wtorek, 25 lutego 2014

Bałkany 2013, część druga


Dziewiąty dzień 01.09.2013

Wczesnym rankiem opuszcza nas Mariusz, my z kolei wstajemy bliżej południa. Trzeba nam było solidnego odpoczynku. Na szybko zarzucamy skromne śniadanko i po upływie godziny siedzimy już na motocyklach. Do zrobienia mamy ponad trzysta kilometrów. Naszym celem jest przełom Dunaju a konkretniej miejscowość Orșova leżąca w Rumunii.
Po przejechaniu mnie więcej jednej trzeciej dystansu głód daje nam się we znaki więc stajemy na ostatni ciepły posiłek w Serbii. Za śmieszne pieniądze opychamy się jak dziki. Ja już wcześniej wspomniałem, Serbowie sprawiają wrażenie bardzo przyjaznych i spożywamy we wręcz domowej atmosferze :)
Po wyjątkowo obfitym obiedzie rozleniwiamy się nieco, ale obowiązki wzywają, trzeba ruszać w drogę.
Do granicy docieramy późnym popołudniem. Po szybkiej odprawie paszportowej suniemy elegancką drogą wzdłuż Dunaju. Morda mi się cieszy, w końcu jestem w mojej ukochanej Rumunii :)
Jeszcze przed wyjazdem z Polski, znalazłem informacje, że między miejscowościami Orșova i Dubova znajduje się sporych rozmiarów pomnik-twarz Decebala, władcy Daków, który podczas swoich rządów w latach 87-106 wsławił się walkami z Rzymianami.
Swoją drogą bardzo barwna postać, w Rumunii traktowana jako ikona waleczności. W wielu miastach można spotkać pomniki przedstawiające tego władcę na koniu, z charakterystycznym sztandarem (drako - stworzenie posiadające tułów smoka i głowę wilka) w dłoni.
Ok, trochę się zagalopowałem, wracając do tematu, do Orșovy dojechaliśmy koło godziny 18 więc na spokojnie znajdujemy niewielki hotelik, nasze miejsce na nocleg. Podejmujemy decyzję, że Decebala szukamy nazajutrz więc po odświeżeniu ruszamy w długą na miasto :) Z racji tego, że jest niedziela wiele atrakcji nas nie czeka...

Dziesiąty dzień 02.09.2014

A tak wygląda Orșova z rana :)








Po objuczeniu naszych rumaków wyruszamy na poszukiwania legendarnego władcy Daków. Snujemy się trochę dziurawymi drogami przez wioski w stronę miejscowości o nazwie Dubova. Ja jadę jak w transie ciesząc się jak dziecko z każdej minuty spędzonej w Rumuni :)
Po około dwudziestu kilometrach witamy się z Decebalem.




Czeka nas około trzysta kilometrów drogi więc pospiesznie cykamy fotaski i rżniemy jak kanadyjscy drwale w stronę Piteşti.
Niestety południowa część Rumunii nie jest zbyt atrakcyjna widokowo (nie licząc terenów przy granicy z Serbią czyli przełomu Dunaju) więc przez większość trasy suniemy nudnymi ekspresówkami wśród pól uprawnych i skromnych pomp ropy naftowej. A wracając do tego przełomu :)



Do Piteşti wjeżdżamy idealnie w godzinach szczytu, koło godziny 16.00. Ruch jak diabli a my oczywiście nie mamy sprawdzonego żadnego miejsca na nocleg. Stajemy na parkingu przy jakimś niewielkim biurowcu i próbujemy zlokalizować jakiś tani hotelik, motelik czy inną noclegownię. Nie minęło pięć minut i staje koło nas wypasiona Audica. "Albo mafia, albo tajniacy" pomyślałem. Z karocy wysiadł pan w garniturku i łamaną angielszczyzną pyta nas w jaki sposób może nam pomóc i pyta czy coś się stało. Trochę zdębiałem, ale wytłumaczyłem gościowi, że szukamy jakiegoś niedrogiego, z naciskiem na BARDZO NIEDROGIEGO miejsca na nocleg. Miły pan podał dwie lokalizacje, ostrzegając, że jedna z nich mieści się w dzielnicy cygańskiej a druga jest bliżej centrum jednak najtańsza nie będzie.
Już miałem prosić o adres obiektów kiedy gość zaskoczył mnie propozycją poprowadzenia nas we wspomniane miejsca. Strzeliłem karpika i zasypałem naszego wybawcę gradem podziękowań. Mówiłem już kiedyś, że Rumuni są bardzo przyjaźnie nastawienie i pomocni? :D
Po paru minutach jazdy zatłoczonymi ulicami Piteşti docieramy do dzielnicy, w której mieści się Hostel o wdzięcznej nazwie Flamingo.
Jeszcze raz serdecznie dziękujemy przemiłemu Rumunowi, który doprowadził nas pod samiuśkie drzwi potencjalnego miejsca na nocleg i rozstajemy się w przyjacielskiej atmosferze. Zawsze się człowiekowi przyjemniej na duszy robi jak spotka osobę, która zupełnie bezinteresownie pomoże lub wykona inny przyjazny gest :)
Ok, wracamy do Flamingo... Z zewnątrz zadbany trzypiętrowy budynek, jednak szczerze powiedziawszy - nie zachęca :D W oknach pstre, wręcz agencyjne firanki i w ogóle jakoś tak trochę... No ale raz kozie death, wciskam guziczek dzwonka. Po chwili otwierają się drzwi i przed nami staje kobitka w średnim wieku. Niestety ni w ząb nie mówi po angielsku, pa ruskij toże niet i w ogóle niśt fersztejn. Na migi nam wytłumaczyła, że kogoś zawoła.
Po chwili wychodzi do nas barczysty gościu, typ drobny mafiozo...
Zapamiętam już na stałe, nie oceniaj książki po okładce... Chłopina jak zobaczył dwa motocykle uśmiechnął się od ucha do ucha i zapewnił, że nasze sprzęty są u niego w 100% bezpieczne mimo tego, że dzielnica taka sobie.
Pomieszczenie gospodarcze znajdujące się koło głównego wejścia do hostelu zaadaptowane zostało na pokój garażo gościnny :D więc znajdowały się tam plastikowe krzesła, stolik, jakiś hamak czy inne cudo i Yamaha R1 naszego gospodarza :) Tam też zaproszone zostały nasze Hondziny.
Warunki w samym hostelu - super. Tanio, czysto, przytulnie. Po raz kolejny zostałem bardzo miło zaskoczony.
Po rozpakowaniu gratów postanawiamy uciąć sobie drzemkę a wieczorem... no a jak, piwerko :)


Jedenasty dzień 03.09.2014

Tego dnia czeka nas zdecydowanie więcej atrakcji :) Cel misji: doejchać do miejscowości Buzău w poblizu której znajdują się wulkany błotne.
Sama trasa podobnie jak poprzedniego dnia, bez zapierających dech widoczków. Niestety, tereny przemysłowe na dodatek okolice Bukaresztu więc spory ruch.
Kierujemy się na słynne Târgovişte gdzie w 1989 mający dość czerwonego terroru Rumuni wymieżyli sprawiedliwość dyktatorowi Nicolae Ceaușescu.
Następnie Ploiești i po mniej więcej dwustu kilometrach dojeżdżamy do całkiem sporej miejscowości Buzău.
Dobrą godzinę szukamy miejsca na nocleg i w końcu pomagają nam policjanci. Od funkcjonariuszy dostaliśmy namiary na tani i przytulny motelik na obrzeżach miasta.
Nie wiem skąd mi się to wzięło, ale nazwa motel, hostel itp. jakoś zawsze kojarzyła mi się z hordami nabitych robotników, niskim standardem i ogólny syfem delikatnie mówiąc. Tymczasem będąc w Rumunii przekonałem się, że tego typu miejsca w niczym nie ustępują trzy gwiazdkowym hotelom. Aaaa no i na dodatek jeszcze tańsze są i to całkiem sporo :) W dodatku naszego miejsca noclegowego broniło takie o to coś :)



Po dotarciu do motelu na szybko zrzucamy majdan i lecimy do parku błotnych wulkanów, który jest oddalony od Buzău o mniej więcej pięćdziesiąt kilometrów. Wklepujemy koordynaty do GPSa i dzida. Po niecałej godzince jazdy docieramy do niewielkiej wioski i Hołek nagle karze zjechać nam w drogę szutrową... Czyżby powtórka z majówki? :D Teoretycznie do celu mamy dziesięć kilometrów więc bez tragedii, ale taki dystans po kamienistej drodze bez grama asfaltu może być nieco niekomfortowy... Decydujemy, że jedziemy tak jak wskazuje GPS. Po paruset metrach ogarnia nas rozpacz. Przed nami staje wzniesienie pod ostrym kątem i na dodatek z wyżłobieniami po ulewie... Autem ciężko wjechać a co dopiero motocyklem i do tego chopperkiem...
Po raz kolejny nasze polskie dupska ratują miejscowi :) W momencie gdy tak staliśmy zapatrzeni jak sroka w gnat podjechał do nas starszy pan w rozklekotanej Dacii. Łamanym rumuńskim tłumaczę gdzie chcemy jechać i facet daje nam wyraźnie do zrozumienia, że drogą którą wybraliśmy daleko nie zajedziemy. Lepiej, nasz wybawca mieszka niedaleko, właśnie wraca do domu, ale co tam, pokaże nam drogę do wulkanów błotnych i karze jechać za sobą. Uhahani wsiadamy na sprzęciory i jedziemy za chłopem, dwa kilometry, pięć, osiem, piętnaście... Kurde aż mi się głupio zrobiło...po ponad dwudziestu kilometrach docieramy na miejsce. Nie wiedziałem jak mam gościowi podziękować a zrobił dla nas niemały kawałek drogi. Nawet nie chciał zwrotu kasiorki za paliwo. Przekozak :)
Dzięki przesympatycznemu rumuńskiemu seniorowi mieliśmy okazję zobaczyć takie coś :)












Krajobraz księżycowy, bardzo ciekawe miejsce. Bąbelki, które widać na niektórych fotkach to oczywiście gaz stąd na terenie całego parku obowiązuje bezwzględny zakaz palenia :)
Oczy nacieszone, wulkany błotne odhaczone z listy must see i wracamy du Buzău. 
To był bardzo owocny dzień :)

Dwunasty dzień 04.09.2014

Od samego rana banan na facjacie,po dzisiaj śpimy w Brasovie, moim ulubionym mieście w Rumunii, po drugie czeka nas zdecydowanie bardziej atrakcyjna trasa, malowniczymi wioskami i kręciołkami a po trzecie będziemy bliżej trasy transfogarskiej :)
Startujemy koło godziny 11.00. Piękny dzionek, nie za gorąco idealna pogoda do jazdy. Ruch niewielki, gdzieniegdzie leniwie snują się furmanki i podobnego typu wehikuły. Ledwie co wyjeżdżamy z Buzău i haltuje nas policja... Krew mi z twarzy odpłynęła bo akurat paręset metrów wcześniej na linii ciągłej wyprzedzałem chłopa na koniu, czyżby to był powód zatrzymania? :D
No nic, grzecznie stajemy na poboczu, policjant podchodzi do nas, kuka na rejestrację i każe nam jechać... Super :)
Snujemy się przez wioski, winkielki podziwiając widoczki i wczesnym popołudniem docieramy do Brasova.
Na nocleg wybieramy kwaterę u prywatnej osoby. Do dyspozycji mamy w zasadzie coś a'la kawalerkę. Gitarka :)



 Czasu mamy pod dostatkiem więc wybieramy się do sklepu na obrzeżach miasta na uzupełnienie zapasów szamy i płynów. Tego dnia niestety zaczyna mnie brać przeziębienie - efekt łażenia po nocy w Pitesti w krótkim rękawku...
Po operacji uzupełnienia zasobów wracamy na kwaterę, trzeba zregenerować siły przed wieczornymi pląsami :)
W Brasovie nie da się nudzić i zawsze coś się tam dzieje. Na dodatek miasto jest prześliczne i leży u podnóży gór, słowem każdy znajdzie tam coś dla siebie.



My wieczór zaczynamy i kończymy w sympatycznej knajpce, przy palince i chmielu, gawędząc z obsługą i słuchając rad, których piw "rumuńskich" powinniśmy unikać ;P

Trzynasty dzień 05.09.2014

Niestety, palinka nie pomogła na przeziębienie, gardło boli mnie jak jasna cholera i gil ciągnię się do pasa czyli kicha, kaszle, pluje i ogólnie źle sie czuje :)
Pociesza mnie myśl, że przed nami transfogarska, która w maju lansowała się na wielce niedostępną ;P
Z Brasova lecimy na Curtea de Argeş gdzie zaczyna się słynna droga 7C. Wijemy się zakrętaskami podziwiając wspaniałe góry. Sto czterdzieści kilometrów eleganckości i...


Tak jest, witamy u podnóży gór forskich :)
Już się nie mogę doczekać momentu dojechania do punktu, w którym musieliśmy skapitulować w maju ze względu na zalegający śnieg.
Po drodze trafiliśmy na ekipę filmową :) no i niestety zostaliśmy zmuszeni przez policję i służby porządkowe do krótkiego postoju




Lecimy dalej. Minęły zaledwie cztery miesiące od naszej ostatniej wizyty na trasie transfogarskiej  a nawierzchnia diametralnie uległa poprawie. Połatane dziurska, miejscami nowa nawierzchnia, malina :)
Po drodze mijamy groźnie wyglądający wypadek. Bus z ludźmi wypadł z drogi i uderzył w drzewo. Na szczęście nikomu nic się nie stało, jednak nie zazdroszczę... w tym niezbyt dostępnym rejonie oczekiwanie na pomoc może trwać wiele godzin.
Wijemy się coraz wyżej.




W końcu docieramy do miejsca gdzie w maju dostaliśmy z liścia w ryja od resztek zimy :)










 


Przedziwne uczucie mnie ogarnęło w tym momencie, przed oczami cały czas mam widok który zastaliśmy w tym miejscu raptem 4 miesiące temu. Mimo pękającego od kataru łba i ogólnie fatalnego samopoczucia spowodowanego chamskim przeziębieniem jestem szczęśliwy :) Zajefajne widoczki, równiutki asfalt no normalnie rewelka... A jechało się tak :) (trasa supcio od samego początku, osławione winkielki 11:50)

http://www.youtube.com/watch?v=kXAfqiISdaY&feature=youtu.be

Po zaliczeniu tej niedostępnej poczułem się spełniony :) Jeszcze tylko transalpina w 2014 i mogę umierać ;P
Po zjechaniu z gór ciśnienie zmienia się dość drastycznie i przez zapchany kinol mam wrażenie jakby łeb miał mi zaraz eksplodować.
Nocleg planujemy w Sebeş. Po zajechaniu na miejsce udajemy się do motelu na obrzeżach miasta. Kolejny raz, niedrogo, przytulnie i szama w pobliskiej knajpce przednia. Zmęczenie rozkłada nas na łopatki i po obiadokolacji zapadamy w sen jak niedźwiedzie. Pękło ponad trzysta czterdzieści kilometrów.

Czternasty dzień 06.09.2014
 
Od rana wrzucam w siebie garściami gripexy, witaminki i energetyki. Biedna wątroba...
Dzisiaj czeka nas ostatni nocleg w Rumunii i do przejechania mamy ponad dwieście sześćdziesiąt
kilometrów. Stacjonować będziemy w Oradei. Jedziemy (przynajmniej ja) na smutno. Poprzedniego dnia korzystając z motelowego fifirifi znaleźliśmy parę adresów z potencjalnymi miejscami do spania więc mamy nadzieję, że tym razem nie będziemy zwiedzać miasta od zada strony szukając wolnego kąta.
Do Oradei dojeżdżamy wczesnym popołudniem, ale niestety nasz plan spalił na panewce... Wszystkie miejsca, które sobie upatrzyliśmy mają komplet gości. Co za niefart... Przyznam szczerze, że tego dnia miałem już dość, zrobiło się upalnie (ponad trzydzieści stopni) a ja mam gorączkę, zapchany kinol, gardło pełne szpilek i nie mamy gdzie spać...
Pada decyzja, że jeden z nas zostaje przy motocyklach a drugi idzie pieszo rozejrzeć się po okolicy. No to idę :)
Po jakimś czasie udało mi się znaleźć wolny pokój u rumuńskiego Węgra :) Po zrzuceniu gratów z motocykli zalegamy na parę godzin. Wieczorem trzeba się godnie pożegnać z Rumunią więc wypadałoby być w jako takiej formie.
Na nocne harce upatrzyliśmy sobie niewielką knajpkę przy centrum miasta. Kończymy gawędząc z miejscowymi przy piwerku :) Jutro wracamy do domu...
 

Piętnasty dzień 07.09.2014

Pobudka skoro świt czyli koło 11.00, śniadanko, pakowanko i ustalamy, że tym razem z Oradei nie jedziemy przez Nowy Sącz tylko przez Nowy, ale Targ.
Nie będę opisywał jaki to smutny i niezadowolony z powodu powrotu byłem tego dnia... Nie....
Jazda przez Węgry - nuda, cały czas srautostrady, ruch jak diabli :)
Ciekawiej zaczęło się robić dopiero w górach na Słowacji.
W sumie to dobrze , że wybraliśmy inną trasę, łatwiej się pogodzić z powrotem jadąc atrakcyjną drogą :) Wbrew moim obawom po słowackiej i polskiej stronie Tatr ruch niewielki więc jazda idzie nam płynnie.
Tyłki tylko drętwieją co paręset kilometrów, ale na to nic się nie poradzi. Mniej więcej dwieście kilometrów przed domem dopada nas coraz większe zmęczenie. Mimo rewelacyjnej pogody warunki do jazdy nienajlepsze ze względu na potwornie oślepiające słońce. Po drodze mijamy parę wypadków co nie nastraja zbyt optymistycznie...
Kryzys dopada mnie już praktycznie przed domem, za bramkami na A4. Piętnaście minut postoju i koło godziny 21.00 ląduję na Zagórzu. Tego dnia złojono koło sześciuset kilometrów.
Warto było, niczego nie żałuję :)
W sumie w ciągu całego wyjazdu pękło koło pięciu tysięcy pięciuset kilometrów i prawie całe konto bankowe :)
Wypad zaliczam do mega udanych.
Już się nie mogę doczekać kolejnej długiej trasy...
 

niedziela, 2 lutego 2014

Bałkany 2013, część pierwsza

Jest rok 1387. W niewielkiej wiosce, leżącej na terenie dzisiejszej Mołdawii mieszka pięcioletni chłopiec o imieniu Sebastian. Nie wyróżnia się niczym spośród swoich rówieśników, podobnie jak oni radośnie gania za odyńcami, patroszy jelenie, nabija głowy swoich wrogów na włócznie, chodzi zimą bez szaliczka i czapki, nie lubi kożuchów z kakałka i ogólnie prowadzi beztroski żywot wisusa.
Tradycja nakazuje, aby każdy chłopiec, który ukończy piąty rok życia przeszedł specjalny rytuał, który grubą jak Dorota Wellman linią przekreśla dzieciństwo i zmienia dziecko w prawdziwego mężczyznę.
W czasie tego rytuału, największy żul we wsi, nazywany inaczej wyroczniem (już wtedy toczyła się zażarta dyskusja na temat gender stąd taka forma :D ), wlewa w siebie może palinki wprowadzając się w stan głębokiego delirium aby móc skontaktować się z duchami przodków, którzy przekażą mu jaki los Bogowie wybrali dla poddawanego inicjacji.
Przyszedł również czas na Sebka....
Wyznaczonego dnia nasz dzielny bohater stawił się u wstawionego wyrocznia aby stać się mężczyzną i pełnoprawnym członkiem mołdawskiej społeczności.
Nic nie zapowiadało tego co miało niebawem się wydarzyć...
Na niebie pojawiła się buuuuuziaaaaa..... ( https://www.youtube.com/watch?v=DQIVyodNAgk )
Z najwyższej we wsi jarzębiny zleciał dzięcioł i przemówił ludzkim głosem:
- Drżyj Sebastianie i słuchaj uważnie co nastąpi bo powtarzać nie będę! Samica kapibary osiąga dojrzałość płciową w wieku 18 miesięcy a Rysiek Lubicz nie jest biologicznym ojcem Maćka.
Uważaj bo teraz przepowiednia będzie, przyjdzie dzień, kiedy trzech dzielnych rycerzy z grodu Sosna i wca - Przemysław, Mariusz i Paweł, objuczy swe rumaki by ruszyć w poszukiwaniu przygód nad Adriatykiem. Czas to będzie niespokojny, gdzie ceny paliwa wygórowane będą a zarobki niewielkie lecz nie ulękną się.
Zadrżą wtedy ziemie, które odwiedzą....
Dzięcioł nagle zniknął i wszystko wróciło do normy. Sebastian stał jak wryty... Nie wiedział jeszcze, że przepowiednia miała wypełnić się lada moment, bo niespełna 626 lat później...

Rok 2013 :) Dziesiątki sporów, zszargane nerwy aby ustalić wstępny plan trasy...
Udało się w końcu dojść do kompromisu, pojawił się zarys, który oczywiście został poddany pewnym modyfikacjom w trakcie jazdy.


W krew mi weszło nazwijmy to "aktywne" spędzanie urlopu więc zamiast siedzieć 16 dni na tyłku w jednym miejscu, postanowiłem wakacje spędzić z kolegami  włócząc się motórem tu i tam :)
Cała podróż składała się z dwóch części. Mariusz miał do dyspozycji trochę mniej dni więc odłączył się od nas po tygodniu a ja i Przemek zahaczyliśmy jeszcze o Rumunię.
Naturalnym więc wydało mi się podzielenie tej "relacji" na dwie części :) No to ruszamy w drogę...

Pierwszy dzień 24.08.2013 

Plan jest prosty. Dojechać w jednym kawałku, w miarę sprawnie jak najbliżej Plitwic na Chorwacji a najlepiej to w ogóle do samiuśkich Plitwic :)
Dystans do przebycia to około 1000 kilometrów więc na bogato...
Standardowo, wylot opóźnia się o jakieś pół godziny i koło godziny 8.00 tniemy jak miecze świetlne z gwiezdnych wojen w stronę Cieszyna.
Pogoda prima sort, nie za gorąco, lekko zachmurzone niebo. Nie będę się rozpisywał na temat trasy przez Słowację bo oprócz rozgniecionej sałatki rybnej w kufrze nic ciekawego się nie wydarzyło.
Co innego Węgry...Jak zwykle mam sporo wspomnień związanych z tym krajem, nie koniecznie przyjemnych. Ale do rzeczy, po przekroczeniu granicy słowacko węgierskiej pogoda zmienia się niestety na gorsze. Niebo pokryły chmury i deszcz wisi w powietrzu. 
Zatrzymujemy się na stacji benzynowej na szybkie uzupełnienie wyrobów rafineryjnych po czym ruszamy w dalszą fascynującą podróż autostradą.
Po paru minutach zaczyna siąpić gęsta mżawka, no ale jako że raczej optymistą jestem to sobie myślę "zara przejdzie, będzie git". Nie przeszło, baaaa nawet zaczęło bardziej mżyć i w mgnieniu oka pantalony zaczynają mi przemakać i przez kołnierz kurtały leje się woda.
No nic , trzeba się zatrzymać i na już przemoczone ciuchy założyć kondony przeciwdeszczowe. 
Warunki pogodowe niestety się pogarszają i deszcz pada konkretniej a co za tym idzie, trzeba walczyć z ciągle parującą szybką kasku, zimnem  i chronicznym skapywaniem kropel wody za  kołnierz, pod kołnierz, do rękawów. 
I tak aż do granicy z Chorwacją czyli jakieś 250 kilometrów. W końcu umordowani i zmarznięci docieramy do przejścia niedaleko miejscowości Letenye. Deszcz przestaje padać i widać przebijające się słoneczko.
Się nasłuchałem, że pogoda na Chorwacji zawsze jest pewniak, cieplutko więc ochoczo zrzuciłem z siebie przeciwdeszczowce, przecież w czasie jazdy w chorwackim klimacie wszystko mi przeschnie :) 



Słoneczko rozochociło się jeszcze bardziej aż zmuszony byłem wyciągnąć okularki żeby nie zostać przypadkiem oślepionym.
Chwila odpoczynku, wsiadamy na motocykle i ciśniemy na odprawę paszportową. Z bananem na facjacie podjeżdżam do celnika, wręczam mu paszport na pewniaka jak Rywin łapówkę i pan oficer daje mi znak, żebym łaskawie zdjął maskę i okularki bo nie jest w stanie stwierdzić, że ja to ja. No problemo, w końcu to nie burka, zdjąć mogę :) Rzut okiem, piecząteczka i witamy na Chorwacji. Na szybcika wciągam z powrotem maskę na twarz i siłuję się z okularkami. W ostatecznej fazie zakładania tego drugiego usłyszałem delikatne zgrzytnięcie, trzask i... dalej jadę z przymrużonymi oczami bo w pośpiechu rozpiepszyłem swoje wypasione przeciwsłoneczne patrzałki... Pięknie mnie Chorwacja przywitała... No nic, jakoś wytrzymam i tak powoli nasza życiodajna gwiazda chyliła się ku zachodowi, najwyżej zamiennik kupię gdzieś po drodze.
Lecimy w kierunku Zagrzeb - Karlovac. Do Plitwic mamy jeszcze niecałe 300 kilometrów więc trzeba spiąć obolałe poślady i wio!
Do celu dojeżdżamy grubo po 23, umordowani, obolali, przemoczeni i głodni. Udaje nam się znaleźć jakąś wioskę, której nazwy niestety nie pamiętam, gdzie wyczailismy pole namiotowe, stację benzynową, sklep a nawet knajpę :D
Na szybko meldujemy się na polu , majdan zostawiamy na motocyklach i pędzimy coś zjeść. W tym momencie następuje coś a'la strzał prosto w lico od Pudziana, w knajpie kuchnia zamknięta, żarcia nie ma... Nawet nie ma szans na jakąś kabaninę z grilla, resztki z dnia, cokolwiek... Jedyny posiłek to dwa piwerka wydźgane na szybko i parę konserw, które przezornie każdy wziął ze sobą z Polski. Nikt nie mówił, że będzie łatwo, pękło  niecałe 1000 kilometrów. Rozkładamy namioty i uderzamy w kimę. 
W oddali słychać burzę...


Drugi dzień 25.08.2013

Wstajemy koło godziny 9.00. Widać, że w nocy padało, motocykle są mokre, namioty z resztą też.



Pogoda nie napawa optymizmem, jest szaro, chłodno i do tego co jakiś czas słychać grzmoty. Robimy sobie nadzieje, że to resztki z nocy wędrują gdzieś nad Węgry. 
Szybkie śniadanko, prysznic i zwijamy obozowisko, w końcu park jezior plitwickich sam się nie zwiedzi. Do celu mamy jakoś 20km. Ruszamy więc :)
Powtórka z dnia poprzedniego, zaczyna się mżawka, no ale nie będziemy się zatrzymywać, żeby na 10 kilometrów zakładać kondony. Błąd...
Przed samiuśkim parkiem, niebo się rozpruło i to tak na poważnie... Woda lała się jak ze szlaufa, wszystko nam w momencie przemokło, totalnie. Przez ścianę deszczu wypatrujemy jakiś parking i szukamy miejsca pod jakimkolwiek zadaszeniem, drzewem cokolwiek. Po chwili stawiamy motocykle na uboczu i każdy ratuje co suche zostało. Ooooj dawno nie widziałem takiej ulewy. Po sprawnej akcji ratunkowej idziemy do portierni zapytać ile płacimy za parking i podebatować co robimy z zaistniałą sytuacją, która bynajmniej nie na napawa optymizmem.



Jak to zazwyczaj bywa, czekają nas dwie wiadomości, dobra i zła. Dobra  - parking mamy za friko. Zła - prognozy pogody wyglądają nieciekawie, ma lać cały dzień.
Krótka wymiana zdań i decydujemy, że jak już tu jesteśmy to zwiedzimy te całe jeziora w deszczu, przecież i tak już nic suchego ani do stracenia nam nie zostało...
W sumie to podjęliśmy dobrą decyzję, warto było :)










Mniej więcej po godzinie łażenia w deszczu pogoda robi nam niespodziankę i zza chmur nieśmiało wygląda słońce. Całe szczęście, że nie tylko w Polsce prognozy rzadko kiedy się sprawdzają :)
Park jezior Plitwickich ma to do siebie, że praktycznie zawsze jest tam multum ludzi, tłok jak na Krupówkach i spacer gęsiego. Dzięki niezbyt sprzyjającym warunkom atmosferycznym uniknęliśmy tych dzikich tłumów i zwiedzanie poszło nam wyjątkowo sprawnie :)

 



 



Wracamy do motocykli i lecimy w stronę Senj, kolejnej noclegowni. Przed nami niewiele ponad 100 kilometrów więc nie spieszymy się zbytnio.
Wybrzeże od reszty kraju dzielą góry, które działają jak zapora i w ten sposób powstaje spora różnica temperatur i ogólnie klimatu między typowo nadmorską i lądową częścią Chorwacji. Widać to gołym okiem kiedy zjeżdżamy z górskich serpentyn i wjeżdżamy do Senj. Różnica temperatur ogromna, panuje gorąc i niebo z szarego i pochmurnego momentalnie zmienia się w błękitne. Teraz czujemy, że jesteśmy na Chorwacji a nie na Suwałkach :)
Zaraz po wjechaniu do miasta udało nam się wyfilować camping. Rozbicie namiotu nie jest łatwe gdyż podłoże jest wybitnie kamieniste, jak z resztą wszystkie plaże kraju rakiji. Jako że trochę leniwy ze mnie człowiek to stwierdzam, że nie ma co się siłować ze śledziami i prowizorycznie przewiązuję jedną linkę namiotu do drzewa.
Szybkie myju myju i idziemy wmłócić  obiad składający się z owoców morza. Jestem w raju :)
Po obiadku, późnym wieczorem, idziemy na pląsy w miasto i powitanie z Adriatykiem :) Nocne kąpiele w morzu stały się nieodzownym rytuałem chorwackiej partii tego wyjazdu :)
Udało mi się nawet kupić godnego następce okularków, które rozpiepszyłem pierwszego dnia na przejściu granicznym :)
Grubo po północy (a może nawet i później, kto to wie :D ) kończymy harce, czas się przekimać. Ostatni rzut okiem na morze... w oddali widać i słychać burzę... Eeeeeee przejdzie bokiem...


Trzeci dzień 26.08.2013


Koło godziny 6 rano obudził mnie kijek od namiotu natarczywie dźgający mnie w łeb. Wiatr zrobił się tak silny, że moim namiotem miotało jak szatan a na domiar złego, zdmuchnęło mi nieprzemakalna warstwę wierzchnią co poskutkowało częściowym zalaniem wnętrza mojego legowiska... Tak się na mnie odbiło lenistwo dnia poprzedniego. Cud, że tropik nie odleciał gdzieś daleko...
Jakoś udało mi się okiełznać sytuację i dospać kolejne 3 godzinki.





Koło godziny 11.00 zwijamy tabor, przed nami ponad 200 kilometrów do przejechania.
Droga rewelacyjna pod względem zarówno widoczków jak i nawierzchni. Jedyny minus to germańce w kamperach notorycznie zmniejszający płynność naszego ruchu.
Pogoda w końcu dopisuje, jest wręcz gorąco. Snujemy się zakrętaskami wzdłuż linii brzegowej,po prawej ręce Adriatyk, który elegancko czaruje nas błękitem, jednym słowem - wypas.


Po ponad 100 kilometrach malowniczej trasy docieramy do Parku narodowego Paklenica. Dla miłośników wspinaczki rewelka, mnie jakoś szczególnie nie urzekł choć nie mówię, że nie było warto tam zajrzeć :)












Lecimy dalej i wieczorem docieramy do miejscowości Šibenik. W sumie tego dnia nawinęlismy około 240 kilometrów.
Lądujemy na ogromnym campingu na uboczach miasta. Obiekt wyposażony jak ta lala, w supermarket, jakieś knajpy, dicho, basen, no full wypas i odświeżacz powietrza w gratisie.
Jedno "ale", ludzi jak mrówków, nadźgane kamperami jak na giełdzie i niemal wszędzie słyszę coś jakby wyroki skazujące na rozstrzelanie czyli rozmowy w języku niemieckim.
Rozbijamy się w towarzystwie emerytów z rzeszy, a jak! Po paru minutach do nozdrzy jednego z germańców dotarł zapach palonego tytoniu i tutaj nastąpiło coś co poskładało mnie jak scyzoryk.
Stary Niemiec wytacza się z kampera z miną Hermana Goeringa przyjmującego defiladę wojaków z  Luftwaffe, mierzy nas wzrokiem i burczy coś pod nosem, typu: Jaaa, Jaaaaaaa, Jaaaaaaaaaaaaaa (pewnie go kusiło żeby powiedzieć Hände hoch, ale nie wypadało bo te czasy już minęły ;P )
Po chwili:
- Meine Herre, rauchen verboten GAS!
Gościowi chodziło o to, że w jego super kamperze znajduje się butla z gazem i bał się, że mu to pierdyknie w obecności palonych papierosów, ale jego powaga, mimika i gestykulacja wywołała u mnie atak śmiechu, który ledwo co zdołałem opanować :)
Po rozpakowaniu lądujemy w centrum Šibeniku, które wyjątkowo szybko się wyludniło bo już koło godziny 23 ulice były puste. Wracamy na camping w poszukiwaniu przygód i rozrywki :)
Obiekt okazał się być tak wielki, że z ogromnym trudem i dopiero po kilku zabłądzeniach docieramy na dicho. Ceny miażdżące, drętwo jakoś więc wychylamy po jednym piwerku, szybka kąpiel w Adriatyku w towarzystwie jeżowców i wracamy do namiotów. To był zdecydowanie jeden z najmniej rozrywkowych wieczorów na Chorwacji. Nadrobimy - pomyślałem :)

Czwarty dzień 27.08.2013

Pobudka super wcześnie rano czyli koło południa :D Standardowa operacja zwijania bazy i grzmimy radośnie ku chwale ojczyzny :)
Azymut - park narodowy Krka, oddalony o jakieś 15 kilometrów od  Šibeniku, następnie Split i Makarska. W sumie do przejechania koło 200 kilometrów.
Krka to taka wersja demo Plitwic, ale warta zwiedzenia. Niewątpliwą atrakcją jest możliwość popluskania się w jednym z jezior a kusi jak jasny pieron bo woda ma fantastyczny kolor i wręcz zachęca do kąpieli.



Po powrocie do motocykli decydujemy, że robimy postój obiadowy w Splicie z międzylądowaniem na fotaski w Trogirze.



Split przywitał nas sporym ruchem drogowym (w sumie to nie dziwota, dotarliśmy tam w godzinach szczytu). Mkniemy na starówkę gdzie czeka nas wizyta w pałacu Dioklecjana :)






Ze Split wyruszamy bardzo późnym popołudniem i do celu, którym tego dnia była miejscowość Makarska, docieramy już po zmroku. Krótki postój w centrum miasta w celu rozpoznania terenu, na którym bez wątpienia przyjdzie nam późnym wieczorem toczyć bój z niejednym piwerkiem :)
Wspieramy się dobrodziejstwami cywilizacji jakim są telefony komórkowe z internetami i innymi cudami, znajdujemy pole namiotowe i suniemy ku niemu.
Standardowo następuje rozpakowanie motocykli w ogólnym klimacie zawodzenia jacy to jesteśmy zmęczeni i jak od jazdy dupsko boli.
Po prysznicu i z wizją zimnego kufelka jakoś cudownie każdy zapomina o swoich dolegliwościach i dziarsko mkniemy w teren. Na miejscu mieli na nas czekać znajomi Mariusza, którzy akurat w tej miejscowości spędzali urlop.
Po dotarciu do centrum miasta pogoda standardowo pokazuje nam środkowy palec i idylla zmienia się w ulewny koszmar. Burza jak jasna cholera, ulice momentalnie zmieniają się w rwące potoki. Rewelacja...
Leje tak dobre pół godziny aż w końcu deszcz odpuszcza.
Po jakimś czasie udaje nam się spotkać Mariuszowych znajomych, szybkie przywitanko i manewrując między ogromnymi kałużami idziemy spocząć i dziabnąć co nieco.
Imprezkę kończymy koło 2.00. Zawijamy się na pole namiotowe i oczywiście w drodze powrotnej łapie nas deszcz...


Piąty dzień 28.08.2013

Mniej więcej o 11.00 otwieramy zaspane oczęta i po krótkiej wymianie zdań i opinii pada decyzja, że zostajemy w Makarskiej jeszcze jedną noc. Zmęczenie daje się we znaki więc przyda nam się jeden dzień luzu.
Pogoda niestety nie rozpieszcza, niebo jest zachmurzone i deszcz wisi w powietrzu.
Idziemy na śniadanio-obiad do knajpki znajdującej się na naszym polu namiotowym i zamawiamy sobie wiadro owoców morza :) Pyyyychotka :)
Podczas  gdy folgowaliśmy radośnie podniebieniom niebo zaszło ciemnymi chmurami i po raz kolejny pogoda pokazała nam, że skutecznie potrafi zweryfikować każdy nasz plan.
Zaczęło padać tak intensywnie, że studzienki nie nadążały z odprowadzaniem wody podeszczowej. Taras, na którym właśnie spożywaliśmy zaczął powoli zmieniać się w jeziorko. Chorwacja... pogoda pewniak... Szkoda gadać...
Nie pozostaje nam nic innego jak przespać tą całą marną sytuację.Czekamy aż trochę przestanie padać i idziemy uskutecznić drzemkę.
Koło godziny 14.00 budzi nas słońce, które z naszych namiotów robi mini sauny.
Chmury zniknęły i niebo znów urzekało błękitem więc szybko przebieramy się w ciuchy motocyklowe i jedziemy rozprostować kości :)




Grzmimy do parku narodowego Biokovo i na szczyt Sv. Jure





Droga rewelacyjna, dużo winkli, niezła nawierzchnia i widoczki nieziemskie.   Idealna trasa do jazdy na motocyklu.
 Problem pojawia się jedynie, kiedy mają się minąć dwa samochody, droga jest bardzo wąska więc osobówki nie mają tak łatwo.
Po dobrej godzinie wspinaczki docieramy na szczyt Sv. Jure.
Widok z góry zapierający dech w piersiach.



















Biokovo polecam każdemu kto się znajdzie w okolicach tego prześlicznego miejsca. Naprawdę warto :)
Oko nacieszone, lecimy z powrotem w dół niezliczoną ilością zakrętasków. Ruch znikomy więc trochę się zapomniałem i daje upust fantazji odkręcając manetkę i kładąc się na pewniaka w zakrętach.
Za jednym ze ślepych winkli zrobił się niewielki zator, którego oczywiście nie byłem w stanie zauważyć. Po wyjściu z zakrętu moim oczom ukazał się zad dostawczaka i jedyne co mogłem zrobić, żeby nie wylądować w tymże odbiłem maksymalnie w lewo na zatoczkę, która służyła jako miejsce do mijanki. Fartem nie wpiepszyłem się czołowo w golfa, który akurat wykonywał wyżej wymieniony manewr...
Spokorniałem nieco po tym incydencie :)
Po powrocie  na pole namiotowe standardowe zakończenie dnia, pianka na plaży, pełny relaks :)

Szósty dzień 29.08.2013

Względnie luźny dzień, do przejechania mamy koło 160 kilometrów. Naszym celem noclegowym są okolice Dubrovnika a do zwiedzenia mamy właśnie owe miasto oraz kompleks opuszczonych hoteli w bliskim jego sąsiedztwie.
W okolicach Zatonu znajdujemy nie za duże pole namiotowe, względnie tanie jak na Dubrovnickie realia. Rozbijamy poliestrowe szałasy i dzida na zwiady :)
Na pierwszy odstrzał wybieramy pozostałości po wojnie bałkańskiej czyli opuszczone hotele.
Ogromny kompleks kilku budynków, całkiem nieźle zachowanych. W Polsce już dawno zabraliby się za nie złomiarze...
W telegraficznym skrócie historia tego obiektu - pierwszy budynek powstał w 1920 roku i aż do początku lat 80-tych kompleks rozrastał się coraz bardziej, głównie na potrzeby wysoko postawionych jugosłowiańskich dygnitarzy.
Podobno swoją prywatną rezydencję miał tutaj Josip Tito. Interes kwitnął aż do 1991 roku kiedy to serbska armia w ramach konfliktu zbrojnego dość efektownie ostrzelała kurort.
Budynki zostały splądrowane, rozszabrowane i już nigdy miały nie odzyskać dawnego blasku.
Dzisiaj straszą turystów, którzy lgną jak muchy do gó...ekhm... jak pszczoły do miodu na prześliczne plaże, które znajdują się w sąsiedztwie.
Przyciągają natomiast miłośników opuszczonych miejsc :) A więc jedziemy z fotaskami:





















Doooobra, styknie fotasków :)
Jak dla mnie jedno z najlepszych miejsc, które udało mi się zwiedzić podczas pobytu na Chorwacji, ale to z przyczyn raczej wiadomych ;)
Mógłbym tam siedzieć godzinami, lecz niestety czas nas naglił a do zaliczenia została jeszcze perła Dalmacji czyli Dubrownik.
Miasto ma bardzo ciekawą architekturę, tłumy turystów i zaporowe ceny... Mimo tego oczywiście warto tam zajrzeć.









Na pole namiotowe wracamy wczesnym wieczorem, koło godziny 20.00. Po drodze uzupełniamy zapasy szamy, elektrolitów i innych cudów i następuje tradycyjne zakończenie wieczoru, po staropolsku, na plaży, ostatni raz na Chorwacji.

Siódmy dzień 30.08.2013

Żegnamy się z Chorwacją w miarę wczesnym rankiem i mkniemy trasą w stronę Czarnogóry.
Ostatni rzut okiem na Dubrovnik i kilka sweet foci :)



Po mniej więcej 40 kilometrach dojeżdżamy do przejścia granicznego z Czarnogórą. Po sprawnej odprawie paszportowej obieramy azymut Zatoka Kotorska.
Słoneczko przygrzewa, pogoda malina :) Morda aż się sama cieszy, jak dla mnie nie ma lepszej formy spędzania wolnego czasu. Motocykl, piękne widoczki i przygodo witaj, nic mi więcej nie potrzeba :)
Na jednym z postojów nie daliśmy rady oprzeć się pokusie, Adriatyk z nami wygrał i hyc na szybkie pływanko w morze :)




Czarnogóra urzekła mnie od pierwszego momentu. Prześliczny mały kraj :)
Do kolejnego punktu programu mamy mniej więcej 180 kilometrów. Cel - park narodowy Durmitor a konkretniej nocleg w jego pobliżu.
Podczas jazdy dostrzegamy spora różnicę między tłocznym wybrzeżem Monte Negro a pozostałą częścią kraju. Poza niewielkimi miastami (których mijamy zaledwie kilka) przy drogach raczej nie widać zabudowań. W rejonach górskich wioski, które mijaliśmy składały się z 3-5 domów, kosmos :) Dziki, w pozytywnym tego słowa znaczeniu kraj.
Stacji benzynowych jest jak na lekarstwo więc regularnie musimy uzupełniać zapas wachy.
Późnym wieczorem nieco zmęczeni dojeżdżamy to niewielkiego miasteczka Plužine położonego nad jeziorem o swojskiej nazwie Pivsko :D
W poszukiwaniu noclegu dokładnie poznajemy zakątki tego miejsca :) W pewnym momencie dojeżdżamy na szczyt niewielkiego wzniesienia u podnóży, którego zauważamy knajpkę. Zjazd w dół jest dosyć stromy więc toczę walkę ze zmęczeniem i staram się być w miarę czujny. Jadę jako pierwszy.Przy drodze zebrała się grupka dzieciaków, która macha do nas i uśmiecha się przyjaźnie. Nie będę buc, pomyślałem, odmacham.
Mimo sporej stromizny jedną ręką puszczam kierownicę i na moment odwracam wzrok z jezdni.
Popełniłem spory błąd bo nie zauważyłem całkiem sporego kamcora, który leżał na drodze. Oczywiście wjechałem nań i na moment straciłem równowagę.
Nie wiem jakim cudem udało mi się nie wyrżnąć,fartem i resztkami sił pokonałem grawitację. Tygodniowe zmęczenie zaczyna wychodzić skoro człowiek takie głupoty odpierdziela.
Podjeżdżamy do knajpki i okazuje się, że trafiliśmy idealnie. Nie dość, że można zjeść to jeszcze nocleg jest i to pod dachem :) Pierwsza od tylu dni noc nie pod namiotem.



W drewnianym domku letniskowym czujemy się jak w najlepszym pałacu. Nawet przyszli do nas goście ;)



Po wypasionej kolacji raczymy się tutejszym piwkiem i miodkiem pitnym. Koło północy idziemy spać. Jutro czeka nas Park Narodowy Durmitor...

Ósmy dzień 31.08.2013.

Budzi nas rześki poranek. Niestety to nasz ostatni dzień w takim składzie. Nazajutrz Mariusz wraca do Polski więc w planie mamy dojechać w takie miejsce w Serbii, żeby miał do pokonania jak najkrótszy dystans a i nie za daleko od granicy z Rumunią do której z Przemkiem się mamy zamiar wybrać.  Jest słonecznie, ale chłodno ze względu na górski klimat. Obfite śniadanko spożywamy w knajpce, w której stołowaliśmy się poprzedniego wieczoru po czym pakujemy majdan z powrotem na motocykle.




Ledwie wyjechaliśmy z nazwijmy to zurbanizowanego regionu i oczy zaświeciły nam się jak pięciozłotówki.










 

 



Prześliczne widoczki, mnóstwo zakrętów, tunele, idealna nawierzchnia, no coś pięknego... Brak słów, żeby opisać piękno tego miejsca.
Czarnogóra zdecydowanie wiedzie prym wśród moich ulubionych krajów, zaraz po Rumunii oczywiście ;)
Trzeba przyznać, kraj niewielki, ale warunki geograficzne, klimat i przyrodę ma na najwyższym poziomie.
Co jakiś czas wjeżdżaliśmy w ciemne tunele wydrążone w skałach i na jednym z postojów Przemek zwierzył się, że z opuszczoną blendą przeciwsłoneczną nic nie widzi.
Jako wzorowy kolega, poleciłem kompanowi aby ją sobie podniósł.
Nie każdy musi wiedzieć jak zbudowany jest kask motocyklowy dlatego spieszę z wyjaśnieniem. Szybka w kasku to właśnie blenda, niektóre kaszkiety mają wbudowane dwie, jedną przezroczystą zasłaniającą praktycznie całą twarz i drugą krótszą służącą za okulary przeciwsłoneczne, czyli: jedziemy z opuszczoną długą szybką, razi nas słoneczko to dodatkowo opuszczamy szybkę przeciwsłoneczną i słoneczko już nas nie razi. Ot takie cudo :)
No i tak jak napisałem, poleciłem koledze, żeby sobie podniósł blendę to na 100% poprawi jego wizję.
Nie przypuszczałem, że podniesie obie na raz jadąc bez osłoniętej twarzy. Prędko pożałował swojej decyzji...
Zakrętaski tak mnie wciągnęły, że zostawiłem troszkę kolegów w tyle, ale nie aż tak, żeby nie widzieć ich w lusterkach więc na każdej prostej miałem ich na ogonie.
W pewnym momencie zauważyłem, że gdzieś zniknęli więc postanowiłem się zatrzymać i zaczekać na kompanów.
Po paru minutach oczekiwania trochę się zaniepokoiłem więc zawróciłem sprawdzić co jest grane. Zastałem ich na poboczu, Mariusza wyraźnie rozbawionego natomiast Przemek już taki radosny nie był.
Okazało się, że w czasie jazdy, tego drugiego upierdzieliła osa tuż pod okiem. Fart, że nie dostał prosto weń bo wtedy już nie byłoby tak wesoło...
Skutki tego incydentu można sobie łatwo wyobrazić, śliwa jakby kolega dostał mega potężna latarę. Limo utrzymywało się prawie do końca wyjazdu :)
No to lecimy dalej...




















 

 

Po tym co nam zaaplikowała Czarnogóra, opuszczamy kraj z wielkim żalem... Z pewnością to nie ostatni raz kiedy mnie tam widziano :D
Przekraczamy granicę z Serbią i suniemy również atrakcyjną widokowo trasą. Trochę żałuję, że nie daliśmy rady dłużej zagościć na tych ziemiach i trochę potraktowaliśmy Serbię jako kraj tranzytowy...
Ciekawą sytuację mieliśmy na pewnej stacji benzynowej. Obsługa uprzedziła nas, że w pobliżu dystrybutorów i kanału oddechowego obowiązuje zakaz palenia. Normalna sprawa. Po zalaniu motocykla pod korek idę w stronę kasy. Po otwarciu drzwi dostaję w nozdrza tytoniową siekierą, mocniejszą niż w niejednej spelunie. W budynku jarać można jak najbardziej :D taka ciekawostka.
Ogólnie Serbowie zrobili na mnie bardo pozytywne wrażenie, wydawali się być bardzo przyjaźni i pomocni, ale żeby potwierdzić to w 100% muszę zawitać tam jeszcze raz :)
Na nocleg wybieramy miasto Kraljewo, do którego docieramy koło godziny 22.00 ekstremalnie zmęczeni. Znajdujemy tani hotelik i zalegamy. Brak nam nawet sił, żeby wyjść w miasto.
Tak się kończy pierwsza część podróży, rano Mariusz leci z powrotem do ojczyzny.
Od jutra kolejne kilometry nawijamy w duecie...