pod prąd. Trochę zgłupiałem więc pytam czy na pewno mam tędy przejechać i słyszę "-Da, da...". Jadę zatem zgodnie z wytycznymi. Ledwo przejechałem przez przejazd i słyszę, że ktoś piłuję jadaczkę w moją stronę. Zatrzymuję się grzecznie i tłumaczę, że kazali mi tędy wjechać jednak wkurzony celnik nie daje za wygraną i drze się dalej. Na szczęście po chwili pojawia się funkcjonariusz spod szlabanu, który mnie wcześniej instruował gdzie mam jechać. Chwilę ze sobą rozmawiają i proszą o zaparkowanie motocykla przy budkach, gdzie odbywa się standardowa odprawa paszportowa. Parkuję Dajanę i staję grzecznie w niedługiej kolejce do kontroli.
Słoneczko zaczyna przypiekać coraz mocniej więc liczę na szybkie załatwienie formalności. Standardem widzę jest nadęta biurokracja czyli przechodzenie od okienka do okienka z kolejnymi kwitkami, ale na szczęście tym razem idzie sprawnie i po kilkunastu minutach mogę jechać dalej.
Wsiadam dziarsko na motocykl i lecę na kolejne bramki. Po przejechaniu kilkudziesięciu metrów podjeżdżam pod wielki znak STOP przy stróżówce. Staję grzecznie i czekam aż ktoś do mnie wyjdzie. Rozglądam się, schodzę z motocykla, ale nic się nie dzieje, wygląda na to, że stróżówka jest pusta. Pakuję się z powrotem na motocykl, już mam ruszać gdy nagle "z budy" wyskakuje do mnie Ukrainiec, zaczyna coś wrzeszczeć i macha do mnie kałachem.
Tłumaczę bałwanowi z przerośniętym ego, że grzecznie stanąłem przed stopem, że czekałem dobre kilka minut i w końcu uznałem, że skoro nikt nie wychodzi mnie skontrolować to mogę jechać dalej.
Celnik spurpurowiał i drze japę jeszcze mocniej, straszy mandatem i ewidentnie chce mnie naciągnąć na jakąś łapóweczkę. Nie daję za wygraną i delikatnie daję do zrozumienia, że na mnie to sobie dzisiaj raczej nie zarobi. Najwyraźniej zrobiło się dość głośno bo po chwili "dyskusji" do akcji włączył się mołdawski celnik. Ton Ukraińca zmienił się o 180 stopni i w momencie zorientowałem się dlaczego. Mołdawscy funkcjonariusze są wyposażeni w kamerki zamocowane na pagonach czyli z ich strony cała odprawa jest można powiedzieć monitorowana. Trochę głupio zostać nagranym na próbie wymuszenia łapki więc rozmowa diametralnie zmieniła swój bieg. Łaskawca pozwala jechać mi dalej.
Jeszcze tylko odprawa mołdawska i będzie git. Przejeżdżam przez most na Dniestrze i ustawiam się grzecznie na końcu kolejnej kolejki.
Brak drzew i jakiekolwiek zadaszenia zaczyna mocno dawać mi się we znaki więc kombinuję jak koń pod górę żeby schować się przed słońcem. Jak ropucha czaję się za motocyklem łapiąc cień jaki dają kufry motocyklowe.
W końcu nadchodzi mój czas na kontrolę paszportu, jeszcze chwilunia i..... witamy w Republice Mołdawii.
Nawigacja przemawia do mnie niezbyt optymistycznym tonem informując, że do Kiszyniowa pozostało mi 220 kaemów, których przejechanie zajmie mi bagatela prawie pięć godzin . "Cholera, trochę długo... Zobaczmy co da się z tym zrobić...".
Chwytam lejce i gnam klacz ile fabryka dała. A tak na poważnie to na ile pozwoliły marnej jakości drogi czyli przelotowa prędkość oscylująca w granicach 70-80km/h.
Tak jak myślałem, Hołek trochę mnie okłamał i ostatecznie trasa do stolicy Mołdawii zajęła mi około trzech godzin. W hostelu melduję się w okolicach 20:00 i w zasadzie jedyne o czym marzę  po dotarciu na miejsce to zimny prysznic i zimne piwerko na sen.
Częściowo rozpakowuję graty i dowiaduję się w recepcji, że za jakiś czas przyjedzie właściciel hostelu i będę miał możliwość wstawienia Dajany do garażu, który znajduje się parędziesiąt kilometrów od hostelu. No lepiej być nie może.
W międzyczasie planuję się opluskać po tej pełnej potu i gonitwy trasie. Podczas czekania na korytarzu na zwolnienie prysznica, kątem małżowiny udaje mi się wyłapać rozmowę dwóch gości hostelu na temat Nadniestrzańskiej Republiki. Nie żebym podsłuchiwał, ale jeden z rozmówców ewidentnie miał problem ze swoim wewnętrznym potencjometrem od głośności. Podbijam więc i dyskretnie włączam się do dysputy. Głośny koleżka okazuje się być Kanadyjczykiem, który po prostu postanowił wynająć sobie lokalnego przewodnika i przejechać się do tego sztucznego tworu krajopodobnego. Chwilę sobie rozmawiamy i lekko zaczynam żałować, że nie zaryzykowałem. Chociaż... tak patrząc teraz na to z perspektywy czasu, to że udało się obcokrajowcowi z kanadyjskim paszportem wcale nie oznacza, że moja przygoda skończyłaby się równie przyjemnie. Dla tego gościa to była "egzotyczna" wycieczka natomiast dla mnie byłby to conajwyżej tranzyt. Może gdyby nie naglił mnie tak czas to podjąłbym wyzwanie ;) W każdym razie dowiedziałem się paru ciekawostek. Akurat w międzyczasie zwolnił się prysznic więc dziękuję za rozmowę i wskakuję pod lodowatą wodę, o tak!
Człowiek odświeżony to i żyć się zaczyna chcieć, biorę zatem piwerko w garść, w drugą mapy i wychodzę na przyhostelowy ogródek.
Tyle co otworzyłem puchę i przyjechał właściciel przybytku. Korzystam więc z okazji i odprowadzam Dajanę na bezpieczne miejsce w zamkniętej stajni.
Między mną a właścicielem hostelu nawiązała się rozmowa i dowiedziałem się, że do Mołdawii przyjeżdża całkiem sporo Polaków co mnie trochę zaskoczyło. Szczerze powiedziawszy to myślałem, że Mołdawia to trochę taki Radom Europy a tu proszę. Nie będę ukrywał, że zasugerowałem się opiniami z "internetuf" o kraju, którego jedyną atrakcją turystyczną jest brak atrakcji turystycznych, ale na szczęście się zaskoczyłem. Fakt, momentami ma się wrażenie jakby się było krainie pól uprawnych:



ale na szczęście krajobraz Mołdawii jest nieco bardziej zróżnicowany a i nawet równiutkie drogi się zdarzają:



Jedno jest pewne, nie będę żałował kolejnej wizyty na Mołdawii bo ten kraj ma po prostu coś w sobie.
Wróćmy jednak z powrotem do Kiszyniowa. Po zakończonej rozmowie wracam na ogródek.
Siedzę sobie grzecznie w krótkich gatkach, jakiejś wymiętolonej koszulce z serii "do snu", długich skórzanych butach motocyklowych, z piwerkiem w łąpie (wygląd rolnika, który właśnie wrócił z młócki i rozkoszuje się chwilą relaksu) i analizuję trasę na dzień następny. Kątem oka dostrzegam, że w moją stronę zbliża się Kanadajczyk, którego podpytywałem o Naddniestrze.
Podchodzi i pyta czy nie miałbym ochoty pójść z nim do knajpy niedaleko na jakąś strawę i napitek.
Patrzę na swój żałosny strój i mówię, że tak w zasadzie to ja już jestem w pidżamie i zaraz miałem iść spać. Tłumaczę się, że już 22:00 a jutro rano wyjeżdżam i bla bla bla po prostu próbuję się wykręcić sianem gdyż jestem zmęczony po ciężkim dniu. Chłop nie daje za wygraną no i w końcu ulegam. W sumie to nic porządnego tego dnia nie jadłem więc wizja obiadokolacji nieco zaćmiła mi umysł. Szale zwycięstwa przechylił argument Kanadayjczyka - "Ja już też jestem w sumie przebrany do snu, ale jestem strasznie głodny. Knajpa jest tuż za rogiem, nie będziemy się rzucać w oczy w tych ciuchach."
No dobra, niech tak się stanie zatem. Zbliżamy się do "knajpy" i przyznam szczerze, że trochę mi się głupio zrobiło. W środku siedzą ludzie w garniakach a my jak dwa obdartusy psu z gardła wyjęte... Szybko proponuję żebyśmy sobie usiedli na zewnątrz to mniejszy wstyd będzie.
Siadamy, zamawiamy po piance i nowo poznany koleżka zaczyna opowiadać o sobie. Dowiaduję się, że pracuje dla Kanadyjskiej ambasady w związku z czym sporo podróżuje i że spotykał się już z wieloma "szyszkami" tego świata. Teraz akurat jest na urlopie i postanowił sobie zwiedzić trochę "dziki wschód". Zauważam, że z moim rozmówcą chyba nie do końca jest wszystko w porządku... Ogólnie facet od samego początku sprawiał wrażenie trochę nazwijmy to nadpobudliwego, ale dopiero teraz zatrybiłem co jest na rzeczy. Co drugie słowo "fuck" i ogólna hałaśliwość... No wyszło na to, że po raz pierwszy w życiu poznałem człowieka z zespołem Tourette'a.
Zdaję sobie sprawę, że gość nie ma kontroli nad tym co się dzieje, ale wzrok ludzi siedzących niedaleko wlepiony prosto w nas lekko wprawił mnie w zakłopotanie :D Nie dziwię się z resztą, bo tak patrząc na sytuację z boku to musiało to wyglądać dość groteskowo.
Na całe szczęście akcja spożywania przebiegła błyskawicznie i w zasadzie opuszczamy lokal ta szybko jak się w nim pojawiliśmy. Oczywiście po uiszczeniu stosownej opłaty ;)
To już koniec wrażeń na dzisiaj, jutro czeka mnie kolejna porcja. W końcu jadę nad Morze Czarne.

Dzień dziewiąty na mapie


Dzień dziesiąty, sobota 22.07.2017

Pobudka o 7:00. Do przejechania mam mniej więcej 500 kilometrów i chciałbym dojechać do Vama Veche o w miarę ludzkiej porze. Nie ma się więc co byczyć za długo. Koło godziny 9:00 jestem już spakowany i gotowy do wymarszu. Nawigacja informuje mnie, że do celu dojadę koło 15:00, ale wiem, że spokojnie do tego mogę doliczyć ze dwie godzinki.
Słonko zaczyna prażyć, coś czuję, że to będzie upalny dzień.
Wyjeżdżam spod Hostelu, mijam raptem kilka ulic i nagle widzę wyłaniającą się gdzieś zza pobliskiego sygnalizatora świetlnego sylwetkę policjanta z "lizakiem". Ruchem ręki zostaję "zaproszony" na pobocze. Pomyślałem sobie, że to pewnie rutynowa kontrola więc już na pewniaka ściągam kaszkiet i szykuję dokumenty. Jakież było moje zdziwienie gdy się dowiedziałem, że niby wjechałem pod zakaz wjazdu dla motocykli....
Tłumaczę grzecznie policjantowi, że żadnego znaku z zakazem nie widziałem dlatego jestem gdzie jestem a w ogóle to zaraz i tak zjeżdżam z tej ulicy bo odbijam w stronę granicy. Gość na mnie spojrzał wzrokiem strażnika Teksasu i pyta gdzie już dokładnie byłem. No to mówię, Białoruś, później Ukraina no i jestem w Mołdawii.
- I nikt Cię jeszcze nigdzie nie zatrzymał?
- No nie, na Białorusi miałem tylko jedną kontrolę dokumentów i tyle
- Żadnego mandatu?
- No żadnego.
- To co, ja niby będę pierwszym, którym to zrobi?
- Nooo, na to by wychodziło...
- Eeeeeeh, jedź.... Tylko opuść tą ulicę na najbliższym skrzyżowaniu.
Przysięgam, że żadnego znaku nie widziałem, ale może po prostu mi umknął, nie wiem. Najważniejsze, że mi się upiekło. Akurat jak odjeżdżałem to zauważyłem, że kolejny motocyklista wpadł w sidła, tym razem Austriak.
Szybko opuszczam Kiszyniów i jadę w stronę granicy z Rumunią licząc na to, że już tym razem nie stracę za wiele czasu na granicy. W zasadzie cała trasa przez resztę Mołdawii to wioseczki, pola i tak na zmianę...



Droga mija mi raczej spokojnie, wręcz leniwie. Na przejście niewielkie przejście graniczne docieram koło godziny 12:00. Na całe szczęście ruch jest znikomy więc odprawa trwa maksymalnie trzydzieści minut.
Witamy w kraju Drakuli. Żar zaczyna się lać z nieba niemożebny, aż ciężko oddychać. Jazda z prędkością oscylującą wokół 50-60km/h niewiele pomaga w schłodzeniu się, ale niestety szybciej się nie da jechać. Co chwilę mijam jakieś wioski  małe miasteczka a w takich miejscach licho się lubi czaić.
Dopiero po wjechaniu na autostradę A2 prowadzącą do Constancy udaje mi się trochę podkręcić tempo, ale temperatura wzrasta do 43 stopni.... Nagrzany asfalt potęguję tylko uczucie piekielnego żaru więc lekko nie jest.
Na upatrzony jeszcze przed wyjazdem camping w Vama Veche docieram koło godziny 17:00 więc jest całkiem nieźle. Mam jeszcze sporo czasu na rozpakowanie gratów i rozbicie namiotu. Ukrop dalej mocno dokucza, no ale spodziewałem się tego. Na ratunek rusza mi zimne piwerko.
Wraz z nadejściem wczesnego wieczoru postanawiam udać się pionierskim "knajpianym szlakiem", który w 2016 roku wyznaczyliśmy z Mariuszem będąc w Vama Veche :)
Najpierw szamanko a później browarek w knajpie motocyklowej. W tej drugiej rozsiadam się na dobre, godzina jeszcze w miarę młoda to i miejsca sporo. Zajmuję pole position niedaleko baru na niewygodnym hokerze, na werandzie z widokiem na morze :) Raj!
Zupełnie ni to z gruchy ni z pietruchy nawiązuje się rozmowa między mną a lokalsem, który zajął miejsce obok mnie. Gadamy o wszystkim i o niczym schodząc pomału na temat rumuńskiej muzyki i mojego zamiłowania do niej. Oczywiście pada Negura Bunget (gorąco polecam :) ) no i wychwalam, jak to strasznie ich lubię ochy achy i w ogóle. W pewnym momencie Mazi - bo tak mój rozmówca miał na imię, wstaje i podchodzi do motocykla zaparkowanego przed barem. Wyciąga z kufra skórzaną kamizelkę i nóż.
"-Oho, robi się ciekawie".
Wraca jak gdyby nigdy nic, siada na hokerku i zaczyna coś wyskubywać nożykiem.
- Co robisz?
- Odpruwam naszywkę.
- Jaką? Dlaczego?
- Będziesz miał oryginalną naszywkę Negury prosto z Rumunii, ja sobie załatwię kolejną.
Przyznaję, że mnie zatkało. Próbuję przekonać Maziego, że nie ma potrzeba, że szkoda naszywki, ale nie daje się namówić. Tym oto sposobem zostałem posiadaczem fajnego, lokalnego souveniru.
W międzyczasie tłum w knajpie gęstnieje i nawet nie wiem kiedy, ale zrobiło się wokół nas dosyć ciasno, każdy chciał pogadać i coś łyknąć ze zbłąkanym Polakiem więc wieczór mocno przeciągnął mi się na noc. Całe szczęście, że na kolejny dzień mam zaplanowane "nic nie robienie zaawansowane" więc i wyrzutów sumienia za wielkich nie mam.
Warto było wrócić do Vama.

Dzień dziesiąty na mapie

Dzień jedenasty, niedziela 23.07.2017

Niestety, ale słoneczko nie daje mi porządnie odespać poprzedniej nocy. Koło godziny 9:00 żar leje się z nieba a najgorsze jest to, że nie bardzo mam się gdzie przed nim ukryć.
"-Pospane..."
Gramolę się więc leniwie z mojej pieczary. Prysznic, śniadanie, no i plażing. W zasadzie tak zlatuje mi cały dzień, na nic nie robieniu, leżeniu plackiem na plaży z przerwą na pluskanie w cieplutkim morzu. Ot taki leniuszkowy dzionek i w zasadzie nie ma się nad czym rozpisywać. Nazajutrz przyjedzie mi opuścić nadmorski raj.


Dzień dwunasty, poniedziałek 24.07.2017

Słoneczko nakazuje mi wstawać jeszcze zanim zadzwonił mi budzik. To będzie kolejny upalny dzień...
Zebranie się zajmuje mi zdecydowanie więcej czasu niż powinno, jest taki skwar, że co chwilę muszę pauzować ze składaniem namiotu. Na tej patelni ciężko wytrzymać więcej nic kilka minut.
Camping z nieskrywanym żalem opuszczam koło godziny 9:00, ale mam w planie jeszcze porządnie podjeść w knajpce "na centrum" więc z Vama Veche do Pitesti ostatecznie wyjeżdżam koło 10:30.
Snuję się przez raczej monotonny krajobraz. Pola, od czasu do czasu jakiś sad na niewielkim wzniesieniu.



Po jakimś czasie dojeżdżam na przeprawę promową przez Dunaj. Na ten konkretny kurs zdążyłem w ostatniej chwili. Na pokładzie już stoi kilka TIR-ów i osobówek.







Mimo bliskości wody upał mocno daje się we znaki. Wszystko parzy, włącznie z metalowymi barierkami na promie.
Sama przeprawa przebiega bardzo sprawnie, pięć minut i jestem po drugiej stronie Dunaju. Niestety, ale to dopiero początek. Jeszcze trzeba zapłacić za podwózkę a ze względu na to, że na prom wjechałem jako ostatni, to w kolejce do płacenia również jestem ostatni... Przede mną wszystkie TIR-y, których kierowcy biorą faktury VAT za przejazd wart 15 lei (około 15zł).... Żar, nagrzany asfalt, zero cienia, każda "fakturka" to odstane kilka dobrych minut... W ostatecznym rozrachunku tracę około godziny, pominę hektolitry potu.
Temperatura cały czas oscyluje wokół 35-38 stopni, ale w końcu mogę jechać więc nie jest źle. Późniejszym popołudniem docieram w okolice Bukaresztu. Niebawem zaczną się godziny szczytu więc bardzo liczę na to, że obwodnica pozwoli mi uniknąć korków.
Zjeżdżam z autostrady, która prowadzi  wprost na centrum i niestety po kilkuset metrach widzę, że zaczyna się tworzyć korek, złożony w 95% z ciągników siodłowych. Wąska jezdnia, po jednym pasie w każdą stronę więc nie bardzo jest jak zawrócić i zjechać bez nadrabiania X kilometrów (z ponownym stanie w korku).
Przeciskam się "środkowym", ale idzie to jak krew z nosa. Strasznie mało miejsca, droga z koleinami jakby codziennie czołgi nią przejeżdżały i nagrzana już chyba do granic możliwości. Pot leje się ze mnie strumieniami. Wpadam pomału w trans: hamulec, sprzęgło, gaz, hamulec, sprzęgło, gaz....
W pewnym momencie już nie wytrzymuję i zjeżdżam w jakieś przydrożne chaszcze żeby złapać trochę cienia. Rzut okiem na temperaturę:



Wylewam na siebie resztkę wody mineralnej, która zdążyła się nagrzać do temperatury ciepłej wody z kranu...
Nie ma co stać na tej patelni, kontynuuję żmudne przeciskanie się między ciągnikami siodłowymi.
Ostatecznie zewnętrzny pierścień Bukaresztu opuszczam koło godziny 17:00 po trzech godzinach walki w korku.
Żeby było śmieszniej zauważam, że to nie koniec dowcipkowania losu. Może i wyjechałem z zatoru, ale w mgnieniu oka zmieniają się warunki atmosferyczne. Nagle z "latary" i bezchmurnego nieba zrobiło się ciemno i zaczął wiać bardzo silny wiatr. Zauważam, że nawet samochody osobowe jadące przede mną mają problem z utrzymaniem się na jednym pasie i wężykują pod wpływem podmuchów.
Na całe szczęście znajduję wiadukt i postanawiam odczekać pod nim kulminację spektaklu. Przy okazji wbijam się w przeciwdeszczowce bo czuję, że prędzej czy później trochę może pokropić.





W sumie to cała droga już do Pitesti to na zmianę słońce i deszcz z silnym wiatrem.
Do niewielkiej wioski na obrzeżach miasta docieram koło godziny 19:00. Czuję się trochę jak w Teksasie:



Pokoik w niewielkiej agroturystyce zarezerwowałem sobie jeszcze przed urlopem więc jadę na pewniaka pod konkretny adres.
Jakież było moje zdziwienie kiedy dowiedziałem się, że oprócz mnie w tym przybytku znajduje się jeszcze dwóch obywateli Lechistanu. Panowie przyjechali autokarem wraz z naszą reprezentacją kajakarską na Mistrzostwa Świata Juniorów. Żeby było śmieszniej, obaj Panowie są z województwa, w którym obecnie mieszkam czyli z Zachodniopomorskiego. Jaki ten świat mały...
Jako że godzina jest jeszcze w miarę młoda postanawiam wybrać się do Pitesti na uzupełnienie zapasów. Skończyła mi się woda a i korytko powoli pustoszeje. Mało tego, pod drodze widziałem "babuszkę" sprzedającą arbuzy, takie prawdziwe z lokalnej uprawy a nie jakieś przebierańce z Marakeszu ;) więc żal byłoby nie skorzystać. Nie ma lepszych arbuzów od bałkańskich. Jeszcze żodyn takich nie wyhodowoł, żodyn....
Wprowadzam plan w życie, zapasy uzupełniam w sieciówce pod Pitesti a w drodze powrotnej kupuję najmniejszego z arbuzów, którego udało mi się znaleźć u przydrożnej sprzedawczyni. Jakieś pięć kilogramów :D Jakimś cudem udaje mi się go upchnąć do plecaka.
Po powrocie "na kwaterę" uskuteczniam arbuzową kolację, zasłużony chłodny prysznic i kimonko. Jutro czeka mnie trochę szuterków więc dobrze by było zregenerować nieco siły. Ponadto, pogodynka uprzedza mnie o burzach mogących wystąpić koło godziny 11:00 więc wolę wyruszyć jak najwcześniej.


Dzień dwunasty na mapie.


Dzień trzynasty, wtorek 25.07.2017

Wita mnie szary poranek, ale przynajmniej nie pada. Szybko wciągam śniadanie - arbuzowe a jak, poprawiam kanapkami ze świeżym pieczywem i lokalnym mięsiwem.
Na ten dzień mam zaplanowaną jazdę górskimi winklami i drogami o mocno wątpliwej jakości dlatego nie zwlekam zbytnio z wyjazdem. Objuczam Dajanę, żegnam się z moimi gospodarzami oraz polskimi sąsiadami i przygodo witaj.
Po mniej więcej czterdziestu kilometrach jazdy zjeżdżam na stację żeby nakarmić klacz. Chwila przerwy na rozprostowanie kości, już mam wsiadać z powrotem na motocykl i....pogoda znowu pokazuje mi kto tutaj rządzi. Niebo pokryły czarne chmury, zagrzmiało i zaczęła się ulewa. Całe szczęście spektakl nie trwa zbyt długo, ale zmuszony jestem przyodziać przeciwdeszczowce.
Dość szybko opuszczam zurbanizowany region i przenoszę się w bardziej "pagórkowatą" scenerię...



Ruch całkiem spory, ale nie ma co marudzić, przynajmniej pogoda się poprawiła więc mogę ściągnąć niewygodne ciuchy przeciwdeszczowe. Droga jest całkiem przyjemna, nie ciulata jak wskazywałyby to poniższe oznaczenia :)




Za miejscowością Ramnicu Valcea ruch bardzo mocno rzednie, ale moja mina wraz z nim. W oddali widzę ciężkie deszczowe chmury i zaczyna mocno wiać. Narzekałem na upały to za karę mam drugą skrajność.



Zgadza się, jadę tam gdzie jest najciemniej....



Niestety nie mam gdzie zjechać żeby z powrotem założyć przeciwdeszcowce więc staję gdzieś w miarę bezpiecznie na drodze i w strugach deszczu, na mokre już ciuchy zakładam "wędkarski outfit". Leje jakby ktoś odkręcił kran, droga zmienia się w potok i zastanawiam się co robić. Stać jak cymbał na środku drogi czy kulać się pomału w tym wodnym armageddonie... Diabeł siędzący mi na ramieniu szepnął do ucha "Jedziemy, nie ma ryzyka nie ma zabawy". Klamka zapadła...
Zaczyna się robić coraz ciekawiej, nie jestem w stanie jechać szybciej niż 20 km/h. Czuję jakbym jechał wzdłuż górskiego potoku a nie asfaltową drogą. Woda zaczyna zmieniać kolor na błotnisty i czuję, że pod kołami mam coraz więcej żwiru i tego co jeszcze niedawno znajdowało się na poboczu drogi.
Po parunastu minutach kurtyna opada, równie szybko jak zaczęło tak samo szybko przestaje padać i zza czarnych chmur zaczyna wyglądać słońce. Znowu zaczyna się robić gorąco. Czekam więc aż droga trochę przeschnie po czym zatrzymuję się żeby ponownie ściągnąć przeciwdeszczowce. Nie da się w tym jeździć jak przypieka słoneczko, słowo daję. Oddychalność równa zero, człowiek się czuje jakby się owinął folią spożywczą.
Pozostałości po ulewie znikają w mgnieniu oka.



Jadę dalej z ogromną nadzieją, że już na dzisiaj wystarczy deszczowego szaleństwa i rozkoszuję się widokami.







Żeby nie było za różowo, przejeżdżając przez góry chyba z dziesięć razy musiałem się zatrzymywać żeby na zmianę zakładać i ściągać ciuchy przeciwdeszczowe. Nie przypominam sobie żeby wciągu całej swojej "jeździeckiej" kariery wykonywał tą czynność tyle razy w ciągu jednego dnia. Nie muszę chyba tłumaczyć, że jest to trochę upierdliwe.
Mimo tego warto było :)









Praktycznie zero aut, bo kto normalny chciałby jechać taką drogą...





Ciekaw jestem czy ktoś zgadnie co mnie spotkało po wjechaniu do pierwszych oznak cywilizacji:



Taaaak, dokładnie tak. Kolejna nawałnica, tym razem w mieście Petrosany. Na zdjęciu poniżej jest jeszcze względnie normalnie:



Natomiast tak wyglądała droga zaraz przy stacji po kilku minutach opadów. Jak widać studzienka lekko niedomaga:





Na całe szczęście to była ostatnia ulewa jaka mnie dopadła tego dnia, ale mimo jazdy w kondoniaczach zdążyłem lekko zawilgotnieć (bez podtekstów ;) ).
No ale tak to można latać:







Okoliczności przyrody i warunki atmosferyczne wręcz na Hollywoodzkim poziomie, bardzo fotogeniczne:











Lustereczko, lustereczko powiedz przecie, będzie tyle zakrętasków jak pisali w necie?



Chyba będzie :)



Mimo wręcz patologicznego pod względem pogody początku dnia część końcowa wypadła wybornie. Fakt, w górach dość mocno się ochłodziło i przez nie do końca suche ciuchy zaczęło mi lekko podwiewać halkę, ale widoki wynagrodziły mi wszelkie niegodności.
Tak na marginesie, nie chcę za bardzo robić krypto reklamy, ale z całego mojego pokręconego serduszka polecam do układania tras mapki wydawnictwa Marco Polo. Mają elegancko zaznaczone trasy widokowe a i stan oznaczonych dróg w większości pokrywa się z rzeczywistością. Właściwie to 95% trasy zaplanowałem sobie w oparciu o mapy właśnie z tego wydawnictwa. Także daję łapkę w górę i okejkę.
Dobra, wracamy na szosę.



I teraz pytanie do mondralińskich, skoro niby maszyny to tylko "rzeczy" i nie mają duszy to niby jak Dajana zrobiła mi poniższe zdjęcie?



Szach mat :D
Dzionek pomału zaczął się kurczyć więc najwyższa pora zacząć się rozglądać za noclegiem. Misja pod kryptonimem "śpiworek", cel - przekimać się gdzieś na uboczu.
Tak się fajnie złożyło, że z drogi wypatrzyłem niezbyt wysokie i w miarę dostępne wzniesienie z polaną i zdziczałym sadem. Miejsce idealne więc Mission Accomplished!



Zza drzew i krzaczorów dostrzegłem jakieś zabudowania więc zanim zacząłem rozkładać graty postanowiłem się przejść w ich stronę. Trochę niegrzecznie byłoby się rozbić komuś praktycznie pod drzwiami nie pytając wcześniej o zgodę. Po kilku metrach zorientowałem się, że chyba jednak moja wyprawa nie ma sensu. Podwórko pod domem zarośnięte tak, że musiałbym się przedzierać z maczetą a sam budynek został częściowo pozbawiony szyb w oknach. Wniosek prosty, trafiłem na opuszczone gospodarstwo i widać, że już baaaaardzo długo stoi niezamieszkałe.
Na poniższym zdjęciu, za drzewem jako tako widać jakieś kształty.



Krzywdy nikomu nie robię więc rozkładam schron i po kilkunastu minutach rozkoszuję się pianką na dobranoc.



Dość szybko się ściemniło, zrobiło mi się jakoś tak błogo więc postanowiłem trochę się podelektować spokojem. Nie spieszyło mi się jakoś szczególnie z wyzerowaniem piwerka.
Tak sobie siedziałem, sączyłem i wsłuchiwałem w cykanie świerszczy. Przyszła jednak pora, że oko zaczęło mi się robić lekko maślana więc dokończyłem co miałem do dokończenia, otworzyłem wrota namiotu i szepnąłem sam do siebie " o ku..aaa    ....."




No to już widzę, że natężenie ruchu na łące jest całkiem spore. Nie mam jakiegoś problemu z owadami, nie brzydzę się ich, ale jakoś perspektywa spania w namiocie ze świerszczami nie wydała mi się zbyt przyjemna. Niestety, ale musiałem przeprowadzić eksmisję (nie mylić z eksterminacją ) nieproszonych gości co zajęło mi trochę czasu. Rano okazało się, że kilku nieszczęśników zostało ze mną noc, ale nie wyszli na tym za dobrze gdyż zmienili się w zgniotki. To było niechcący...
W nocy to już raczej klasyka gatunku spania po krzakach czyli buszujące wokół namiotu zwierzaczki, szeleszczenie tu i ówdzie i tym podobne historie. Koło 3:00 w nocy obudziły mnie chcące się wydostać spożyte wcześniej piwerka i jakieś stworzenie wydające z siebie odgłos brzmiący jakby ktoś ze stoickim spokojem mówił "ała". Ałowanie ustało zaraz po tym jak zabrałem się do rozpinania zamka w namiocie.
Do wschodu słońca anomalii nie odnotowano.

Dzień trzynasty na mapie.

Dzień czternasty, środa 26.07.2017

Budzę się koło godziny 8:00 Poranek jak z katalogów turystycznych... ale takich w krzywym zwierciadle. Deszcz... Wychylam łeb z namiotu i widzę nad sobą ciężkie deszczowe chmury.
"Nie, nieeee, nieeeeeee..... bez sensu, idę spać dalej." Jak pomyślał tak zrobił i drugie podejście do powrotu do rzeczywistości wyszło już zdecydowanie lepiej. Taki miałem widok z apartamentu:





Bez zbędnego pośpiechu (w końcu jestem na "wczasach" no nie?) odprawiam poranny rytuał pod tytułem szczypta higieny w warunkach polowych i wrzucam na ruszt jakąś chemiczną strawę.
Leniwie zwijam wciąż mokry od porannego deszczu namiot, pakuję graty na klacz i melduję się gotowy do dalszej drogi.
Chyba nie muszę dodawać, że morda to mi się cieszy jak dziecku, które dostało wypasiony zestaw Lego :)



Pusta droga, eleganckie winkielki, no cud, miód i orzeszki.





Ze względu na to, że jestem daleko od zurbanizowanych regionów co rusz pojawiają się niespodzianki w postaci owiec maszerujących dziarsko po drodze lub w jej pobliżu.



Akurat te powyższe są chyba wersji netto (po goleniu)
Jak tu się nie zakochać w takim krajobrazie? (te małe białe plamki na wzniesieniu ze zdjęcia poniżej to łowiecki)



Albo takim:



W powyższym klimacie mija mi cały dzień. Górskie szosy, pełen relaks i zero pośpiechu.
Jedyny niezbyt przyjemny moment jaki mnie tego dnia spotkał to fatalnie wyglądający wypadek samochodowy w jednej z wiosek, które mijałem. Ewidentnie kierowca ze zbyt dużą prędkością wszedł w ostry zakręt i po prostu z niego wypadł lądując w rowie melioracyjnym. Siła uderzenia była tak duża, że z samochodu wypadł silnik. Nie wiem czy kierowca przeżył, ale wyglądało to naprawdę poważnie.
Poza tym incydentem, dzionek pierwsza klasa. Tak mi się fajnie jeździło, że nawet się nie obejrzałem a już prawie zastał mnie wieczór. Zacząłem się więc rozglądać pomału za miejscem na nocleg, najlepiej z jakimś strumyczkiem żeby się porządnie umyć.
Na całe szczęście w górach nie trudno o idealną miejscóweczkę na dziki camping :) Po kilku kilometrach krążenia i wypatrywania jak sęp, znajduję swój azyl.



Kilkaset metrów od drogi, schowany praktycznie w lesie i na dodatek nad samiusieńkim strumykiem ( na powyższym zdjęciu dosłownie pięć metrów za motocyklem ). Lepiej być nie mo..... a nie, może:



Jutrzejszy dzień zapowiada się dość intensywnie więc nie świruję z siedzeniem do późna. Po spożyciu tego i owego "biorę prysznic" w lodowatym strumyku.
Koło 22:00 pakuję się w śpiworek a szumiący kilka metrów za mną górski potok błyskawicznie wprowadza mnie w błogostan.


Dzień czternasty na mapie.


Dzień piętnasty, czwartek 26.07.2017

Budzi mnie piękny, rześki poranek. W planach może nie mam jakoś imponująco długiej trasy, ale zależy mi na odwiedzeniu rumuńskiej Wieliczki - kopalni soli Salina Turda, na co przjdzie mi poświęcić nieco czasu.
Bez zbędnych ceregieli pakuję się na Łajdaczkę i sunę łykając kilometry:



W pewnym momencie pogoda zaczęła trochę foszyć, ale pogroziłem paluszkiem, postraszyłem, że jak się rozpada to się obrażę i tupnę nóżką i na szczęście nie padało.



Dzięki ciężkim chmurom zrobiło się nawet bardzo klimatycznie.



Im bliżej kopalni soli tym bardziej zaczęło się rozpogadzać i ocieplać.



W Rumuni byłem już tyle razy, że najzwyczajniej przestałem liczyć. Jedno jest pewne, ten kraj chyba nigdy mi nie zbrzydnie i nie przestanie zaskakiwać.



Na miejsce, w którym znajduje się kopalnia soli docieram koło godziny 14:00.
Ludzi chyba z milion, parking wypchany po brzegi, ale znalazł się ciepły kąt dla mojej klaczy.
No to co, aparat fotograficzny w łapkę i lecimy się trochę ochłodzić w podziemiach.
Od razu mówię, jeżeli ktoś był w kopalni soli w Bochni (w Wieliczce nigdy nie byłem, dlatego się do niej nie odnoszę ) tak jak ja i spodziewa się ostrej jazdy windą głęboko pod ziemię to będzie ździebełko rozczarowany. Windy nie ma a do chodnika/tunelu wejściowego schodzi się paręnaście metrów w dół po schodkach. A tak wygląda to od środka:





Rewelacyjnie prezentują się idealnie gładkie, czarne "ściany" :)





Oprócz solnych formacji można zobaczyć jakiegoż to oręża używano do wydobywania NaCl:









Z głównego tunelu - nazwijmy go poziomem zero, możemy się dostać do trzech szybów: Terezia (120m głębokości), Anton (108m głębokości) i Rudolf (42m głębokości). Przyznaję, ja i mój lęk wysokości mieliśmy trochę ciepło...



Na sam dół każdej z komór prowadzą dwie drogi, nooo... dla upartych trzy, ale z tej ostatniej powrót to już raczej z anielskim orszakiem.
Droga numer jeden - kilkuosobowa winda w dół, droga numer dwa - analogowe, drewniane schody. Jakoś tak stanie w kolejce do windy niezbyt mi przypadło do gustu więc wybrałem bramkę numer dwa.
Na poniższym zdjęciu widać "zaciek" solny i dla skali porównawczej, na samym dole zdjęcia można dostrzec dryfującą po podziemnym jeziorze gondolę.



Ten sam "zaciek" od góry strony :






Na zdjęciu poniżej kolejka do windy z powrotem do poziomu zero.



Szybko mi przeszła chęć na przejażdżkę. Ze schodami też się można zaprzyjaźnić to raz, a dwa to wypadałoby rozruszać trochę gnaty po jeździe "konno".
Widać, że sporo kasiorki zainwestowano aby uczynić z tego miejsca atrakcję turystyczną. Tak na dobrą sprawę, to Salina Turda przestała funkcjonować jako czynna kopalnia w 1932 roku. Wróciła do łask po wybuchu drugiej wojny światowej zamieniając pełnioną dotychczas funkcję na schron przeciwlotniczy.
Reasumując na szybciutko, z czystym sumieniem mogę polecić to miejsce jako punkt wycieczki. Może i jest troszkę tłoczno, ale nie ma się co dziwić. W końcu to jedna z największych i najstarszych kopalni soli w Europie.
Śmiganie po schodach dało mi trochę w kość i zgłodniałem jak dzik zimą. Na ratunek przybył mi rumuński fast food, czyli zapiekana buła z kozim serem, jajcami i jakimś mięsiwem zakupiona w przyparkingowej budce z żarciem.
Do Cluj Napoca, w którym zarezerwowałem sobie łóżko w hostelu mam raptem czterdzieści kilometrów więc nie spieszy mi się ani trochę.
Koło godziny 18:00 melduję się na miejscu. Miejsce trafione w dziesiątkę. Niedaleko od starego rynku, hostel prowadzony przez przesympatycznych, zakręconych młodych ludzi i na prawdę z mega pozytywnym klimatem.
Dopełniam wszelakich formalności "meldunkowych" i leniwie zaczynam wypakowywać z motocykla najpotrzebniejsze rzeczy. Słoneczko przypieka radośnie więc robię to z ogromnym mozołem.
Plan na wieczór mam dość konkretny, wymyć się jak człowiek pod prysznicem i wyjść na miasto żeby się porządnie najeść tradycyjną, transylwańską strawą.
Punkt pierwszy odfajkowuję dość szybko. Już prawie wychodzę z hostelu, już jestem jedną nogą na zewnątrz i tylko słyszę za sobą głos z recepcji:
"- Pawel, come here please"
Obracam się na pięcie i widzę sunącą w moją stronę Panią recepcjonistkę ze szklanicą palinki :)
Noooo i z szybkiego wyjścia nici, ale nie mam co narzekać. Miło się rozmawia sącząc jeden z najlepszych bimbrów pod słońcem.
Żeby nie było, koniec końców na starówkę dotarłem, najadłem się za dwóch a po powrocie do hostelu zasnąłem jak niemowlę. W sumie dobrze, nazajutrz czeka mnie ostatni dzień jazdy z szutrami i zarazem ostatni dzień w Rumuni. Niestety....

Dzień piętnasty na mapie.

Dzień szesnasty, piątek 27.07.2017

Wstaję koło 7:00. Łóżko mam w pokoju wieloosobowym więc nie chcąc obudzić współlokatorów podczas pakowania bagażu czaję się i skradam jak komando foki.
Chyba byłem dyskretny bo żadnych pomrukiwań i zawodzeń nie usłyszałem.
Szybko opuszczam miejski region Cluj Napoca i udaję się w stronę Oradei. Nie najkrótszą drogą rzecz jasna.





Niby wszystko pięknie, ładnie, ale zaczyna mnie pomału dopadać dół powrotowy. Tak na dobrą sprawę, to tego dnia kończy się moja wyprawa.
Niewątpliwym pocieszeniem będzie sobotnie spotkanie się z moimi sosnowieckimi ziomeczkami w Namestovie, ale mimo wszystko żal, że tak szybko ten czas zleciał. Szkoda, ale cóż, show must go on, jeszcze się dzień nie skończył.



W końcu dotarłem na ostatni - nazwijmy to terenowy - odcinek tej imprezy.



Dokładnie za zakrętem z powyższego zdjęcia skończył się asfalt i zaczął żwir, taki jak w prawym dolnym rogu fotki.
Wspinaczka po takiej drobnicy równoznaczna jest z tańczącym tylnym kołem, z kolei zjazd po stromiźnie w dół wiąże się z walką o utrzymanie równowagi. Dużo roboty odwalił ABS bo zblokować przednie koło przy ostrym zjeździe wcale nie jest trudno.
Niestety szuterek tak szybko jak się zaczął tak samo znienacka zniknął. Zaledwie po piętnastu kilometrach zabawy z powrotem wróciłem na asfalt.



Zaczęły się też pojawiać pierwsze żywe istoty:







Chyba wspominałem już wcześniej o pojawiających się znikąd owcach prawda? :D



Do Oradei dotarłem zdecydowanie wcześniej niż planowałem. Już koło godziny 15:00 znalazłem  się w centrum. Postanowiłem skorzystać z okazji i wciągnąć porządny obiad jeszcze przed udaniem się na miejsce noclegu, które tak notabene znajdowało się jakieś półtora kilometra od serca miasta. Pomysł okazał się być strzałem w dziesiątkę. Zaraz po dotarciu na miejsce padłem jak kłoda i na jakieś dwie godzinki udałem się do krainy tęczowych wombatów.
Wraz z nadejściem wieczora, w akompaniamencie lanego piwa i szalejącej burzy przyszło mi godnie pożegnać się z Rumunią.
Nie szaleję za długo, jutro muszę wyjechać jak najwcześniej żeby o jakiejś normalnej porze dojechać do chłopaków czekających już w Namestovie. Czeka mnie pięćset kilometrów do złojenia.


Dzień szesnasty na mapie.



Dzień siedemnasty, sobota 28.07.2017

Ruszam w trasę koło 9:00. Nawigacja informuje mnie, że powinienem dojechać do celu na godzinę 15:00. Ze względu na zmianę strefy czasowej będę cofał wskazówki zegara o godzinę więc by się to zgadzało. Dodać jeszcze godzinkę na nieprzewidziane okoliczności i myślę, że na 16:00 dojadę do Namestova.
Jest sobota więc miasto bardzo leniwie budzi się do życia i w okolice przejścia granicznego z Węgrami dojeżdżam bardziej niż sprawnie.
Zahaczam o ostatnią w Rumuni stację benzynową w celu pozbycia się wszystkich monet jakie ciążą mi w kieszeni. Kupuję winietkę, jakieś piwerka dla mojego orszaku powitalnego i po chwili ruszam dalej.
Droga pusta, dwa pasy do ruchu w jedną stronę, dwa do ruchu w przeciwnym kierunku. Jadę sobie dość żwawo środkiem prawego pasa i przyznaję się bez bicia, chyba się zamyśliłem. Tak trochę późnawo (ale nie na tyle, żeby nie mieć czasu na reakcję) zauważyłem stojącego na moim pasie "TIR-a". Najlepszym wyjściem z sytuacji wydało mi się zmienienie pasa na lewy. Zacząłem więc manewr i .... wpierdzieliłem się w koleinę wyżłobioną przez ciągniki siodłowe, ale tak głęboką, że nie byłem w stanie z niej wyjechać, najmniejszych szans......... Szybko chwyciłem za heble i poczułem, że cały motocykl zaczął tańcować na lewo i prawo odbijając się oponami od krawędzi koleiny. Ciągnik coraz bliżej a ja nie mam szans żeby zjechać na żadną ze stron. W końcu udało mi się zatrzymać dosłownie dwa metry przed tirzym zadem i nie będę ukrywał, cieplutko mi się zrobiło i to bardzo... Od tego tego momentu moje skupienie aż do Namestova było na najwyższym granicznym poziomie.
Bez żadnych przygód i ceregieli dotarłem do Namestova koło 16:00 by oddać się świętowaniu zwycięstwa.

Dzień siedemnasty na mapie.


Dzień osiemnasty, niedziela 29.07.2017 + dzień dziewiętnasty, poniedziałek 30.07.2017


To już jest zdecydowanie koniec przygody. W niedzielę popołudniu zwijamy się z Namestova z kolei w poniedziałek wyruszam z powrotem do Szczecina. Bilans kilometrowy (do królestwa paprykarzu) przedstawia poniższe zdjęcie.




Epilog

Czy było warto? A gdzie tam, przecież od skoków adrenaliny i ciśnienia to zawału tylko można dostać. W końcu przygoda to ryzyko. Po co ryzykować jak można siedzieć w domu w ciepłych kapciach przed telewizorem? Bez sensu.
Na co komu pakiet jakiś  głupich wspomnień i migawek z tfu podróży? Po jaką cholerę przełamywać swoje opory, wyznaczać nowe granice, poznawać i eksplorować? To trzeba mieć na prawdę nie po kolei w głowie.
Ciekawe gdzie wywieje mnie w 2018 roku ;)