Już nie raz słyszałem, że baran jestem, że tak ciągle ta
Rumunia i Rumunia, że co tam takiego jest, no ale nic nie poradzę. Zakochałem
się, zakochałem się w kraju dziewiczej przyrody, ślicznych gór, wspaniałych
parków narodowych i przemiłych ludzi. Nic więc chyba zatem dziwnego, że
tegoroczną majówkę postanowiłem spędzić gdzie? No a jakżeby inaczej w Rumuni :)
Początkowo miałem jechać z towarzyszem jednak niestety plan
spalił na panewce dosłownie dzień przed planowanym wyjazdem... Pomyślałem, że
szkoda tracić majówki i gnić na dupie więc postanowiłem pojechać sam, a co tam,
raz się żyje :D
Za cel obrałem sobie region leżący przy granicy z Ukrainą a
mianowicie Maramureș i trasę prowadzącą między dwoma pasmami górskimi Munții
Maramureșului i Muntii Rodnei. No to jedziemy :)
1 dzień
Wyruszam zdecydowanie później niż planowałem bo dopiero koło godziny 9.00. Pogoda rewelka, zapowiada się naprawdę piękny dzionek.
Trasa prościutka jak budowa sprzęgła wiskotycznego :), najpierw A4 do Nowego Targu, słowacki Poprad, Presov, Kosice i następnie autostradkami przez Węgry do Oradei.
Ruch oczywiście jak w sobotnią noc w dobrym burdeliku... Gdybym jechał autem to bym zapewne stał w korku do tej pory. W Krakowie dramat, kilkukilometrowy zator. Później nie lepiej i tak aż do Nowego Targu gdzie od razu uciekłem ze słynnej, wiecznie zapachanej Zakopianki.
Granicę przekroczyłem gdzieś koło Łysej Polany :) Droga na Słowacji rewelacyjna, fajne widoczki i w ogóle. Tak mi się fajnie jechało, że nie byłbym sobą, gdybym się nie zamyślił i nie popierdzielił drogi :) Przegapiłem któryś z kolei zjazd i zamiast jechać główna drogą, sunąłem jakimiś zadupiami, ale warto było bo traska mało ruchliwa i z fajnymi winkielakami :)
Od Kosic zaczęła się już nuda, autostrady, drogi przez pola i w ogóle jakoś tak bez szału :)
Pozytywnym akcentem było spotkanie z Ukraińcem, w okolicach Miszkolca. Skubaniec całe Węgry przejechał bez winiety (w kraju gulaszu są niestety obowiązkowe również dla motocykli) po czym gdy dojechał już praktycznie do granicy słowackiej stwierdził, że warto by było kogoś spytać czy autostradki są płatne :) Padło na mnie, uświadomiłem kolegę kozaka, trochę sobie pogadaliśmy, gość się tylko skrzywił dziwnie jak mu powiedziałem gdzie jadę.
W każdym bądź razie pogadali, pośmiali się, trzeba jechać
dalej bo dzień się kończy pomału...
No właśnie, pod wieczór zaczęły się atrakcje... Wiadomo, maj, kwiatuszki, pszczółki bzykają i inne robaczki również. Qrna chata, jak w drogę wyruszyły chrabąszcze to zaczęła się istna kanonada. Co chwile huknięcia w kaszkiet, wizjer upaćkany tak, że ledwo co widać, na kurtce oprócz flaków groteskowo sterczały resztki czułek, odnóży i innych robaczych części. Nic przyjemnego, stanowczo nie polecam...
Do Oradei udało mi się dojechać koło godziny 21.00. Nockę spędziłem w niedrogim choć całkiem przytulnym hostelu, brakło mi sił na szukanie campingu poza miastem a poza tym, zaczęło grzmieć i po prostu wizja jazdy w burzy jakoś mi się zbytnio nie spodobała.
2 dzień
Plan na drugi dzień dość ambitny, niby tylko 350 kilometrów , ale za
to wątpliwej jakości drogami i przez góry.
W trasę ruszam koło godziny 11.00 czasu lokalnego, najpierw
w stronę Satu Mare gdzie ostatni raz byłem w 2012 roku :)
Pogoda początkowo w sam raz, umiarkowane zachmurzenie, nie
za gorąco bo mniej więcej 20 stopni i delikatniutki wiaterek.
Do czasu... Za Satu Mare zaczęło grzmieć...
No nic, zakładam super wygodne kondoniacze przeciwdeszczowe no i kita.
Z dobrą godzinę jechałem w tym badziewiu i jak na złość ani
kropelki...
Koło 15.00 postanowiłem zatrzymać się na jakąś szamą w jednej z
wiejskich knajpek. Korzystając z okazji zrzucam przeciwdeszcze i delektuję się
obiadem gdy jak coś nie pierdyknie w
dach... Wyglądam przez okno a tu czarno... Zaczął sadzić grad wielkości
dwuzłotówki więc szybko zbieram kurtkę i nieprzemakalne ciuchy żeby osłonić
motocykl przed skutkami gradobicia. Zdąrzyłem wybiec, oberwać kilkoma kulkami i
koniec, po gradzie, zaczęło tylko konkretnie lać. Szybki rzut okiem na Halinę,
gra gitara, wracam kończyć szamę :)
Niestety padać nie przestało a jechać trzeba dalej...
Niestety padać nie przestało a jechać trzeba dalej...
Niestety aż do Sapany na zmianię, raz deszcz, raz gorąc.
A tutaj widok z siodła na Wesoły Cmentarz w Sapancie :)
Po wyjechaniu z Sighetu Marmației trasa DN18, którą przyszło mi jechać zaczęła robić się naprawdę malownicza. Nowiutki prosty jak stół asfalcik, śliczne widoczki, no poezja :) Przez moment zacząłem robić sobie nadzieję, że również wysoko w górach stan nawierzchni będzie podobny.
Niestety, skończyły się wioski, cywilizacja i dobry asfalt. Nawierzchnia uległa dramatycznemu wręcz pogorszeniu, krajobraz księżycowy i dziurska takie że nawet tirem bym nie chciał w takie wpaść. No ale za to widoczki pierwsza klasa.
Szczerze to wolę rozpiepszoną w pył drogę w "dziczy" z takim krajobrazem niż nowiutki asfalt w mieście :)
Po dojechaniu na szczyt poraziła mnie temperatura powietrza, która spadła do 4 stopni. No nie ma się co dziwić, 1400m.n.p.m robi swoje, ale jak niebo zaszło czarnymi chmurami to trochę mi zmroziło krew w żyłach.
Zero cywilizacji, schronisko na szczycie zamknięte na cztery spusty, słońce pomału zaczyna zachodzić no i niestety znalazłem się w przysłowiowej dupie. No nie ma co sie spinać, jadę dalej w poszukiwaniu cywilazacji i miejsca na nocleg...
Koło 20.00 zrobiło się już prawie ciemno i na domiar złego zaczął padać śnieg z deszczem... Lepiej być nie może...
Droga dziura na dziurze, jazda w takich warunkach nie ma najmniejszego sensu więc zaczynam szukać kawałka prostego terenu na rozbicie namiotu.
Znalazłem jakieś resztki domu, który ludzie opuścili chyba w czasach rządów Nicolea Ceaușescu...
Umordowany, przemoknięty i głodny jakoś uwinąłem się z przeciąganiem badyli namiotowyh. Do szczęścia brakowało mi tylko nadmuchania materacyka i zrobienia czegoś ciepłego do żarcia.
W Polsce kupiłem sobie super wynalazek, elektryczną pompkę do materaca, która gabarytowa jest mniejsza od nożnej i ogólnie stwierdziłem, że to będzie super gadżet. Wyciągam to to, pakuję w zaworek materacyka, naciskam guziczek ON, pompka zrobiła bz i tyle... W momencie przypomniałem sobie wszystkie przekleństwa we wszystkich językach, które znam... Spanie na ziemi, w chłodzie, wilgoci na nienapompowanym materacu... Rewelunia...Na dobitkę, z ciekawości wyjąłem telefon, żeby sprawdzić zasięg. Ani ćwiartki kreseczki, jakby mnie tam zabili to by się nikt nie dowiedział :)
Z luksusów został mi tylko ciepły posiłek przygotowany na niezawodnym radzieckim Prymusie.
3 dzień
Noc miałem pełną wrażeń. Spałem w praktycznie wszystkim co miałem bo pizgało jak w kieleckim, koło namiotu łaziły mi jakieś dziwne zwierzory wydając z siebie bliżej nieokreślone dźwięki, wyły wilki i ogólnie było wesoło.
Ciekawostka, brudny garnek po kolacji zostawiłem w przedsionku namiotu, rano znalazłem go 20 metrów dalej :)
Poranek przywitał mnie słońcem, ale temperatura nie zachwyciła, 3 stopnie...
Ciepły kociołek z łowicza smakował mi tego ranka jak boski delikates :)
Podczas gdy myłem naczynka w pobliskim strumyczku do moich uszu dobiegł śliczniutki dźwięk silnika V :)
No i ten oto ziomek zjechał w moje nazwijmy to skromne progi :)
Ten sympatyczny koleżka okazał się być Słowakiem. Po krótkiej gadce okazało się, że przez kolejne 20 kilometrów jedziemy mniej więcej w podobnym kierunku. Ja miałem w planie odbić z "głównej drogi" w szosę 17D prowadzącą przez jeszcze bardziej dziewicze tereny.
Wspólnie zbieramy moje obozowisko i przygodo witaj.
Gdy dojechaliśmy do rozstaju dróg, pobladłem... Przysięgam, że aż na ryju poczułem jak zmieniam kolor...
Tam gdzie planowałem jechać na drodze była sterta kamcorów, pewnie naniesiona podczas roztopów, koleiny i błoto...
Zmęczenie nocy poprzedniej i może resztki rozsądku wzięły nade mną górę i skapitulowałem. Teraz trochę żałuję, ale nie powiedziałem jeszcze ostatniego słowa, pewnie wrócę w te rejony ;)
No nic, jadę dalej ze Słowakiem do Cârlibaba Noua czyli jakieś kolejne 40 kilometrów.
Chyba się powtarzam, ale droga miazga, dziura na dziurze a ten słowacki diabeł leci 70km/h... Mówię gorszy nie będę, choć serce mi ściskało na myśl co biedna Halina przeżywa sunąc takimi wertepami, no ale co zrobić.
W pewnym momencie, zacząłem słyszeć metaliczne stuki. Pierwsza myśl - poszedł stelaż od sakwy i się tłucze. Stanąłem na moment na poboczu. Kukam na półeczki, wszystko całe, obchodzę motocykl wszystko niby gra. Już miałem wsiadać gdy zaświtało mi żeby sprawdzić przedni błotnik. Z 4 śrub które go trzymają zostały mi dwie... źródło stuków zlokalizowane, błotnik latał jak Żyd po pustym sklepie. Na szczęście wujek Paweł zawsze wozi ze sobą zapas śrubek, dokręcam błotnik i kita.
Dalsza droga przebiegła bez ceregieli, rozstaję się z nowo poznanym kolegą na końcu DN18, ja jadę w lewo na Vatra Dornei on na Suceavę. Po zjechaniu z gór temperatura drastycznie wzrosła do 11 stopni :) W pierwszym lepszym możliwym miejscu postój na monsterka i tankowanie.
Tego dnia miałem w planie powrót do Oradei, więc do kupy uzbierało się około 400 kilometrów. Kawałek drogi, ale przebiegał raczej spokojnie, nie biorąc pod uwagę wahań pogody. Oczywiście na zmiane burze i słońce, superaśnie.
Śmieszne zdarzenie miałem przed Cluj Napoca, sunę sobie dziarsko równiutką drogą i nagle poczułem dosyć konkretne uderzenie w klatę. Odruchowo złapałem obiekt który mnie uderzył i okazało się, że zaatakował mnie mój własny GPS :)
Baza dokująca trzymająca urządzenie mocowana jest na kilka śrub. Podczas jazdy po górach musiały się poluzować i wypaść bo została mi tylko jedna (cudem jej nie zgubiłem :) ) no i w pewnym momencie i ona puściła co poskutkowało lotem nawigacji. Na szczęście nigdzie mi nie odleciała, nie wywinąłem orła łapiąc ją więc jest dobrze.
Do Oradei dojechałem koło godziny 20.00. Jutro wracam do domu...
4 dzień
W nocy oczywiście lało jak diabli, co chwile jakaś burza i rano długo nie mogłem się przekonać, żeby wychylić łeb na dwór i ocenić panujące warunki atmosferyczne :)
Niestety, moje obawy okazały się słuszne. Pochmurno, lekka na szczęście mżawka i dosyć chłodno.
Co zrobić, takie czasy :) Po szybkim śniadanku pakuję graty na motocykl i z łezką w oku żegnam się z Rumunią.
Po przekroczeniu granicy rumuńsko - węgierskiej zaczęła się moja gehenna...
Zerwał się pierońsko silny wiatr, ale to tak na serio Pudzian wśród wiatrów... Nie dość, że ciężko jest się utrzymać na motocyklu w takich warunkach to dodatkowo na drodze było pełno połamanych konarów, śmieci, kurzu i innego badziewia... Dramat... Wiatr raz prosto w ryj, z boku, ale jak na złość nigdy z tyłu żeby pchnąć motocykl :D
Stany przedzawałowe i wylewy miałem za każdym razem kiedy przyszło mi jechać wzdłuż drzew. Momentami robiło się niebezpiecznie bo gałęzie łamały się jak zapałki a dostać takim badylem raczej nie jest za fajnie, szczególnie jak się jedzie motocyklem
I tak caluśkie Węgry...
Przestało trochę wiać dopiero na Słowacji, ale za to temperatura spadła i wahała się w granicach 5-8 stopni. Szczerze powiedziawszy to dawno tak nie umarzłem... W planie już miałem porwanie jakiegoś psa i wsadzenie pod kurtkę żeby mnie ogrzał i inne tego typu super pomysły... z wynajęciem kogoś do przytulenia włącznie :D
Masakra, droga którą można wciągnąć nosem, przez warunki pogodowe zmieniła się w drogę przez piekło...
Dopiero w Piwnicznej, zrobiło się cieplej, ale już byłem tak umordowany 400 kilometrami w wichurze i pizgawicy, że mało co czułem :D Do domu dotarłem późnym wieczorem, umordowany jak koń po westernie, ale mega zadowolony z wyjazdu, mimo że byłem sam.
Bagażyk doświadczeń ponownie uległ powiększeniu :)
Aaaaa i taka moja luźna refleksja na koniec - pogoda w maju bywa kapryśna :D