Dziewiąty dzień 01.09.2013
Wczesnym rankiem opuszcza nas Mariusz, my z kolei wstajemy bliżej południa. Trzeba nam było solidnego odpoczynku. Na szybko zarzucamy skromne śniadanko i po upływie godziny siedzimy już na motocyklach. Do zrobienia mamy ponad trzysta kilometrów. Naszym celem jest przełom Dunaju a konkretniej miejscowość Orșova leżąca w Rumunii.
Po przejechaniu mnie więcej jednej trzeciej dystansu głód daje nam się we znaki więc stajemy na ostatni ciepły posiłek w Serbii. Za śmieszne pieniądze opychamy się jak dziki. Ja już wcześniej wspomniałem, Serbowie sprawiają wrażenie bardzo przyjaznych i spożywamy we wręcz domowej atmosferze :)
Po wyjątkowo obfitym obiedzie rozleniwiamy się nieco, ale obowiązki wzywają, trzeba ruszać w drogę.
Do granicy docieramy późnym popołudniem. Po szybkiej odprawie paszportowej suniemy elegancką drogą wzdłuż Dunaju. Morda mi się cieszy, w końcu jestem w mojej ukochanej Rumunii :)
Jeszcze przed wyjazdem z Polski, znalazłem informacje, że między miejscowościami Orșova i Dubova znajduje się sporych rozmiarów pomnik-twarz Decebala, władcy Daków, który podczas swoich rządów w latach 87-106 wsławił się walkami z Rzymianami.
Swoją drogą bardzo barwna postać, w Rumunii traktowana jako ikona waleczności. W wielu miastach można spotkać pomniki przedstawiające tego władcę na koniu, z charakterystycznym sztandarem (drako - stworzenie posiadające tułów smoka i głowę wilka) w dłoni.
Ok, trochę się zagalopowałem, wracając do tematu, do Orșovy dojechaliśmy koło godziny 18 więc na spokojnie znajdujemy niewielki hotelik, nasze miejsce na nocleg. Podejmujemy decyzję, że Decebala szukamy nazajutrz więc po odświeżeniu ruszamy w długą na miasto :) Z racji tego, że jest niedziela wiele atrakcji nas nie czeka...
Dziesiąty dzień 02.09.2014
A tak wygląda Orșova z rana :)
Po objuczeniu naszych rumaków wyruszamy na poszukiwania legendarnego władcy Daków. Snujemy się trochę dziurawymi drogami przez wioski w stronę miejscowości o nazwie Dubova. Ja jadę jak w transie ciesząc się jak dziecko z każdej minuty spędzonej w Rumuni :)
Po około dwudziestu kilometrach witamy się z Decebalem.
Czeka nas około trzysta kilometrów drogi więc pospiesznie cykamy fotaski i rżniemy jak kanadyjscy drwale w stronę Piteşti.
Niestety południowa część Rumunii nie jest zbyt atrakcyjna widokowo (nie licząc terenów przy granicy z Serbią czyli przełomu Dunaju) więc przez większość trasy suniemy nudnymi ekspresówkami wśród pól uprawnych i skromnych pomp ropy naftowej. A wracając do tego przełomu :)
Do Piteşti wjeżdżamy idealnie w godzinach szczytu, koło godziny 16.00. Ruch jak diabli a my oczywiście nie mamy sprawdzonego żadnego miejsca na nocleg. Stajemy na parkingu przy jakimś niewielkim biurowcu i próbujemy zlokalizować jakiś tani hotelik, motelik czy inną noclegownię. Nie minęło pięć minut i staje koło nas wypasiona Audica. "Albo mafia, albo tajniacy" pomyślałem. Z karocy wysiadł pan w garniturku i łamaną angielszczyzną pyta nas w jaki sposób może nam pomóc i pyta czy coś się stało. Trochę zdębiałem, ale wytłumaczyłem gościowi, że szukamy jakiegoś niedrogiego, z naciskiem na BARDZO NIEDROGIEGO miejsca na nocleg. Miły pan podał dwie lokalizacje, ostrzegając, że jedna z nich mieści się w dzielnicy cygańskiej a druga jest bliżej centrum jednak najtańsza nie będzie.
Już miałem prosić o adres obiektów kiedy gość zaskoczył mnie propozycją poprowadzenia nas we wspomniane miejsca. Strzeliłem karpika i zasypałem naszego wybawcę gradem podziękowań. Mówiłem już kiedyś, że Rumuni są bardzo przyjaźnie nastawienie i pomocni? :D
Po paru minutach jazdy zatłoczonymi ulicami Piteşti docieramy do dzielnicy, w której mieści się Hostel o wdzięcznej nazwie Flamingo.
Jeszcze raz serdecznie dziękujemy przemiłemu Rumunowi, który doprowadził nas pod samiuśkie drzwi potencjalnego miejsca na nocleg i rozstajemy się w przyjacielskiej atmosferze. Zawsze się człowiekowi przyjemniej na duszy robi jak spotka osobę, która zupełnie bezinteresownie pomoże lub wykona inny przyjazny gest :)
Ok, wracamy do Flamingo... Z zewnątrz zadbany trzypiętrowy budynek, jednak szczerze powiedziawszy - nie zachęca :D W oknach pstre, wręcz agencyjne firanki i w ogóle jakoś tak trochę... No ale raz kozie death, wciskam guziczek dzwonka. Po chwili otwierają się drzwi i przed nami staje kobitka w średnim wieku. Niestety ni w ząb nie mówi po angielsku, pa ruskij toże niet i w ogóle niśt fersztejn. Na migi nam wytłumaczyła, że kogoś zawoła.
Po chwili wychodzi do nas barczysty gościu, typ drobny mafiozo...
Zapamiętam już na stałe, nie oceniaj książki po okładce... Chłopina jak zobaczył dwa motocykle uśmiechnął się od ucha do ucha i zapewnił, że nasze sprzęty są u niego w 100% bezpieczne mimo tego, że dzielnica taka sobie.
Pomieszczenie gospodarcze znajdujące się koło głównego wejścia do hostelu zaadaptowane zostało na pokój garażo gościnny :D więc znajdowały się tam plastikowe krzesła, stolik, jakiś hamak czy inne cudo i Yamaha R1 naszego gospodarza :) Tam też zaproszone zostały nasze Hondziny.
Warunki w samym hostelu - super. Tanio, czysto, przytulnie. Po raz kolejny zostałem bardzo miło zaskoczony.
Po rozpakowaniu gratów postanawiamy uciąć sobie drzemkę a wieczorem... no a jak, piwerko :)
Wczesnym rankiem opuszcza nas Mariusz, my z kolei wstajemy bliżej południa. Trzeba nam było solidnego odpoczynku. Na szybko zarzucamy skromne śniadanko i po upływie godziny siedzimy już na motocyklach. Do zrobienia mamy ponad trzysta kilometrów. Naszym celem jest przełom Dunaju a konkretniej miejscowość Orșova leżąca w Rumunii.
Po przejechaniu mnie więcej jednej trzeciej dystansu głód daje nam się we znaki więc stajemy na ostatni ciepły posiłek w Serbii. Za śmieszne pieniądze opychamy się jak dziki. Ja już wcześniej wspomniałem, Serbowie sprawiają wrażenie bardzo przyjaznych i spożywamy we wręcz domowej atmosferze :)
Po wyjątkowo obfitym obiedzie rozleniwiamy się nieco, ale obowiązki wzywają, trzeba ruszać w drogę.
Do granicy docieramy późnym popołudniem. Po szybkiej odprawie paszportowej suniemy elegancką drogą wzdłuż Dunaju. Morda mi się cieszy, w końcu jestem w mojej ukochanej Rumunii :)
Jeszcze przed wyjazdem z Polski, znalazłem informacje, że między miejscowościami Orșova i Dubova znajduje się sporych rozmiarów pomnik-twarz Decebala, władcy Daków, który podczas swoich rządów w latach 87-106 wsławił się walkami z Rzymianami.
Swoją drogą bardzo barwna postać, w Rumunii traktowana jako ikona waleczności. W wielu miastach można spotkać pomniki przedstawiające tego władcę na koniu, z charakterystycznym sztandarem (drako - stworzenie posiadające tułów smoka i głowę wilka) w dłoni.
Ok, trochę się zagalopowałem, wracając do tematu, do Orșovy dojechaliśmy koło godziny 18 więc na spokojnie znajdujemy niewielki hotelik, nasze miejsce na nocleg. Podejmujemy decyzję, że Decebala szukamy nazajutrz więc po odświeżeniu ruszamy w długą na miasto :) Z racji tego, że jest niedziela wiele atrakcji nas nie czeka...
Dziesiąty dzień 02.09.2014
A tak wygląda Orșova z rana :)
Po objuczeniu naszych rumaków wyruszamy na poszukiwania legendarnego władcy Daków. Snujemy się trochę dziurawymi drogami przez wioski w stronę miejscowości o nazwie Dubova. Ja jadę jak w transie ciesząc się jak dziecko z każdej minuty spędzonej w Rumuni :)
Po około dwudziestu kilometrach witamy się z Decebalem.
Czeka nas około trzysta kilometrów drogi więc pospiesznie cykamy fotaski i rżniemy jak kanadyjscy drwale w stronę Piteşti.
Niestety południowa część Rumunii nie jest zbyt atrakcyjna widokowo (nie licząc terenów przy granicy z Serbią czyli przełomu Dunaju) więc przez większość trasy suniemy nudnymi ekspresówkami wśród pól uprawnych i skromnych pomp ropy naftowej. A wracając do tego przełomu :)
Do Piteşti wjeżdżamy idealnie w godzinach szczytu, koło godziny 16.00. Ruch jak diabli a my oczywiście nie mamy sprawdzonego żadnego miejsca na nocleg. Stajemy na parkingu przy jakimś niewielkim biurowcu i próbujemy zlokalizować jakiś tani hotelik, motelik czy inną noclegownię. Nie minęło pięć minut i staje koło nas wypasiona Audica. "Albo mafia, albo tajniacy" pomyślałem. Z karocy wysiadł pan w garniturku i łamaną angielszczyzną pyta nas w jaki sposób może nam pomóc i pyta czy coś się stało. Trochę zdębiałem, ale wytłumaczyłem gościowi, że szukamy jakiegoś niedrogiego, z naciskiem na BARDZO NIEDROGIEGO miejsca na nocleg. Miły pan podał dwie lokalizacje, ostrzegając, że jedna z nich mieści się w dzielnicy cygańskiej a druga jest bliżej centrum jednak najtańsza nie będzie.
Już miałem prosić o adres obiektów kiedy gość zaskoczył mnie propozycją poprowadzenia nas we wspomniane miejsca. Strzeliłem karpika i zasypałem naszego wybawcę gradem podziękowań. Mówiłem już kiedyś, że Rumuni są bardzo przyjaźnie nastawienie i pomocni? :D
Po paru minutach jazdy zatłoczonymi ulicami Piteşti docieramy do dzielnicy, w której mieści się Hostel o wdzięcznej nazwie Flamingo.
Jeszcze raz serdecznie dziękujemy przemiłemu Rumunowi, który doprowadził nas pod samiuśkie drzwi potencjalnego miejsca na nocleg i rozstajemy się w przyjacielskiej atmosferze. Zawsze się człowiekowi przyjemniej na duszy robi jak spotka osobę, która zupełnie bezinteresownie pomoże lub wykona inny przyjazny gest :)
Ok, wracamy do Flamingo... Z zewnątrz zadbany trzypiętrowy budynek, jednak szczerze powiedziawszy - nie zachęca :D W oknach pstre, wręcz agencyjne firanki i w ogóle jakoś tak trochę... No ale raz kozie death, wciskam guziczek dzwonka. Po chwili otwierają się drzwi i przed nami staje kobitka w średnim wieku. Niestety ni w ząb nie mówi po angielsku, pa ruskij toże niet i w ogóle niśt fersztejn. Na migi nam wytłumaczyła, że kogoś zawoła.
Po chwili wychodzi do nas barczysty gościu, typ drobny mafiozo...
Zapamiętam już na stałe, nie oceniaj książki po okładce... Chłopina jak zobaczył dwa motocykle uśmiechnął się od ucha do ucha i zapewnił, że nasze sprzęty są u niego w 100% bezpieczne mimo tego, że dzielnica taka sobie.
Pomieszczenie gospodarcze znajdujące się koło głównego wejścia do hostelu zaadaptowane zostało na pokój garażo gościnny :D więc znajdowały się tam plastikowe krzesła, stolik, jakiś hamak czy inne cudo i Yamaha R1 naszego gospodarza :) Tam też zaproszone zostały nasze Hondziny.
Warunki w samym hostelu - super. Tanio, czysto, przytulnie. Po raz kolejny zostałem bardzo miło zaskoczony.
Po rozpakowaniu gratów postanawiamy uciąć sobie drzemkę a wieczorem... no a jak, piwerko :)
Jedenasty dzień 03.09.2014
Tego dnia czeka nas zdecydowanie więcej atrakcji :) Cel misji: doejchać do miejscowości Buzău w poblizu której znajdują się wulkany błotne.
Sama trasa podobnie jak poprzedniego dnia, bez zapierających dech widoczków. Niestety, tereny przemysłowe na dodatek okolice Bukaresztu więc spory ruch.
Kierujemy się na słynne Târgovişte gdzie w 1989 mający dość czerwonego terroru Rumuni wymieżyli sprawiedliwość dyktatorowi Nicolae Ceaușescu.
Następnie Ploiești i po mniej więcej dwustu kilometrach dojeżdżamy do całkiem sporej miejscowości Buzău.
Dobrą godzinę szukamy miejsca na nocleg i w końcu pomagają nam policjanci. Od funkcjonariuszy dostaliśmy namiary na tani i przytulny motelik na obrzeżach miasta.
Nie wiem skąd mi się to wzięło, ale nazwa motel, hostel itp. jakoś zawsze kojarzyła mi się z hordami nabitych robotników, niskim standardem i ogólny syfem delikatnie mówiąc. Tymczasem będąc w Rumunii przekonałem się, że tego typu miejsca w niczym nie ustępują trzy gwiazdkowym hotelom. Aaaa no i na dodatek jeszcze tańsze są i to całkiem sporo :) W dodatku naszego miejsca noclegowego broniło takie o to coś :)
Po dotarciu do motelu na szybko zrzucamy majdan i lecimy do parku błotnych wulkanów, który jest oddalony od Buzău o mniej więcej pięćdziesiąt kilometrów. Wklepujemy koordynaty do GPSa i dzida. Po niecałej godzince jazdy docieramy do niewielkiej wioski i Hołek nagle karze zjechać nam w drogę szutrową... Czyżby powtórka z majówki? :D Teoretycznie do celu mamy dziesięć kilometrów więc bez tragedii, ale taki dystans po kamienistej drodze bez grama asfaltu może być nieco niekomfortowy... Decydujemy, że jedziemy tak jak wskazuje GPS. Po paruset metrach ogarnia nas rozpacz. Przed nami staje wzniesienie pod ostrym kątem i na dodatek z wyżłobieniami po ulewie... Autem ciężko wjechać a co dopiero motocyklem i do tego chopperkiem...
Po raz kolejny nasze polskie dupska ratują miejscowi :) W momencie gdy tak staliśmy zapatrzeni jak sroka w gnat podjechał do nas starszy pan w rozklekotanej Dacii. Łamanym rumuńskim tłumaczę gdzie chcemy jechać i facet daje nam wyraźnie do zrozumienia, że drogą którą wybraliśmy daleko nie zajedziemy. Lepiej, nasz wybawca mieszka niedaleko, właśnie wraca do domu, ale co tam, pokaże nam drogę do wulkanów błotnych i karze jechać za sobą. Uhahani wsiadamy na sprzęciory i jedziemy za chłopem, dwa kilometry, pięć, osiem, piętnaście... Kurde aż mi się głupio zrobiło...po ponad dwudziestu kilometrach docieramy na miejsce. Nie wiedziałem jak mam gościowi podziękować a zrobił dla nas niemały kawałek drogi. Nawet nie chciał zwrotu kasiorki za paliwo. Przekozak :)
Dzięki przesympatycznemu rumuńskiemu seniorowi mieliśmy okazję zobaczyć takie coś :)
Krajobraz księżycowy, bardzo ciekawe miejsce. Bąbelki, które widać na niektórych fotkach to oczywiście gaz stąd na terenie całego parku obowiązuje bezwzględny zakaz palenia :)
Oczy nacieszone, wulkany błotne odhaczone z listy must see i wracamy du Buzău.
To był bardzo owocny dzień :)
Dwunasty dzień 04.09.2014
Od samego rana banan na facjacie,po dzisiaj śpimy w Brasovie, moim ulubionym mieście w Rumunii, po drugie czeka nas zdecydowanie bardziej atrakcyjna trasa, malowniczymi wioskami i kręciołkami a po trzecie będziemy bliżej trasy transfogarskiej :)
Startujemy koło godziny 11.00. Piękny dzionek, nie za gorąco idealna pogoda do jazdy. Ruch niewielki, gdzieniegdzie leniwie snują się furmanki i podobnego typu wehikuły. Ledwie co wyjeżdżamy z Buzău i haltuje nas policja... Krew mi z twarzy odpłynęła bo akurat paręset metrów wcześniej na linii ciągłej wyprzedzałem chłopa na koniu, czyżby to był powód zatrzymania? :D
No nic, grzecznie stajemy na poboczu, policjant podchodzi do nas, kuka na rejestrację i każe nam jechać... Super :)
Snujemy się przez wioski, winkielki podziwiając widoczki i wczesnym popołudniem docieramy do Brasova.
Na nocleg wybieramy kwaterę u prywatnej osoby. Do dyspozycji mamy w zasadzie coś a'la kawalerkę. Gitarka :)
Czasu mamy pod dostatkiem więc wybieramy się do sklepu na obrzeżach miasta na uzupełnienie zapasów szamy i płynów. Tego dnia niestety zaczyna mnie brać przeziębienie - efekt łażenia po nocy w Pitesti w krótkim rękawku...
Po operacji uzupełnienia zasobów wracamy na kwaterę, trzeba zregenerować siły przed wieczornymi pląsami :)
W Brasovie nie da się nudzić i zawsze coś się tam dzieje. Na dodatek miasto jest prześliczne i leży u podnóży gór, słowem każdy znajdzie tam coś dla siebie.
My wieczór zaczynamy i kończymy w sympatycznej knajpce, przy palince i chmielu, gawędząc z obsługą i słuchając rad, których piw "rumuńskich" powinniśmy unikać ;P
Trzynasty dzień 05.09.2014
Niestety, palinka nie pomogła na przeziębienie, gardło boli mnie jak jasna cholera i gil ciągnię się do pasa czyli kicha, kaszle, pluje i ogólnie źle sie czuje :)Od samego rana banan na facjacie,po dzisiaj śpimy w Brasovie, moim ulubionym mieście w Rumunii, po drugie czeka nas zdecydowanie bardziej atrakcyjna trasa, malowniczymi wioskami i kręciołkami a po trzecie będziemy bliżej trasy transfogarskiej :)
Startujemy koło godziny 11.00. Piękny dzionek, nie za gorąco idealna pogoda do jazdy. Ruch niewielki, gdzieniegdzie leniwie snują się furmanki i podobnego typu wehikuły. Ledwie co wyjeżdżamy z Buzău i haltuje nas policja... Krew mi z twarzy odpłynęła bo akurat paręset metrów wcześniej na linii ciągłej wyprzedzałem chłopa na koniu, czyżby to był powód zatrzymania? :D
No nic, grzecznie stajemy na poboczu, policjant podchodzi do nas, kuka na rejestrację i każe nam jechać... Super :)
Snujemy się przez wioski, winkielki podziwiając widoczki i wczesnym popołudniem docieramy do Brasova.
Na nocleg wybieramy kwaterę u prywatnej osoby. Do dyspozycji mamy w zasadzie coś a'la kawalerkę. Gitarka :)
Czasu mamy pod dostatkiem więc wybieramy się do sklepu na obrzeżach miasta na uzupełnienie zapasów szamy i płynów. Tego dnia niestety zaczyna mnie brać przeziębienie - efekt łażenia po nocy w Pitesti w krótkim rękawku...
Po operacji uzupełnienia zasobów wracamy na kwaterę, trzeba zregenerować siły przed wieczornymi pląsami :)
W Brasovie nie da się nudzić i zawsze coś się tam dzieje. Na dodatek miasto jest prześliczne i leży u podnóży gór, słowem każdy znajdzie tam coś dla siebie.
My wieczór zaczynamy i kończymy w sympatycznej knajpce, przy palince i chmielu, gawędząc z obsługą i słuchając rad, których piw "rumuńskich" powinniśmy unikać ;P
Trzynasty dzień 05.09.2014
Pociesza mnie myśl, że przed nami transfogarska, która w maju lansowała się na wielce niedostępną ;P
Z Brasova lecimy na Curtea de Argeş gdzie zaczyna się słynna droga 7C. Wijemy się zakrętaskami podziwiając wspaniałe góry. Sto czterdzieści kilometrów eleganckości i...
Tak jest, witamy u podnóży gór forskich :)
Już się nie mogę doczekać momentu dojechania do punktu, w którym musieliśmy skapitulować w maju ze względu na zalegający śnieg.
Po drodze trafiliśmy na ekipę filmową :) no i niestety zostaliśmy zmuszeni przez policję i służby porządkowe do krótkiego postoju
Lecimy dalej. Minęły zaledwie cztery miesiące od naszej ostatniej wizyty na trasie transfogarskiej a nawierzchnia diametralnie uległa poprawie. Połatane dziurska, miejscami nowa nawierzchnia, malina :)
Po drodze mijamy groźnie wyglądający wypadek. Bus z ludźmi wypadł z drogi i uderzył w drzewo. Na szczęście nikomu nic się nie stało, jednak nie zazdroszczę... w tym niezbyt dostępnym rejonie oczekiwanie na pomoc może trwać wiele godzin.
Wijemy się coraz wyżej.
W końcu docieramy do miejsca gdzie w maju dostaliśmy z liścia w ryja od resztek zimy :)
Przedziwne uczucie mnie ogarnęło w tym momencie, przed oczami cały czas mam widok który zastaliśmy w tym miejscu raptem 4 miesiące temu. Mimo pękającego od kataru łba i ogólnie fatalnego samopoczucia spowodowanego chamskim przeziębieniem jestem szczęśliwy :) Zajefajne widoczki, równiutki asfalt no normalnie rewelka... A jechało się tak :) (trasa supcio od samego początku, osławione winkielki 11:50)
http://www.youtube.com/watch?v=kXAfqiISdaY&feature=youtu.be
Po zaliczeniu tej niedostępnej poczułem się spełniony :) Jeszcze tylko transalpina w 2014 i mogę umierać ;P
Po zjechaniu z gór ciśnienie zmienia się dość drastycznie i przez zapchany kinol mam wrażenie jakby łeb miał mi zaraz eksplodować.
Nocleg planujemy w Sebeş. Po zajechaniu na miejsce udajemy się do motelu na obrzeżach miasta. Kolejny raz, niedrogo, przytulnie i szama w pobliskiej knajpce przednia. Zmęczenie rozkłada nas na łopatki i po obiadokolacji zapadamy w sen jak niedźwiedzie. Pękło ponad trzysta czterdzieści kilometrów.
Czternasty dzień 06.09.2014
Od rana wrzucam w siebie garściami gripexy, witaminki i energetyki. Biedna wątroba...
Dzisiaj czeka nas ostatni nocleg w Rumunii i do przejechania mamy ponad dwieście sześćdziesiąt
kilometrów. Stacjonować będziemy w Oradei. Jedziemy (przynajmniej ja) na smutno. Poprzedniego dnia korzystając z motelowego fifirifi znaleźliśmy parę adresów z potencjalnymi miejscami do spania więc mamy nadzieję, że tym razem nie będziemy zwiedzać miasta od zada strony szukając wolnego kąta.
Do Oradei dojeżdżamy wczesnym popołudniem, ale niestety nasz plan spalił na panewce... Wszystkie miejsca, które sobie upatrzyliśmy mają komplet gości. Co za niefart... Przyznam szczerze, że tego dnia miałem już dość, zrobiło się upalnie (ponad trzydzieści stopni) a ja mam gorączkę, zapchany kinol, gardło pełne szpilek i nie mamy gdzie spać...
Pada decyzja, że jeden z nas zostaje przy motocyklach a drugi idzie pieszo rozejrzeć się po okolicy. No to idę :)
Po jakimś czasie udało mi się znaleźć wolny pokój u rumuńskiego Węgra :) Po zrzuceniu gratów z motocykli zalegamy na parę godzin. Wieczorem trzeba się godnie pożegnać z Rumunią więc wypadałoby być w jako takiej formie.
Na nocne harce upatrzyliśmy sobie niewielką knajpkę przy centrum miasta. Kończymy gawędząc z miejscowymi przy piwerku :) Jutro wracamy do domu...
Do Oradei dojeżdżamy wczesnym popołudniem, ale niestety nasz plan spalił na panewce... Wszystkie miejsca, które sobie upatrzyliśmy mają komplet gości. Co za niefart... Przyznam szczerze, że tego dnia miałem już dość, zrobiło się upalnie (ponad trzydzieści stopni) a ja mam gorączkę, zapchany kinol, gardło pełne szpilek i nie mamy gdzie spać...
Pada decyzja, że jeden z nas zostaje przy motocyklach a drugi idzie pieszo rozejrzeć się po okolicy. No to idę :)
Po jakimś czasie udało mi się znaleźć wolny pokój u rumuńskiego Węgra :) Po zrzuceniu gratów z motocykli zalegamy na parę godzin. Wieczorem trzeba się godnie pożegnać z Rumunią więc wypadałoby być w jako takiej formie.
Na nocne harce upatrzyliśmy sobie niewielką knajpkę przy centrum miasta. Kończymy gawędząc z miejscowymi przy piwerku :) Jutro wracamy do domu...
Piętnasty dzień 07.09.2014
Pobudka skoro świt czyli koło 11.00, śniadanko, pakowanko i ustalamy, że tym razem z Oradei nie jedziemy przez Nowy Sącz tylko przez Nowy, ale Targ.
Nie będę opisywał jaki to smutny i niezadowolony z powodu powrotu byłem tego dnia... Nie....
Jazda przez Węgry - nuda, cały czas srautostrady, ruch jak diabli :)
Ciekawiej zaczęło się robić dopiero w górach na Słowacji.
W sumie to dobrze , że wybraliśmy inną trasę, łatwiej się pogodzić z powrotem jadąc atrakcyjną drogą :) Wbrew moim obawom po słowackiej i polskiej stronie Tatr ruch niewielki więc jazda idzie nam płynnie.
Tyłki tylko drętwieją co paręset kilometrów, ale na to nic się nie poradzi. Mniej więcej dwieście kilometrów przed domem dopada nas coraz większe zmęczenie. Mimo rewelacyjnej pogody warunki do jazdy nienajlepsze ze względu na potwornie oślepiające słońce. Po drodze mijamy parę wypadków co nie nastraja zbyt optymistycznie...
Kryzys dopada mnie już praktycznie przed domem, za bramkami na A4. Piętnaście minut postoju i koło godziny 21.00 ląduję na Zagórzu. Tego dnia złojono koło sześciuset kilometrów.
Warto było, niczego nie żałuję :)
W sumie w ciągu całego wyjazdu pękło koło pięciu tysięcy pięciuset kilometrów i prawie całe konto bankowe :)
Wypad zaliczam do mega udanych.
Już się nie mogę doczekać kolejnej długiej trasy...