Nic więc dziwnego, że tegoroczne szesnaście dni wychodnego (16-31 siepień) spędziłem z Haliną, towarzyszem podróży Mariuszem vel Ironem z jego niezniszczalną, niezatapialną, niezdzieralną Violą (Suzuki Volusia) i z paroma ładnymi tysiącami kilometrów dróg, raz lepszych, raz gorszych :)
No, ale po kolei.
1 dzień
Już tradycją jest, że żadnego
wyjazdu nie zaczynamy o zaplanowanej godzinie więc start przesuwamy
z 7.00 na 7.30 a naprawdę ruszamy chwilę przed 8.00.
Warunki pogodowe nie najgorsze, lekko
zachmurzone niebo. Wygląda na to, że będzie gitara.
No i było dobrze mniej więcej do Pszczyny gdzie niebo się rozciekło i zaczął siąpić nieprzyjemny deszcz.
No i było dobrze mniej więcej do Pszczyny gdzie niebo się rozciekło i zaczął siąpić nieprzyjemny deszcz.
Stajemy na najbliższej stacji
benzynowej i z radością (żarcik sytuacyjny) zakładamy
przeciwdeszczowce.
Kontynuujemy żmudną i oklepaną już
trasę w stronę granicy Słowackiej. Z racji dosyć pokaźnego
bagażu (ponad 10kg na każdą sakwę, 40-50 kg torba wypchana ubraniami,
konserwami, wodą, namiot, śpiworek i inny badziew) mam drobne
problemy z płynnym wchodzeniem w winkle. Nie dość, że asfalt jest
śliski z racji deszczu to jeszcze cały ten majdan skutecznie stawia
mi motocykl do pionu, przez co na zmianę ujeżdżam mi dupcia, albo
przednie koło. Jakbym wiózł ze sobą sporych rozmiarów tucznika
:)
Na szczęście po przekroczeniu granicy
pogoda zaczyna się poprawiać. Oczywiście nie mógłbym się nie
zatrzymać i nie cyknąć fotki tak widowiskowego przebiegu:
No właśnie... Mam nauczkę żeby nie robić więcej zdjęć w pośpiechu a najlepiej to w ogóle czasami zmniejszyć tempo. Przy zsiadaniu z motocykla zrzuciłem sobie tankbag (taka saszetunia na dokumenty i inne bzdety nakładana na zbiornik paliwa, która trzyma się nań przy pomocy dwóch silnych magnezów), spadł gdzieś w trawę, podniosłem go i cap z powrotem na zbiornik.
Po przejechaniu parudziesięciu kilometrów moim oczom ukazała elegancka krecha na lakierze, tak lekko na 5 centymetrów... Magnez złapał jakieś opiłki metalu leżące przy drodze a ja zamiast najpierw go oczyścić to od razu hyc na Halinowy zbiorniczek :( no i w czasie jazdy ześlizgnął się o te parę centymerów robiąc przy tym bruzdę. Naporeperuje się w zimę ;P
Dalsza podróż przebiegła raczej nudnawo bo co może być ciekawego w sunięciu kilkaset kilkometrów autostradą...
Pod wieczór udało nam się przekroczyć granicę węgiersko serbską i koło godziny 20.00 po przejechaniu ponad 800km dotarliśmy do Nowego Sadu.
W przeciwieństwie do poprzednich wypraw tym razem przygotowaliśmy sobie mały spis hosteli, campingów i tym podobnych co zdecydowanie usprawniło nam poszukiwania miejsca do spania :) Docieramy do wcześniej poleconego przez wujka google hostelu i.... i pupcia. Brak miejsc... Już mieliśmy wychodzić z minami jak zbite psy gdy właścicielka przybytku karze nam siadać i proponuje pomoc w znalezieniu jakiegoś ciepłego kąta. Obdzwoniła chyba z pięć lokali i wszędzie to samo, brak miejsc. Ostatnie podejście okazało się być strzałem w dziesiątkę. Nie dość że niedrogo to jeszcze hostel w samiuśkim centrum starego miasta w bardzo ładnej kamienicy. Dziękujemy grzecznie za pomoc i mkniemy pod wskazany adres. Po dojechaniu na miejsce okazało się, że będziemy mieli drobny problem z zaparkowaniem motocykli.. Dostaliśmy do dyspozycji podwórze do którego trzeba było przejść przez bramę o szerokości mniej więcej 60-70cm więc łatwo sobie wyobrazić jakie akrobacje odstawialiśmy aby przejechać przez nią objuczonymi motocyklami... Mało tego, żeby dostać się do samego hostelu musieliśmy przepchać motocykle dobre paręset metrów po zatłoczonym chodniku bo drogi dojazdowej do samego budynku nie było. Nie takiego pawiana się świrowało więc trochę gimnastyki i się udało. Nasze laleczki znalazły się pod kluczem :)
Pozostało tylko drałowanie do pokoju z mega ciężkimi bagażami na czwarte piętro, ale to tak dla zdrowotności, żeby uodpornić organizm przed zawałem i wylewem z przeciążenia :D
Na spokojnie rozpakowaliśmy tobołki, myju myju i heeeeeja w miasto, w końcu jest sobota.
Przed wyjazdem orientowałem się mniej więcej w przeliczniku walut w poszczególnych krajach, które planowaliśmy odwiedzić, ale oczywiście nie zapisałem sobie tego nigdzie i z dyńki mi wyszło ile dinarów serbskich to jedna złotówka. Wycieczka do bankomatu była więc dla nas niezłą zagadką, ile wypłacić ze ściany płaczu... Przyjęliśmy że wybieramy wyśrodkowaną opcję czyli 1000dinarów, kompletnie w ciemno nie wiedząc co robimy.
Za tą kasiorkę przehulaliśmy dość bogato cały wieczór, wliczając w to wizytę w knajpie. Żałuje tylko, że nie widziałem swojej miny kiedy się okazało następnego dnia, że ten elegancki balet kosztował nas mniej więcej 35zł, tyle w przeliczeniu wynosi 1000dinarów. Mało tego, jeszcze parę stówek mi zostało :D
Muszę z czystym sumieniem napisać, że Serbia to chyba jeden z bardziej niedocenionych turystycznie krajów w Europie. Mają rewelacyjne góry, całkiem niezłe drogi, no i sami ludzie są bardzo sympatyczni i przyjaźnie nastawieni. A Serbki, mhmmm malina :) prześliczne, zawróciły nam w głowach do tego stopnia, że ja osobiście po powrocie do kraju złożyłem wniosek o obywatelstwo serbskie :D Mariusz też deklarował, że jest pół Polakiem, pół Słowakiem i pół Serbem. Pląsy kończymy bardzo niechętnie, bardzo późno :)
Dzień drugi
A taki widoczek mieliśmy rano z okna :)
Po skromnym śniadaniu składającym się z gorących kubków i jakichś konserw bierzemy się za pakowanie na motocykle. Jak już wcześniej wspomniałem, nasz hostel znajdował się całkiem spory kawałek od jezdni więc znowu czekało nas pchanie motocykli bez odpalania żeby ludzi nie pobudzić. Nie wiem jaki mandat grozi w Serbii za jazdę po chodniku, ale woleliśmy tego nie sprawdzać.
Tak się składa,że z tą przeprawą do jezdni związana jest całkiem zabawna historyjka. Zapakowałem graty na Halinę no i turlam się w kierunki jezdni. Dokulałem się po paru minutach do końca chodnika i sobie pomyślałem, że co ja jak frajer będę się nogami odpychał, zejdę z motocykla i z gracją go przepcham i zaparkuję wzdłuż krawężnika już na drodze. Jak pomyślałem tak zrobiłem, już prawie koniec i poczułem, że zapomniałem złożyć stopkę która idealnie zahaczyła o studzienkę kanalizacyjną. Oczywiście przez spory bagaż zaczęło mnie ściągać na prawą stronę, ale resztkami sił udało mi się utrzymać sprzęt... no prawie, akurat obok mnie przejechał niedzielny kierowca dostawczakiem i uderzył swoim lusterkiem w moje prawe szkiełko. Niestety już nie utrzymałem Haliny i pacnęła na prawą stronę. Na szczęście od czego ma się gmolce, nic się nie stało. Tylko z miną zbitego psa spojrzałem na moją dziunię leżącą na ziemi i pomyślałem "jak ja ją z tymi tobołami podniosę, eeeeeeh". W momencie postawiłem sprzęt do pionu i pamiętałem, że stopką zahaczyłem o studzienkę więc musi być rozłożona. No właśnie, nie sprawdziłem tego... puściłem motocykl, stopka musiała się wcześniej częściowo złożyć no i dup Halina leży na lewej stronie... Oczywiście znowu nic się nie stało, ale taksiarze na pobliskim postoju musieli mieć ubaw po pachy.
Pozbierałem się w pośpiechu i pewnie spaliłem konkretnego buraka, no ale co poradzić, przygodo witaj :D
Ruszamy w stronę Bośni i Hercegowiny, przed nami do zrobienia ponad 400km więc plan mamy napięty jak folia na działce.
Niedaleko granicy zatrzymujemy się na krótki postój, dajemy odetchnąć naszym zadom i wlewamy w siebie energetyki. Nie mija kilka sekund i otacza nas grupka bezdomnych zwierzaków, psiaki i małe koty.
Żal nam się ich zrobiło i zaczęliśmy je karmić, ja się wypśtykałem ze wszystkich konserw jakie miałem, w zasadzie z całego wartościowego żarcia, zostały mi tylko dwie suche kromki chleba tostowego i papryka :)
Po paru minutach głaskania i dokarmiania bezdomnych zwierzorów ruszamy dalej. Granicę przekraczamy na niewielkim przejściu, które z pewnością byśmy przeoczyli gdyby nie nawigacja. Brak jakichkolwiek oznaczeń, jakby w ogóle nie istniało. Celnicy po obu stronach tylko rzucają okiem na nasze paszporty i witamy w Federacji Bośni i Hercegowiny. Muszę przyznać, że pierwsze wrażenie nie najlepsze... miasteczka przygraniczne wyglądają kiepsko, bieda aż piszczy, ale po przejechaniu paru kilometrów w głąb... No rewelka. Winkielki, las, góry równiutki asfalt, no bajka. Jedyne co niszczyło całą radość z zakrętasków to kierowcy notorycznie ścinający zakręty. Ja nie wiem gdzie i jak Ci Bośniacy uczą się jeździć, ale wszyscy robią dokładnie tak samo. Po kilku podbramkowych sytuacjach najnormalniej bałem się prawidłowo wchodzić w zakręty tylko cały czas trzymałem się prawej krawędzi jezdni.
Mało tego, stan techniczny niektórych wehikułów w Bośni pozostawia baaaardzo wiele do życzenia o czym mieliśmy przekonać niebawem.
Taka sytuacja, prosty jak drut odcinek drogi, jeden pas w jedną stronę, drugi w przeciwną i - chwalcie inżynierów dróg wszystkie narody świata - pobocze, asfaltowe nawet :)
Pyrkamy sobie koło 90km/h, przed nami jedzie jakiś niezidentyfikowany wehikuł, ale nie wlecze się, trzyma fajne tempo więc go nie wyprzedzamy bo i po co. No i tak sobie jedziemy gdy nagle pojazd nas poprzedzający staje praktycznie w miejscu i zaczyna skręcać w lewo. Bez jakichkolwiek świateł, hamowania, kierunkowskazu, kompletnie nic... Ja już widziałem swój motocykl wkomponowany w tył samochodu i siebie lecącego prosto w anielski orszak...
Iron jechał za mną i miał więcej czasu na reakcję, wybrał pobocze. Dla mnie została najgorsza z możliwych opcji czyli dodanie gazu, modlenie się żeby chłop nie skręcił od razu i żeby z naprzeciwka nic nie jechało lub przynajmniej nie za blisko środka jezdni oraz ominięcie gamonia lewą stroną. 1:0 dla nas i oby ten wynik się utrzymał, jakoś nie spieszy mi się zmieniać wymiaru :)
Dzień pełen wrażeń, nie ma co, ale po chwili grozy znowu zaczęliśmy się rozkoszować nawijanymi kilometrami.
Nie spieszymy się zbytnio, naszym celem jest Blagaj, leżący parę kilometrów od Mostaru. Na miejsce docieramy późnym wieczorem , koło 21. Rozbijamy się na niewielkim campingu w polu winogron, opłata za noc raczej symboliczna, mało tego, dostajemy od właściciela 1,5 litrową butlę piwerka na dobry sen :) Tak kończymy drugi dzień naszej podróży z wynikiem 420km.
Dzień trzeci
Dosyć intensywny dzień pod względem zwiedzania. Chcemy uderzyć na Mostar, wodospady Kravica i dojechać do Budvy gdzie planujemy spędzić noc.
Wstajemy koło godziny 8, pożywne śniadanko składające się z konserw, czerstwego pieczywa i winogron, których z racji miejsca noclegowego mamy pod dostatkiem :)
Pojedzeni zwijamy nasz cygański tabor i jedziemy najpierw obejrzeć stare "miasto" Blagaj.
W pewnym momencie droga nam się skończyła, tak po prostu :)
Robimy zawrotkę i lecimy na Mostar. Po drodze takie o to cudo mijaliśmy :) Aż się poczułem jak w kraju zimnioka :)
Po mniej więcej półgodzinnym spacerze docieramy do Mostaru. Internety nie kłamały, bardzo ładne miejsce.
Trochę czasu nam zeszło, słoneczko zaczęło dosyć mocno przygrzewać więc czas zwijać żagle i udać się na ochłodę do wodospadów Kravica :)
Woda czyściutka, ale zimna jak wóda w sylwestra. Jako, że z nieba leje się żar niemożebny, temperatura wody jakoś nam nie przeszkadza zbytnio i rzucamy się w toń jak dziki w żołędzie.
Robimy sobie godzinną przerwę po czym lecimy dalej.
Nocleg mamy zaplanowany w Czarnogórze, nad zatoką Kotorską więc czeka nas jeszcze całkiem konkretny kawałek drogi. Ale za to jakiej ładnej :)
Przerabane ma ta moja kobieta ze mną, nie dość, że zmuszam ją do jazdy w upale to jeszcze z takim bagażem :( Ale spisała się dzielnie, twarda sztuka :)
Po kilku godzinach jazdy zakrętaskami dopadło nas zmęczenie połączone z głodem więc zapadła decyzja o postoju przy przydrożnym "bistro".
Mnie już się żołądek owinął wokół kręgosłupa więc nie tracąc zbytnio czasu na dogadywanie się na migi z obsługą zamawiam pierwszą pozycję z menu. Niewiele zrozumiałem z nazwy ale był tam człon "jagnięce". Mariusz jako wegetarianin zamówił trawę :) i został obsłużony zdecydowanie szybciej ja natomiast musiałem trochę poczekać na moją michę. Po paru minutach Pani z obsługi przyniosła mi mój posiłek i szczerze powiedziawszy, pierwsza moja myśl gdy to zobaczyłem była "czemu ja k...a nie zamówiłem frytek..." Dostałem zimny kawał baraniny z dwoma kromkami chleba... No ale co zrobić, człowiek głodny to wszystko zeżre. Tłumaczyłem sobie tylko w głębi że może tutaj tak się je mięcho, na zimno :)
"Pojedzeni" mkniemy jak diabły, niczym letni orkan wyciskając siódme poty z naszych maszyn, czyli 40km/h lekko :) A tak na poważnie, to większość drogi jedziemy raczej spokojnym tempem delektując się każdym kilometrem.
Późnym popołudniem przekraczamy granicę z Czarnogórą i lecimy w stronę Budvy. Na nocleg wybraliśmy znaleziony wcześniej camping niedaleko centrum miasta.
Do celu docieramy koło 21.00 po przejechaniu około 360km. Tanio niestety nie jest, no ale co poradzić, w końcu jesteśmy nad morzem więc ceny są dość wygórowane. Płacimy po 14 eurasków od twarzy i rozkładamy tobołki oraz śpiworki.
Obowiązkowo mknę pod prysznic i tu nastąpił pierwszy szok. Znalazłem miejsce z napisem shower, wbijam, a tam kilka "kabin" z drzwiami zbitymi z jakiejś dykty czy cholera wie czego. Drzwi to nawet za duże słowo, to było coś jak wahadłówki z westernów przez które kowboje dziarskim krokiem wchodzili do salooonu :) No to to była bardzo uboga wersja czegoś takiego. Aaaaale na tym nie koniec, co to to nie :) Sama głowica prysznica od razu jakoś przywołała złe skojarzenia... kurka do odkręcania wody też nie zlokalizowałem, zamiast tego był drucik, który jak się pociągnęło sprawiał, że zaczynała z charakterystycznym bulgotem starych rur lecieć zimniutka H2O. Ot taki luksus za niemałe pieniądzory :) No ale czego się nie robi dla zahartowania, szybki zimny prysznic jeszcze nikomu nie zaszkodził.
Jak się później okazało, Iron miał ciepłą wodę i kurki bo poszedł pod damskie prysznice. Cwaniak jeden :)
Odświeżeni lecimy na piankę. Ładna ta Budva była, bardzo ładna :)
Dzień czwarty
Wstajemy koło godziny 9.00. Dnia poprzedniego zrobiłem sobie eleganckie zakupy, pełno energetyków i innego śmieciowego żarcia natomiast zapomniałem o najistotniejszym czyli śniadaniu... Za karę wcinam suchy bośniacki chleb z wyschniętą papryką. Na deser zmasakrowany, brązowy banan. Hell yeah, uwielbiam to :)
Tak się Mariusz cieszył że ma co na chleb położyć :D
Słoneczko zaczyna prażyć więc zanim zaczyna się robić naprawdę nieznośnie zwijamy naszą małą Moskwę i wsiadamy na motocykle. Przed nami niby "tylko" 340km , ale praktycznie samymi górami więc lekko nie będzie.
Po niecałych stu kilometrach jazdy w upale docieramy do granicy z Albanią, gdzie tracimy dobrą godzinę. To była mordęga, brak jakiegokolwiek cienia a z nieba lał się żar jakby chciał nas żywcem usmażyć.
Co człowieku poradzisz, no nic nie poradzisz więc spokojnie pocimy się aż się do butów wlewa żeby w końcu dostać pozwolenie na przekroczenie granicy. Łuuuuhuuuu
Robimy chwilę postoju na wykręcanie mokrych rzeczy, parę sweet foci dla 12 letnich fanek i kita.
Mijamy Góry Przeklęte i lecimy na Koplik. Po paru kilometrach, na totalnym zadu... odludziu Halina strzela mi focha. Nagle ni z gruchy ni z pietruchy traci moc, ja jej w palnik a ona nic... Żadna kontrolka nawet nie przygasła więc trochę dziwne a ja tak sunę bezwładnie w stronę pobocza i myślę sobie "ki diabeł...". Staję grzecznie, rozkładam stopkę, przekręcam kluczyk w stacyjce na pozycję wyłączoną, czerwony pstryczek elektryczek od awaryjnego wyłączania prądu na OFF żeby za chwilę przełączyć go na ON, przekręcić ponownie kluczyk stacyjki, nacisnąć starter i.... gada :) No luksus, samonaprawiający się motocykl :) Więc lecimy dalej. Do pierwszego miasta w Albanii droga przebiegała nam całkiem spokojnie.
Przysięgam nigdy więcej nie dam się wciągnąć w ruch uliczny w jakimkolwiek albańskim mieście, choćby mnie koniami mieli tam zaciągnąć nie ma opcji.
Dramatyczny dramat... Brak jakichkolwiek zasad ruchu drogowego, jazda na rondzie pod prąd, bez ustępowania pierwszeństwa, no totalny brak jakichkolwiek reguł. Swój wjazd na drogę sygnalizuje się tam trąbieniem, wyjazd w sumie też. W zasadzie to tam się tylko i wyłącznie trąbi i modli o to żeby cało wyjechać z miasta. Mieliśmy okazję dwa razy jechać przez większe skupiska ludności i całe szczęście wyszliśmy z tego bez szwanku, jedynie z uszczerbkiem na psychice :)
Bardzo mile natomiast zaskoczyła nas uprzejmość i gościnność Albańczyków. Po paru godzinach jazdy najzwyczajniej w świecie zgłodnieliśmy więc stanęliśmy przy niewielkiej knajpce znajdującej się przy trasie.
Zwlekamy zesztywniałe tyłki i kierujemy się krokiem marynarza ściągniętego z rozkołysanej beczki w stronę wejścia do knajpy.
Nawet nie zdążyłem dotknąć klamki a drzwi już się otwierają. Maaaaaagiaaa... a nie, to obsługa wpuszcza nas uprzejmie do środka. Kelner skakał wokół nas jak poparzony, ale mina mu trochę zrzedła jak się zapytaliśmy in English czy dostaniemy coś do jedzenia. Chłopina niestety mówił tylko w swoim ojczystym języku, ale całe szczęście z odsieczą ruszyli nam inni goście znajdujący się wewnątrz :) Ja zamówiłem michę mięcha z ryżem, Iron też dostał konkret posiłek, aż ledwo co to przerobiliśmy. Najlepszy w tej całej imprezie okazał się rachunek. W sumie za górę jedzenia i jakieś napoje wyłożyliśmy na stół 7 eurasków. Jak jeszcze chłop zobaczył trójkę napiwku to oczy mu się zaświeciły jakby wygrał los na loterii, proponował nam kawę za friko, jakiś deser, no ale niestety, jeszcze choćby dwa tik taki i otworzył by się zawór przelewowy.
Obżarci ruszamy dalej, podziwiając albański krajobraz.
Drogi w Albanii ogólnie są całkiem niezłe, ale raczej nie ma za bardzo co zjeżdżać w miejsca oznaczone na mapie białymi kreskami.
Gdzieniegdzie niestety asfalt był w takim stanie, że bałem się o utratę języka poprzez przypadkowe kłapnięcie szczęką podczas najeżdżania na kolejną dziurę. Druga wada, gorsza niż sporadyczne dziurska to szerokość pasów.
Kurna chata, drogi którymi dane nam było jechać były tak wąskie, że jak widziałem wlokącego się przed nami TIRa to kląłem na czym świat stoi. Wiadomo jak to w górach, ostre zakręty, stromo no a taki wózek załadowany do granic możliwość nie wyciągnie na podjeździe więcej 3km/h a Ty wlecz się za takim bo akurat przez najbliższe 10km nie ma nawet 15 metrów prostego odcinka jezdni...
Taki olbrzym nie dość że zajmuje cały jeden pas ruchu to jeszcze na zakrętach okupuje również drugi więc nie ma najmniejszych szans na wyprzedzenie. Chyba, że górą...
Ale nie ma co marudzić, dogi i tak lepsze niż u nas a widoki to już wynagrodziły nam wszystko :)
Dzień dobry, przepraszam serdecznie, czy mają Państwo chwilę, żeby porozmawiać o Halinie? :D
Salut! :)
Droga przez Albanię zajęła nam zdecydowanie dłużej niż przewidywaliśmy i nim zdążyliśmy dojechać do granicy z Macedonią słońce zaczęło się dawać nam znak, że zabiera się świecić nad innymi kontynentami...
Miałem tylko nadzieję, że tym razem odprawa paszportowa pójdzie zdecydowanie szybciej i do Macedonii dojedziemy jeszcze jak będzie szarówka.
Rzeczywiście, na przejściu granicznym poszło dosyć gładko, jednak droga w remoncie już po drugiej stronie skutecznie zwolniła nasze tempo.
Zostało nam do pokonania niby tylko 60km, ale zrobiło się ciemno, temperatura z 30 stopni spadła do 14, droga kompletnie nieoświetlona, do tego w nie najlepszej kondycji i zaczęło z nas wychodzić zmęczenie. Połączenie torpeda nieprawdaż? :)
No więc walcząc o przetrwanie, bo trudno to jazdą nazwać, w końcu docieramy do Mawrowa, malutkiej wioski nad jeziorem a jakże, Mavrovsko. W jednej ze wszystkich dwóch knajp w okolicy pytamy o nocleg. Zostajemy poinstruowani, żebyśmy sobie klapnęli bo zaraz przyjedzie ktoś, kto dysponuje wolnym lokum i chętnie nas przekima. Legenda, lepiej być nie może. Po paru minutach podjeżdża po nas starszy Pan rozklekotaną Dacią dosyć ostro dziabniętą rdzawym zębem czasu. Trochę po radziecku, trochę po angielsku prosi nas żebyśmy jechali za nim. Po paruset metrach dojeżdżamy do schludnego domu, gdzie przyjdzie nam spędzić noc.
Rozpakowujemy się i lecimy w teren coś wszamać. Za cel obieramy knajpę, w której pytaliśmy o nocleg. Niestety, gdy docieramy na miejsce okazuje się, że jest już zamknięta. Jest źle... Jesteśmy głodni, spragnieni a wokół żywej duszy. Ze skwaszonymi minami idziemy dalej i w pewnym momencie spotykamy na oko 40 letniego jegomościa. Iron odważnie pyta go po angielskiemu o drogę do jakiejkolwiek otwartej knajpy. Gość się nagle skrzywił, zapowietrzył i pyta z dziwnym grymasem na twarzy:
- Łer ar ju from :)
- Poland
- Aaaaaaa, Poland, good people, very good people, always in my heart.
No i tak dobre parę razy powtórzył tą samą sentencję aż Iron musiał zadać jeszcze raz pytanie właściwe czyli gdzie jest knajpa. Miły i jak się okazało zdrowo dziabnięty Pan obiecał, że zaprowadzi nas w super miejsce i całą drogę nawijał to samo, jacy to Polacy są good people always in my heart, że lubi all people but Polish people good people, very like :)
Żałuję, że nie miałem ze sobą dyktafonu żeby nagrać nasz dialog, ale całą resztę wyjazdu mordy nam się cieszyły na wspomnienie o tej sytuacji :)
Po paru minutach mr Dziabnięty doprowadził nas do niewielkiej knajpki, która oczywiście była zamknięta. Miny na zrzedły jeszcze bardziej, ale Pan kazał się nie przejmować, że on nam otworzy lokal :) Ja zdębiałem, patrzymy co gość robi a on pakuje się na chama do środka, mimo tego że wszystkie światła są pogaszone i każe nam iść za sobą. Nieśmiało wykonujemy polecenia i okazuje się, że przyprowadził nas do swojej znajomej, która prowadzi pensjonat i bar. Grzecznie pytamy zaspaną właścicielkę czy aby na pewno możemy zostać na piwerko, góra piętnaście. Dostaliśmy zgodę :) Tego wieczoru może nie było szaleńczej imprezy, ale uśmialiśmy się ostro :) Po dwóch kufelkach pożegnaliśmy się z naszymi macedońskimi przyjaciółmi, jutro przepuszczamy szturm na Grecję więc musimy być w formie :)
Tak się zupełnie przypadkiem złożyło, że podczas powrotu na kwaterę odezwał się w nas wyrób z chmielu i dzięki temu, oddając się czynności osuszania pęcherza w przydrożnych krzaczorach wyczailiśmy majaczący w blasku księżyca opuszczony budynek stojący w wodzie. Zaintrygował nas niezmiernie i postanowiliśmy, że rano wrócimy go dokładniej zbadać.
Dzień piąty
Wstajemy koło 8.00. Jest rano a słońce już praży konkretnie. Robimy sobie śniadanie prawie jak królowie, mało tego że w kuchni, to jeszcze czystymi sztućcami i możemy sobie nawet klapnąć na krzesełkach :) Nawet najohydniejsza konserwa smakuje w takich warunkach niczym niebiański delikates. Między pasztetem a gorącym kubkiem włączam nawigację i wklepuję trasę, którą planujemy tego dnia złoić.
Ciekawe co to Krzysiu nam dzisiaj powie, przez Ohrid do Metsova w Grecji 380km eeee, z chlebkiem, do przyjęcia. Przewidywany czas podróży - 14 godzin o_O żartowniś... pewnie znowu prze górskie zakrętaski, no ale świetnie wiedzieliśmy na co się piszemy :) Szybciutko pakujemy się na motocykle i lecimy obejrzeć wyczajony wczorajszego wieczoru opuszczony budynek.
Parkujemy przy drodze i lecimy na eksplorację.
Bardzo ciekawe miejsce to raz a dwa udało mi się tam znaleźć jugosłowiański pieniążek z 1954 roku i trochę kości. Wolę nie wnikać skąd się tam wzięły :)
Przed nami jeszcze spory kawałek do przejechania więc ładujemy się na nasze niunie i lecimy nad jezioro Ohrid.
Pogoda jak w Hamerykańskim filmie o Florydzie, niebieściutkie bezchmurne niebo, pełno rozstawionych wędek i starych chłopów topless.
Po krótkim postoju ruszamy w stronę Grecji. Droga oczywiście pierwsza klasa, niezła nawierzchnia, winkielki a i nawet ruch uliczny nie jest zbyt intensywny.
Macedonię opuszczamy mniej więcej w porze obiadowej. Samo przejście graniczne wygląda jak opuszczone, ani jednego celnika, szlabany postawione na sztorc. Przystanąłem na chwilę przed pierwszym, nikt nie wyszedł więc pyrkam pomaleńku w stronę kolejnego . Po pewnej chwili usłyszałem jakieś gwizdanie, myślałem, że mi się wydaje, ale okazało się później, że wyskoczył za mną zaspany celnik.
W międzyczasie przy ostatnim szlabanie wyszła do mnie tylko bardzo duża Greczynka w mundurze, zapytała dokąd jadę, czy jestem z Polski i kazała sunąć dalej.
Do momentu wjechania w górzyste rejony Grecji temperatura wahała się w granicach 33-37 stopni, później nieznacznie spadła do mniej więcej 28. Pomyśleć, że jak byłem berbeciem to chciałem mieszkać w ciepłych krajach z wiecznym latem :)
Po drodze do Metsova mijamy ostrzeżenia o bocznych wiatrach, niedźwiedziach zamieszkujących okoliczne lasy a nawet żółwia dreptającego sobie przy autostradce. Te niedźwiedzie trochę mnie zmartwiły bo zaplanowaliśmy sobie nocleg na dziko nad sztucznym jeziorem Techniti Limni Aoou, otoczonym gęsto lasem.
Do samego Metsova zajeżdźamy wczesnym wieczorem, niestety zaczęło się robić już szaro i do tego doszła jeszcze zmiana czasu na godzinę do przodu. Na szybcika robimy zapasy jedzenia i lecimy szukać jakiejś przytulnej polany skitranej w krzakach. Niestety, ale przyszło nam to robić w totalnych ciemnościach.
Na drogę wypełzło pełno żab i innych gryzoni, w pewnym momencie mało brakło a zaparkowałbym w zajęczym kuprze, ale na szczęście skończyło się tylko na gwałtownym hamowaniu i trąbieniu. Po dobrych paru kilometrach jazdy znajdujemy idealne miejsce na rozbicie namiotów. Niedaleko od drogi, pod drzewkami i do tego osłonięte od drogi krzaczkami. Jakiś czas temu musiały tutaj leżeć ścięte przez drwali drzewa, bo wszędzie było pełno zeschniętej ostrej kory i zostało jeszcze kilka ostemplowanych, gotowych do wywózki pniaków. Ta kora, ze względu na ostre krawędzie okazała się być sporym utrudnieniem dla rozłożenia namiotów. Nie pomógł nam również wybitnie nierówny i kamienisty teren, ale jakoś sobie daliśmy radę :)
Podczas rozbijania obozowiska cały czas słyszeliśmy kręcące się wokół nas zwierzaki, nie mam pojęcia co to było, ale ewidentnie coś się przy nas kręciło. Szczególnie wyraźnie słyszeliśmy, że mamy towarzystwo kiedy w ciszy i blasku księżyca zasiedliśmy do konserw i greckiego piwerka.
Parę minut po północy zawijamy się do jurt. Jak na góry i bliską obecność wody zrobiło się dosyć chłodno, ale w niczym mi to nie przeszkadza i padam w śpiworek jak po ciosie karate.
Następnego dnia Iron opowiadał, że obudził się koło 2 w nocy i słyszał dźwięk dzwoneczka, tak jakby coś z tym dzwoneczkiem łaziło wokół naszych namiotów. Taka ciekawostka :) Obstawialiśmy co to mogło być, zbłąkana owca czy duch dziewczynki, która została bestialsko zamordowana, związana łańcuchami i wrzucona do jeziora i teraz straszy śpiących na dziko turystów, potrząsając łańcuchami które do tej pory pętają jej sine od zimnej wody rączki :) Na dodatek ten duch musiał zostawiać całkiem spore kloce, ale o tym za moment :)
Dzień szósty
Wczesnym rankiem budzi mnie pęcherz i następująca senstencja "K...a jak ja mam wyjść z namiotu..." Po chwili dochodzi do mnie, że już nie śpię i pytam Irona co jest grane. Wywiązuje się między nami następujący dialog:
Ja: Co tam Panie kolego?
I: Między namiotami stoi wielki psiur i się na mnie gapi, jak ja mam wyjść się odlać?
Ja: Jaja sobie robisz, jaki znowu psiur?
I: No taki wielki i się na mnie patrzy...
Ja: Aaaaaa nie wierze Ci czekaj zaraz zerknę...
W tym momencie otwieram namiot, wychylam łeb i faktycznie, półtora metra przed sobą widzę wielkiego psa, który jak gdyby nigdy nic siedzi sobie i gapi się prosto na mnie.
Ja: O k...a, ale wielki!
I: No mówiłem Ci!
Ja: Mamy dwie opcje, albo go jakoś odgonimy, albo przekupimy...
I: Jak go odgonimy?
Ja: Nie wiem, ale mam nożyk i mam konserwę... Chyba go lepiej spróbujmy przekupić...
Poświęciłem pół konserwy turystycznej i kawał kiełby, psiur zeżarł ale sobie nie poszedł....
Ja: Chyba nie zadziałało... wiesz co, mnie się w sumie aż tak bardzo nie chce siku... Ja idę jeszcze spać, może sobie pójdzie...
I: Mnie w sumie też....
Przy drugiej pobudce psiura już nie było :)
Mimo dość wczesnej pory zaczyna się już robić baaardzo ciepło więc postanawiamy iść się popluskać w jeziorku, do którego mamy rzut beretem.
Podczas spacerku do akwenu znaleźliśmy pełno - delikatnie mówiąc - śladów, świadczących o nocnej aktywności tutejszej fauny :) ewentualnie ducha, o którym wcześniej wspomniałem.
Flora też była bardzo urodziwa, jak dotąd nie widziałem takich ładnych roślinek.
Samo jeziorko luksus, czyściutka woda i do tego cieplutka :)
Zaraz po wejściu do wody, otoczyły nas maleńkie rybki, najpierw nieśmiało zaczęły krążyć wokół po czym zaczęły nas najzwyczajniej w świecie skubać :)
Na zdjęciu tego tak fajnie nie widać, nie chciałem za głęboko wchodzić z aparatem, żeby go nie zamoczyć, ale tych rybek w momencie zaczęło się robić pełno.
Najfajniej było zanurzyć się po szyję i odczekać chwilę aż zaczną człowieka całego skubać :) Dobre parę minut tak staliśmy w wodzie jak dzieci.
Tego samego dnia zatrzymaliśmy się na nocleg w miejscowości Parga i jakie było moje zdziwienie, gdy w pewnym miejscu miejscu zobaczyłem salon odnowy biologicznej czy jak to się tam zwie, gdzie znajdowały się szklane akwaria z dokładnie tymi samymi rybkami. Ludzie płacili grube euraski za to, żeby wsadzić swoje giry do tych akwariów i dać się skubać. W sumie to skubały ich rybki i właściciel tego salonu :)
My mieliśmy to za friko i na dodatek w naturalnych warunkach.
Po pluskaniu przyszedł czas na najgorszą część każdego dnia, czyli pakowanie.
Starałem się umilić sobie tą czynność najlepiej jak potrafiłem, znalazłem sobie nawet ziomali, którzy mnie dopingowali :)
W planie mamy zobaczyć wąwóz Vikos w Górach Pindos :) i dojechać nad Morze Jońskie. Krzysiek mówił nam, że na 300 kilometrów będziemy potrzebować 14 godzin. Poczucie humoru go nie opuszcza.
Ruszamy w stronę Vikos, droga niezbyt przystosowana do szybszej jazdy. Wąska, pełno piachu i innego pyłu i niestety momentami bardzo dziurawa.
Najgorsze były przejazdy przez wioski, strasznie strome zjazdy w dół i agrafki. Z racji mocno obładowanych motocykli podczas zjazdów całe obciążenie szło na przód motocykla i na nasze ręce, co w połączeniu z ciągłym naciskaniem klamki sprzęgła i hamulca powodowało szybkie zmęczenie i ból. Już po przeprawie przez góry w Albanii i Macedonii budziłem się przez skurcze z paluchami w pozycji jakbym dalej trzymał manetki, ale to to już było przegięcie.
Jeszcze w Polsce planując trasę starałem się omijać ekspresówki i autostrady, ale w Grecji nie ma sensu poruszać się bocznymi drogami. Są wąskie jak diabli, ciężko jest na takiej drodze wyprzedzić osobówkę a co dopiero ciągnik rolniczy albo ciężarówkę...
Biorąc pod uwagę te dość istotne czynniki musieliśmy nieco zmienić grecką część podróży :)
Wczesnym popołudniem naszym oczom ukazuję się taki widoczek:
Jednej rzeczy tylko nie mogłem zrozumieć. Już wszystko widać jak na tacy, prawie dotknąć możemy wąwóz Vikos a nawigacja uparcie nam wmawia, że przed nami 5 godzin jazdy...
No nic, lecim na Szczecin.
Myślę, że zdjęcia poniżej w miarę zobrazują dlaczego w dalszej podróży staraliśmy się unikać dróg lokalnych. Jak już pisałem wcześniej, wąsko, przesadnie kręto a na dodatek Grecy mają w zwyczaju ni z gruchy ni z pietruchy stanąć na drodze, włączyć awaryjne i iść sobie na kawkę czy innego gyrosa.
Im bliżej wąwozu tym ciekawiej, widoczki pierwsza klasa.
Jak na moje oko, to byliśmy już na miejscu, ale Krzysio kazał nam jechać. No i tak zaczęliśmy się wspinać ostrymi podjazdami, skończył się asfalt i zaczęło coś na kształt kocich łbów...
... i coraz ostrzej w górę...
I w pewnym momencie finito...
Jak to zobaczyłem to najpierw wybuchnąłem histerycznym śmiechem a potem zacząłem szukać w pośpiechu miejsca gdzie mógłbym uciec i zrobić Ironowi trochę przestrzeni żeby mógł się zatrzymać i we mnie nie wkomponować.
Coś pięknego... nie ma miejsca na nawrócenie a poza tym stromo jak jasna cholera. Jedyna opcja to stoczyć się tyłem parędziesiąt metrów w dół i zrobić nawrotkę w jakiejś zatoczce.
Na powyższym zdjęciu można zobaczyć nasz placyk manewrowy. Patrząc jakby w dół drogi, po lewej stronie, widać białą niewielką przestrzeń. To była malutka gruzowa zatoczka. Tam robiliśmy nawijkę, najpierw ja się staczałem, Iron asekurował i potem zmiana. Ubaw po pachy :)
Sam wąwóz Vikos - rewelka. Super dojazd i widok nieziemski. Trzeba tylko uważać na zwierzory dość chętnie wyłażące na drogę.
Achtung, ścinający zakręty kierowcy. Dopiero w Bułgarii kierowcy jeździli ostrożniej i bardziej przepisowo.
Nacieszyliśmy się greckimi górami, lecimy w stronę wybrzeża, które w sumie też jest górzyste :) Nocleg mamy zaplanowany w nadmorskiej miejscowości Parga.
Do celu docieramy późnym popołudniem, ale chyba po raz pierwszy od dłuższego czasu nie rozkładamy namiotów po ciemku.
Na szybko ogarniamy się i ruszamy w miasto. W zasadzie to nasz pierwszy taki porządny wieczór w Grecji i od razu na wstępie doznajemy szoku cenowego. Piwerko w knajpie 5 euro... O ceny jedzenia baliśmy się już zapytać. Faktycznie, kryzys pełną gębą mają. Wieczór kończymy pianką na campingu.
Dzień siódmy
Tego dnia w końcu mamy ludzki dystans do pokonania, jedynie 150km, ale Krzysio i tak wie lepiej, przepowiada 7 godzin do celu :)
Nie przejmujemy się zbytnio jego złośliwościami i ruszamy w stronę wyspy Lefkada. Na samą myśl aż mi się ciepło robi :) Jak byłem łebkiem to marzyłem żeby zobaczyć idealnie niebieściutkie morze, w którym temperatura wody jest jak w wannie. No i w końcu sen się spełnił :)
Raaaaaaj. Kolor wody jak z katalogów biur podróży, tylko słoneczko grzeje trochę za mocno, ale w końcu to Hellada :)
Zostało nam parę kilometrów do przejechania, za cel obraliśmy sobie niewielką mieścinę Vasiliki, znajdującą się na południu wyspy.
Na miejsce docieramy w porze obiadowej. Pełny luz, nie mamy się dokąd spieszyć, wręcz mamy w brud czasu.
Po rozpakowaniu idziemy do sklepu i uskuteczniamy plażing po polsku czyli zimny browarek, klapki, ręczniczek i reklamówki z biedronki :) no może bez tego ostatniego.
Wieczorem idziemy w miasto, najeść się owoców morza i dziabnąć co nieco. Podejmujemy decyzję, że robimy sobie dzień luzu i zostajemy w Vasilikach na dwie noce. Należy nam się trochę odpoczynku.
Koło 23.00 zawijamy się na camping, uzupełniamy zapasy wszelakie w pobliskim sklepie i kontynuujemy relaks przy naszych legowiskach. Rozłożylismy się na motocyklach jak na filmach z Lorenzo Lamasem, z piwerkami, wpatrzeni w gwieździste niebo :)
Zupełnie przypadkiem, okazało się, że koło nas namiot rozbiła dziewczyna, która na polu namiotowym była kompletnie samiuśka, jak palec :) Żal nam się jej zrobiło, no ale przecież nie zagadamy no bo po co, to za trudne...
Po paru minutach ochów i achów wpadamy na genialny plan, godny 8 latków z podstawówki - zostawmy jej liścik. Tak się składało, że następnego dnia chcieliśmy jechać na jedną z najładniejszych plaży w Grecji, Egremni beach więc w tym godnym pożałowania liściku postanowiliśmy zawrzeć zaproszenie na 15 kilometrową przejażdżkę.
Dosyć tego dobrego, idziemy spać :)
Dzień ósmy
Ooooooj pospaliśmy jak na wczasowiczów przystało, do całej 10.00 :) Jak niepyszny zwlekam się z materacyka, trzeba umyć siebie oraz kły i wrzucić jakieś śniadanko, na taki luksus niecodziennie można sobie pozwolić :)
Po drodze pod prysznic spotykam naszą sąsiadkę od liściku i ku mojemu zaskoczeniu, stwierdziła że to było bardzo miłe i chętnie się z nami zabierze na Egremni. Luksus :) Umawiamy się, że spotykamy się za godzinkę, półtora.
W międzyczasie jak już wspomniałem śniadanko mistrzów czyli konserwy i chleb tostowy. Pojedzeni pomału szykujemy się do wymarszu.
Dzisiaj po raz pierwszy od początku naszej podróży będę jechał na nieobładowanym motocyklu :) Opróżniam boczne sakwy z narzędzi, dętek, kanistra z benzyną, prymusa, przeciwdeszczowców, smarów, olejów i innych niezbędnych rzeczy :)
O umówionej godzinie przychodzi nasze dziewczę :) Iron rycerskim gestem daje jej skurzaną kurtałę, kask ( skubaniec miał ze sobą dwa garnki, good job :) ) i rękawicunie, ale z racji tego, że przed wyjazdem zdemontował z motocykla oparcie dla pasażera woźnicą będę ja :)
No to dzida. Niby tylko 15 kilometrów, ale jedziemy dobre pół godzinki. Ostatnie dwa kilometry od Egremni to już jest porażka... Stromy kręty zjazd w dół, najpierw po fatalnej jakości asfalcie a ostatnie paręset metrów szutrem, po nieubitej zapylonej na 2-3 centymetry drodze.
Ten ostatni odcinek to była walka z grawitacją, wystarczyło lekko zblokować koło żeby wpaść w objęcia matki ziemi. Trochę tak głupio wywinąć orła z pasażerem więc robiłem co mogłem żeby tego uniknąć i przyznaję, łatwo nie było.
Na domiar złego, po obu stronach wąskiego zjazdu w dół stały zaparkowane samochody także miejsca za wiele nie było. Jak z naprzeciwka jechało auto to tylko rzucałem mięchem pod nosem na Greków, którzy nie wpadli na pomysł żeby chociaż żwir wysypać na tą gównianą dróżkę.
W pewnym momencie zauważyłem, że w lusterku nie widzę Irona. Znalazłem w miarę stabilny odcinek do zaparkowania i postanowiłem trochę na niego poczekać. Dłuższa chwila minęła a Irona niet... No nic, gaszę motocykl i idę kawałek w górę. Viola leży a Iron bielutki jakby tyle co z wapna wyszedł. Podnosimy motocykl, na szczęście brak jakichkolwiek zniszczeń, tylko wszędzie pełno tego zakichanego kurzu. 1:1 w glebach, ale moja serbska była zdecydowanie głupsza :)
Jedziemy dalej, jak się okazało "parking" dla motocykli jest na samym dole szutrowej ścieżki. Rewelka...
Na szczęście obeszło się już bez przygód i idziemy w stronę przepięknej plaży :)
Reeee weeeee luuuuuu niaaaaaa! Przed nami jeszcze tylko kilkaset schodów w dół i będziemy się pluskać w tej ślicznej wodzie jak małe dziewczynki :)
Woda cieplusia, czyściutka no coś pięknego. Ładnych parę godzin spędziliśmy w tym miejscu.
Okazało się tak w ogóle, że nasza nowo poznana koleżanka jest Niemką :) I tu szok, nawet Germanie potrafią być w porzo. W ogóle to wielki szacuneczek dla dziewczyny, powiedziała nam, że zawsze podróżuje sama, pakuje plecaczek, bookuje sobie bilet na samolot do danego kraju i na miejscu przemieszcza się busem. Kozak, albo Kozaczynininka lepiej :)
Wczesnym popołudniem zbieramy się z powrotem na camping. Słoneczko zaczęło prażyć już nieznośnie i przypaliło nam mordki więc czas na odwrót.
Eeeeeeh i znowu te same akrobacje przy drodze powrotnej ... Nie będę się rozpisywał, znowu była walka i cyrkowanie przy mijankach, ale daliśmy radę. Cało dojechaliśmy na camping. Mało tego, pasażerce bardzo się podobało i stwierdziła, że teraz już chyba rozumie dlaczego ludzie kupują motocykle :)
Resztę dnia i wieczór spędzamy we trójkę. Nazajutrz trzeba będzie się pożegnać, my lecimy dalej, nad morze Egejskie, z kolei Franziska - bo tak miała na imię :) - tam gdzie myśmy zaczęli naszą przygodą z Grecją czyli w stronę Metsova.
Dzień dziewiąty
Koniec leniuchowania, wstajemy koło 9.00 i szykujemy się do wyjazdu. Poprzedniego dnia mimo tego, że jechałem z pasażerką, czułem jakbym jechał na rowerze, teraz powrót do wagi ciężkiej :)
Przed nami 400 km.
Nigdy w życiu nie jechałem w takim upale jaki panował na odcinku Trikala - Larisa...
Szatan i piekło, temperatura nie schodziła poniżej 40 stopni a w momencie kulminacyjnym było nawet 45.
W takim ukropie nie było czym oddychać i baliśmy się trochę, żeby nie przegrzać naszych dziewczyn.
Lekka ulgę przyniósł nam o ironio pożar lasu... Chmura dymu w pewnym momencie przysłoniła słońce więc chociaż tyle...
Po drodze co jakiś czas mijamy greckich "motocyklistów" jeżdżących po autostradzie bez kasków, jakichkolwiek ochraniaczy, nierzadko w samych krótkich gatkach i klapeczkach. Szczyt głupoty, ale w końcu to ich sprawa.
Koło godziny 19.00 dojeżdżamy na camping w Neoi Poroi, ponoć jednej z bardziej rozrywkowych mieścinek na wybrzeżu. Standarcik, rozkładamy namioty i bagaże, prysznic, heja w miasto.
Mimo tego, że słońce już zaszło jakiś czas temu nadal jest gorąco. Posilamy się w greckim fast foodzie i ruszamy na plażę w poszukiwaniu jakiejś knajpki. No i lipa... Rozrywkowa mieścina okazała się być raczej odpowiednikiem naszej Jastarni... sami emeryci albo rodziny z dzieciakami. Nasze poszukiwania spełzły na niczym. W ogóle moje wyobrażenie o Grecji legło w gruzach. Myślałem, że to jest kraj imprez na plażach i dzikich tłumów młodych ludzi tymczasem jest zupełnie inaczej.
Nic się nie dzieje, jest drogo, pełno emerytów zza naszej zachodniej granicy i ogólnie lipa pod względem rozrywek. Również spora część spotkanych przez nas Greków zrobiła na mnie nie najlepsze wrażenie. Niemili, jakby robili łaskę, że muszę z nami rozmawiać w ogóle jakby chodzili z wielkim kijem w zadzie.
Oczywiście nie wszyscy, spotkaliśmy również mega życzliwych ludzi, ale jednak lekki niesmak pozostał.
Dobra, koniec marudzenia :)
Żeby tradycji stało się zadość uskuteczniamy nocną kąpiel w morzu. Ku naszemu zaskoczeniu woda jest cieplejsza od powietrza... żal wychodzić bo na zewnątrz jest zdecydowanie chłodniej :) Coś pięknego :)
Niestety sielanka nie może trwać wiecznie, po dłuższym pluskaniu wracamy na camping, ale rano na pewno wrócimy na plażę zobaczyć czy w dzień też jest taka ciepła woda :)
Dzień dziesiąty
Słowo się rzekło, po śniadanku lecimy na szybkie plażowanko :)
I znowu jak pluskamy się jak dzieciaczki, niebieściutka woda, rzucamy się na fale, piasek w majtach i w zębach.
A zza drzew Olimp się na to patrzy...
Godzinka zapomnienia wystarczy, jedziemy do Kavali, przed nami koło 270km trasy. Grecka przygoda pomału się kończy, czeka nas ostatnia noc nad morzem.
Po drodze jeszcze tylko zdjęcia siedziby Bogów Hellady
Bardzo sprawnie docieramy na do centrum Kavali jednak już nieco mniej sprawnie idzie nam szukanie noclegu.Rozkładam na chodniku mapy i szukam czegoś w pobliżu, natomiats Iron robi wywiad wśród pracowników okolicznych sklepów. Dupa, nikt nic nie wie...
O pomoc proszę taksiarza. Wuala, mamy namiary na jedyny w okolicy camping, jakieś 5km od centrum miasta.
Na miejscu okazuje się, że to camping full opcja i ogólnie wypas :) Basen do dyspozycji, leżaczki za friko, knajpusia nawet. Gra melodia, rozpakowujemy się i zaczynamy ostatni grecki wieczór.
Trochę żałujemy, że po drodze na camping nie zrobiliśmy zakupów bo do najbliższego sklepu mamy niemały kawałek drogi. Niby super bo droga prowadzi najpierw z górki, ale tak to niestety działa, że w drodze powrotnej będzie już pod górkę. Dobre, nie? :)
Nigdzie nam się spieszy, leniwie kroczymy po drodze zahaczając o knajpę z owocami morzami.
Po dłuższym postoju docieramy do małego marketu, robimy zakupy - same najpotrzebniejsze rzeczy, piwerko i woda na rano ;) no i symbolicznie jakieś jedzenie. Wracamy na camping.
Z morzem żegnamy się godnie, nawet bardzo godnie :)
Dzień jedenasty
Przed nami 320km do złojenia. Niby niedużo, ale znowu będziemy cisnąć przez góry więc z campingu ruszamy w miarę wcześnie. Iron chce jeszcze dokupić trochę oleju na dolewki więc jedziemy przez centrum Kavali.
Znajdujemy serwis motocyklowy, Mariusz wchodzi do środka i po krótkiej chwili wychodzi strasznie wkurzony. Pytam się co się stało, okazało się, że Grek prowadzący serwis powiedział mu że jak coś od niego chce to ma to powiedzieć po grecku i w innym języku nie ma zamiaru z nim rozmawiać... Nie ma opcji, żeby nie zrozumiał słowa Motul oil 7100 więc gość był typowym burakiem nic więcej.
Znajdujemy inny serwis, ze zdecydowanie milszą obsługą. Mimo że gość ani słowa in English to bez problemu skumał o co nam chodzi i jeszcze życzył powodzenia i szerokiej drogi. Da się?
W Kavali ruch jak diabli więc trochę czasu nam zajmuje wyjechanie z miasta.
Zmierzamy do Bułgarii. Droga jeszcze po greckiej stronie raczej nudna, cały czas autostrada. Bardzo sympatycznym motywem było spotkanie na trasie naszych południowych sąsiadów - Czechów. Pozdrawiamy się serdecznie i każdy leci w swoją stronę :) A ja myślałem, że knedle nas nie lubią :)
Nawet nie wiem kiedy przekraczamy granicę z Bułgarią. Jednostronna kontrola i hyc, zmiana kraju.
Naszym celem jest niewielka mieścina Kazanlak, do którego docieramy bardzo sprawnie, koło godziny 18.00. Meldujemy się w małym hoteliku i wieczorem wychodzimy na rekonesans.
No muszę przyznać, że spodobała mi się Bułgaria :) Za rok wracam tam na dłużej niż na jedną noc.
Koło północy wracamy do hoteliku. Jutro czeka nas moc atrakcji, które wujek Paweł skrupulatnie przygotował :)
Dzień dwunasty
Wstajemy koło 8.00. Plan mamy napięty więc po szybkim śniadaniu lecimy w trasę. Na pierwszy strzał przewidziany jest opuszczony parlament bułgarskiej partii komunistycznej. Na samą myśl, że uda mi się zobaczyć ten obiekt dostawałem ślinotoku :)
Z Kazanlaka mamy do przejechania jakieś 30km górami. Jedziemy dobre 40 minut, gdy pojawiają się pierwsze oznaki świadczące o bliskości obiektu.
Niestety, ale cały klimat miejsca spiepszyła grupa kilkunastu brytyjskich wieśniaków na motocyklach. Jakim trzeba być kretynem, żeby nie potrafić wejść kawałek po schodkach tylko od razu wjeżdżać po nich motocyklem i popisywać się przed kumplami jakim to jest się kozakiem. Łał wjechałem po schodach patrzcie jaki jestem dzielny.
Wkurzony na maksa zwijam aparat i rzucam pogardliwe spojrzenie na tych pajacy. Mam tylko nadzieje, że gamonie nie pojadą za nami do samego parlamentu...
Odpalamy z Ironem nasze laleczki i suniemy w górę dziurawą jak ser szwajcarski drogą. Po paru minutach docieramy do celu. Mnie już serce wali jak młot :)
Zsiadam z motocykla, aparat i latareczka w dłoń i lecę :)
Oficjalnie nie ma możliwości wejścia do środka ze względu na bardzo zły stan techniczny budynku. Na głównych drzwiach wiszą łańcuchy i kłódki, trzeba trochę się nagimnastykować żeby znaleźć się we wnętrzu parlamentu, ale warto :)
Zdjęcia nie oddają w pełni panującego wewnątrz klimatu, ale wrażenia są niesamowite :) Rozkoszowałem się klimatem dobre pół godziny, no ale niestety...
Spokojne zwiedzanie obiektu przerwała nam znowu ta sama grupa wrzeszczących wieśniaków z wysp. Do środka budynku co prawda nie weszli bo do tego wymagane jest minimum sprawności i obwód w pasie mniejszy niż 4 metry, ale hałasu narobili aż było ich słychać wewnątrz budynku. Czar prysnął...
Wkurzony na maksa wychodzę z Ironem z parlamentu i idziemy do motocykli. Wieśniaki oczywiście kręcą bączki przed wejściem do budynku i popisują się jak to super jeżdżą na stojąco. Jestem pod wrażeniem, naprawdę... banda idiotów.
Wsiadamy na motocykle i jedziemy w stronę granicy z Rumunią. Przed nami niecałe 300 kilometrów. Według mapy czeka nas przeprawa promem... Najs, kicha będzie jak się okaże że prom kursuje tylko do którejś godziny więc asekuracyjnie wolimy się pospieszyć.
Dosłownie parę kilometrów od przejścia granicznego mija nas grupa białych TIRów na ruskich blachach, dokładnie takie jak niedawno pokazywali w telewizji. Czyżby pomoc humanitarna dla Ukrainy od Putina? :)
Bez większych ceregieli do granicy dojeżdżamy chwilę po 17.00. Szybka odprawa paszportowa, kupujemy bilety na łódkę i czekamy dobre pół godziny na przybycie naszego środka transportu.
Jeszcze nigdy nie płynąłem czymś takim :)
Po paru minutach "rejsu" meldujemy się w Rumunii. Jedziemy do miasta Craiova gdzie planujemy spędzić noc.
Jak Rumunię uwielbiam i w ogóle jest moim ulubionym krajem europejskim to południe zdecydowanie odradzam. Nie żeby było niebezpiecznie, albo coś się działo, ale bida aż piszczy. Krajobraz raczej marny, same pola i wioski z chatami w bardzo kiepskim stanie.
Samo miasto Craiova też raczej nieciekawe. Zameldowaliśmy się w hoteliku niedaleko centrum, ale przyznam szczerze że Craiova nie zrobiła na mnie pozytywnego wrażenia. Podczas wieczornego poszukiwania knajpki rozmawialiśmy z miejscowymi i dziwili nam się, że zdecydowaliśmy się odwiedzić to miejsce...
W sumie to to taki rumuński Sosnowiec tylko bardziej wyludniony. U nas mało co się dzieje, ale tam to już miazga.
Na następny dzień mamy przewidzianą Transalpinę więc może to i nawet dobrze, dość szybko wracamy do hotelu. Jutro będzie fun :)
Dzień trzynasty
Do zrobienia mamy niecałe 300km, ale zdajemy sobie sprawę z faktu, że zajmie nam to ładnych parę godzin. Na samą Transalpinę przewidujemy około 4-5 .
Wstajemy więc bez większych ceregieli i pakujemy motocykle. Przed samym startem zakupiłem sobie colusię z automatu i tak mnie ładnie zaskoczył napis na puszce :)
Lecimy. Do Novaci - miejscowości, w której zaczyna się Transalpina dojeżdżamy koło godziny 13.00.
Na początku sieprnia Novaci bardzo ucierpiało podczas powodzi, która nawiedziła te rejony. Podobno woda sięgała kilku metrów. Ku mojemu zaskoczeniu niewiele zostało śladów po tej tragedii, w paru miejscach spękał asfalt na drodze i kilka domów nie zostało jeszcze odremontowanych, ale poza tym wszystko w jak najlepszym porządku.
Znajdujemy stację benzynową i robimy ostatnie tankowanie. Przez najbliższe 150km nie spotkamy żadnego dystrybutora z surowcami ropopochodnymi :)
W 2013 roku w maju nie udało mi się przejechać całej Transalpiny ze względu na zalegający w górach śnieg więc łatwo sobie wyobrazić jaki byłem podjarany perspektywą zaliczenia tym razem całości :)
Wyprzedzanie aut na Transalpinie stanowiło pewną trudność, ale na szczęscie było kilka prostych odcinków :)
Asfalt równiutki jak stół, ale trzeba uważać na kamcory i drobny gruz leżący na drodze szczególnie po ulewach.
Winkle, winkle i jeszcze raz winkle :) Do tego temperatura spadła do 9 stopni :)
Transalpina prawie w całości jest asfaltowa, ale słowo prawie jest dosyć kluczowe. Miejscami pojawiają się takie niespodzianki jak poniżej a już po zjeździe z wierzchołków górskich czeka nas ponad kilometrowy odcinek eleganckiego szutru.
Osuwisko, które powstało w skutek ulewnych deszczy, które nawiedziły Rumunię na przełomie lipca i sierpnia.
Jakby ktoś nie wierzył, że cygańskie tabory istnieją na prawdę :)
No i proszę bardzo, szuterek jak się patrzy.
Śmiało mogę powiedzieć, że to była najlepsza trasa jaką jechałem. Rewelacja, widoki nieziemskie i ogólnie ubaw po pachy. Niby tylko 150 kilometrowy odcinek, ale daje w kość. Sam czas przejazdu o tym świadczy, z Novaci do Sibiu jechaliśmy prawie 5 godzin, oczywiście z postojami :)
Gdy dojechaliśmy na nocleg zdałem sobie sprawę, że nasza podróż wielkimi krokami zbliża się do końca... Niestety, ale co dobre szybko się kończy.
Ostatnia nocka w górskich rejonach Rumunii, następny postój będzie już przy granicy z Węgrami, w Oradei.
Dzień czternasty
Wstajemy bez pośpiechu, przed nami 300km, ale już raczej bez niespodzianek i górskich dróg. Trasa trochę na smutno, w końcu pomału wracamy do domu.
Z Sebes wyruszamy koło godziny 12.00 i na wstępie zaskakuje nas intensywność ruchu drogowego. W miastach spore korki, ale na całe szczęście nie mamy większych problemów z ich wyminięciem. Za każdym razem kierowcy robią nam miejsce i suniemy "środkowym pasem".
Do Oradei docieramy koło 17.00 i bez większych ceregieli znajdujemy hostel. Zmęczenie z poprzedniego dnia daje o sobie znać więc nawet się nie rozpakowujemy tylko najpierw uskuteczniamy drzemkę.
Wieczorem idziemy w miasto coś wszamać. Niestety okaże się to być moją zgubą...
Chyba do końca życia będę wspominał tą noc w Oradei. Pokonało mnie kilka frytek z mięsem i jakimiś sałatkami. Do 4 nad ranem intensywnie rozmawiałem z niedźwiedziami i mam podejrzenia, że wyheftałem nawet rosół z mojej komunii...
Dramat, ostatni raz strułem się w taki sposób w przedszkolu, kopytkami i do dzisiaj nie mogę patrzeć na to danie :)
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nazajutrz czeka nas 500km drogi...
Dzień piętnasty
Poranek tragedia. Brak sił, brak chęci do życia, jak zdjęty z krzyża. Nie mam pojęcia jakim cudem udało mi się w ogóle wstać z łóżka, ale lekko na pewno nie było. Pakowanie to już czynność ponad moje siły, musiałem na moment klapnąć na wyrku.
Z Oradei wyjeżdżamy chyba koło południa.
Sprawnie przekraczamy granicę i witamy na Węgrzech. Po przejechaniu mniej więcej stu kilometrów prawie zasypiam na motocyklu więc zjeżdżamy na stację benzynową.
Nie ma misia, muszę się zdrzemnąć. Kładę się w cieniu i odpływam na godzinę.
Koło 14 ruszamy dalej, mamy dojechać do Namestova i czeka nas jeszcze spory kawał drogi. Na szczęście pogoda nam sprzyja. Co prawda juz na Słowacji niebo zakryły burzowe chmury, ale uniknęliśmy deszczu.
W Namestovie meldujemy się koło 21.00. Mamy zieloną noc :) więc przed pląsami uskuteczniamy konkretną drzemkę i dopiero później ruszamy w teren. Aż dziw, że po takiej noc jak poprzednia mam jeszcze siłę wyjść popsocić co nieco.
Dzień szesnasty
Budzi nas piękny poranek... o 13.00 :) Nie spieszy nam się absolutnie więc korzystamy z dobrodziejstw campingu na którym spędziliśmy noc, smażony syr, zimna kolusia i relaks. Jest dobrze wrócił mi apetyt, powrót do żywych :)
Koło 15.00 zwijamy się do domu, bardzo smutni. Oj bardzo...
Oczywiście powrót nie obył się bez deszczu. Niebo pękło dokładnie w tym samym miejscu gdzie zlało nas na początku podróży, czyli w Pszczynie.
Parę kilometrów przed domem poluzowały mi się spacerówki tak, że zaczęły obracać się wokół własnej osi a Iron prawie zgubił lightbary, także wszystko po staremu, nudno nie może być :)
Z takim wynikiem kończymy podróż
To jest niesprawiedliwe, że czas wolny mija tak szybko. Powinien mijać wolno jak sama nazwa wskazuje :(
Szesnaście dni zeszło jak z bicza strzelił, ale był to rewelacyjny strzał. Dziewięć krajów, ponad pięć tysięcy kilometrów i niezapomniane wrażenia. Z tegorocznego urlopu oprócz wspomnień, zdjęć i kilkudziesięciu giga filmów zostało mi jeszcze trochę papierków, na które zerkam z sentymentem :)
Już się nie mogę doczekać kolejnej wyprawy...