Tekst poniżej popełniony na konkurs podróżniczy, w swej oryginalnej formie :) Udało mu się zająć drugie miejsce choć szczerze powiedziawszy, głęboko bym się zastanawiał czy nadaje się chociaż do super gazetki jaką jest Fakt :D
A tu proszę, trafił na łamy Customa :) Polecam się zaznajomić bo to co zrobiła redakcja przerosła moje oczekiwania, super podpicowane fotaski, no pełna profeska :) A i magazyn sam w sobie bardzo urokliwy i nie robię tu żadnej krypto reklamy :)
Jakoś tak po tym wszystkim mnie tknęło i postanowiłem na tym super blogasku co jakiś czas wstawiać notki z podróży większych i tych mniejszych, głównie ku uciesze swojej :) Bazgrzę jak kura pazurem więc skorzystam z dobrodziejstw XXI wieku i zacznę prowadzić Bloga :) A więc drogi pamiętniczku...
W życiu każdego mężczyzny przychodzi taki dzień, kiedy zdaje
sobie sprawę, że najwyższy czas wydorośleć, pomyśleć poważnie o swoim życiu,
założyć rodzinę, posadzić drzewo i spłodzić syna. Trzeba sobie w końcu
powiedzieć koniec z ryzykownym motocyklowym hobby, najwyższy czas zostać głową
rodziny i całą swoją wypłatę oddać wybrance serca a energię poświęcić
potomkowi. Dosyć marnowania zimowych wieczorów w garażu, koniec ze ślęczeniem
nad mapami i przewodnikami turystycznymi. Czas oddać się prawdziwemu życiu!
Znacie to? Ja też nie :) Póki co jedyne czego mi do
szczęścia potrzeba to motocyklowe wojaże i jedyne co zamierzam w najbliższym
czasie spłodzić to kolejne relacje z podróży.
Każdy z nas kocha długie weekendy a jak w kalendarzu widzę
pierwszy maj wypadający w środę to morda cieszy się chronicznie. Tak też się
szczęśliwie złożyło w tym roku w związku z czym pół zimy planowałem jak owocnie
wykorzystać majówkę.
Stało się, wybór padł na Rumunię. Po raz kolejny. Zima w tym
roku przeciągała się niemiłosiernie długo dlatego plan trasy zmieniałem jak
przysłowiowe rękawiczki. Ostateczny zarys wyglądał mniej więcej tak:
Wyjazd zaplanowałem na dwudziestego siódmego kwietnia,
powrót czwartego maja, czyli osiem dni totalnego luzu psychicznego.
Pech chciał, że za wielu chętnych na wspólny wyjazd znaleźć
się nie udało, albo marudzenie, że za daleko, albo absurdalne „do Rumuni???
Pogięło Cię??? Przecież tam sami cyganie!”.
To ostatnie stwierdzenie jest najbardziej absurdalnym jakie
kiedykolwiek słyszałem. Nie mam bladego pojęcia skąd w świadomości Polaków
wzięło się stwierdzenie, że Rumun to Cygan. Nic bardziej mylnego! Cyganie to
lud koczowniczy, są w Polsce, na Węgrzech, Słowacji i występują również w kraju
Vlada Palownika.
No ale do rzeczy, dzień przed wyjazdem, zadzwonił do mnie
kolega i stwierdził, że nudzi mu się w domu i on jedzie ze mną na tą moją całą
Rumunię. Jupi :). We dwójkę zawsze raźniej.
O majówkowych perypetiach świńskiego duetu będzie ten tekst.
Dzień pierwszy, czyli długodystansowy bieg przez płotki
Wyjazd zaplanowaliśmy na godzinę 7.00 a że z planowaniem jest
zazwyczaj tak, że mało co z planów wychodzi, ruszyliśmy o 8.30. Cel: jak
najszybciej dotrzeć do Timisoary w Rumuni więc ciśniemy ile wlezie nudnymi
ekspresówkami i autostradami. Nie cierpię tego jak syropu na kaszel z
dzieciństwa, no ale co poradzić, czasami trzeba.
Bez większych perypetii koło godziny 21.00 tamtejszego czasu
(w Rumunii jest zmiana czasu, godzina do
przodu) umordowani jak konie po westernie dotarliśmy na przedmieścia Timisoary.
Pamiętając, że najwięcej wypadków zdarza się u samego celu, robimy krótki
postój. Chwilka na rozprostowanie kości i wsiadamy na motocykle. Po mniej
więcej 400 metrach
z gracją pantery zza krzaków wyskakuje policjant z lizakiem, przyjacielskim
gestem dając nam sygnał halt. Grzecznie zjeżdżamy na pobocze, pan policjant
mierzy nas wzrokiem. Po chwili:
Policjant: Polonia?
My chóralnie: Polonia!
Policjant: Go!
To by było na tyle jeżeli chodzi o przejścia z lokalną
policją :) Ciśniemy dalej na camping, który według google maps miał znajdować
się pięć kilometrów od centrum miasta. Hołek prowadzi nas dziarsko, dojeżdżamy
na wskazaną ulicę i numer i.... trafiamy na parking oblężony przez prostytutki.
Trochę zdębiałem, chwila namysłu i wjeżdżamy w osiedle domków jednorodzinnych
znajdujące się za owym parkingiem. Krążymy jak dzieci we mgle, nikogo żeby
zapytać o drogę, Krzysztof H. uparcie prowadzi nas z powrotem na parking,
jednym słowem kicha. W końcu udało się znaleźć jakiegoś starszego jegomościa,
jednak bariera językowa okazała się dość spora. Poddaję się, jedziemy przed
siebie. Wracamy na prostparking i nagle cyk, po przeciwnej stronie ulicy
zauważam maleńki szyld „camping”.
Eureka, gnam do recepcji i pytam o ceny. Decydujemy się na
malutki domek letniskowy, rozpakowujemy objuczone do granic możliwości
motocykle, szybka toaleta i gnamy w miasto. Gnamy to jednak może za duże słowo,
byłem święcie przekonany że centrum Timisoary znajduje się gdzieś niedaleko
naszego legowiska, jednak okazało się, że jest oddalone o około osiem
kilometrów. Do celu docieramy grubo po godzinie dwudziestej trzeciej i mimo, że
była to sobota, pusto jak w Prypeci. Przegraliśmy ten wieczór... :) Doimy
szybciutko po dwa piwerka i heja z powrotem na camping. Przed nami dłuuuga
droga.
Plan na ten dzień niezbyt skomplikowany. Dojechać jak
najbliżej Transalpiny. Ustalamy że ciśniemy do Sebes oddalonego o jakieś 230km
od Timisoary. Trasa z chlebkiem, na spokojnie, koło 15.00 dojeżdżamy do celu.
Graty zostawiamy w hotelu oddalonym o jakieś 2-3 kilometry od „centrum
miasta”. Sebes to malutka mieścina, ale bardzo sympatyczna.
Jedziemy na zakupy uzupełnić zapasy jadła i płynów
wszelkiego rodzaju. Przed wylotem na Transalpinę dobrze się zaopatrzyć w takowe
produkty i zalać zbiornik paliwa na full ponieważ przez mniej więcej 130km nie
ma żadnej stacji czy sklepu. Jak mawiał pewien „polityk”, nie ma niczego.
Po udanym shoppingu uskuteczniamy drzemorę przed wieczornym
hasaniem po Sebes.
Jak na Transylwanię przystało, wychodzimy ze swoich nor po
zmroku, jednak nie po to by wysysać krew z dziewic, lecz browar z kufla :)
Jest niedziela, więc szału się nie spodziewamy. Krążymy po
mieścinie jak satelity, w końcu udaje nam się znaleźć jakąś knajpkę. Przed
wejściem stoi bramkarz w osprzęcie jak nasza dzielna policja na meczach piłki
nożnej. Pełna zbroja, pałka w ręce, rękawice taktyczne, no nie powiem, nie
zachęcił nas do odwiedzin. Selekcja pełną gębą będzie, pomyślałem, no ale cóż
ryzyk fizyk, wkraczamy do akcji.
No i moje obawy po raz kolejny okazały się bezpodstawne. Pan
ochroniarz jednak nie był taki groźny i bez problemowo przekraczamy progi
Sebesowskiej knajpy.
Chyba każdy kto był w Rumunii przyzna mi rację, białogłowe
to oni mają prześliczne.
Chyba mieliśmy fart i trafiliśmy na jakiś zlot
najpiękniejszych istot okolicy bo oczy latały nam we wszystkie możliwe strony.
Obłęd :)
Wychylamy parę kufelków i zawijamy się do hotelu. Okazało
się, że w tym samym miejscu zakwaterowała się trójka motórzystów z naszej
ojczyzny. Następuje szybkie przywitanko, wymiana informacji na temat planowanej
i zrobionej trasy i chłopaki mnie straszą, że podobno na Transalpinie śniegu po
pas i raczej nie przejedziemy. No nie powiem, mina mi zrzedła, ale co tam, my
nie damy rady?!
Żegnamy się z rodakami, jak mam się przedzierać Shadowką
przez zaspy to chociaż wypadałoby się wyspać.
Dzień trzeci, lepimy bałwanka
Wyjeżdżamy w miarę wcześnie rano, śliczny dzionek, słoneczko
świeci, prawie trzydzieści stopni, cud, miód i orzeszki.
Jedziemy przez małe wioski znajdujące się już na
Transalpinie, idealnie wkomponowane w krajobraz.
Po paru kilometrach gry wstępnej, znikają zabudowania. Po
drodze mijamy może ze dwa trzy auta. Ruch praktycznie zerowy więc suniemy
Transalpiną, delektując się każdym kilometrem.
Po kilkudziesięciu kilometrach zaczyna się robić coraz
chłodniej. W oddali zaczynają majaczyć białe plamy :)
Od tego miejsca zrobiło sie na prawdę chłodno. Śnieg przy
drodze towarzyszył nam przez długi długi czas, ale to nie było wszystko co
przygotowały dla nas rumuńskie góry. Widoczki 10/10, droga miejscami stricte
szutrowa, ale przejezdna bezproblemowo.
Dojeżdżamy do rozwidlenia w
Obârşia Lotrului. Kierunek Novaci. Przejeżdżamy przez most na rzece i
widzimy wielki znak zakazu wjazdu. Ciekawe po co go tam postawili,
pomyśleliśmy, chwila na sweet focie i lecimy serpentynami.
Im wyżej tym więcej śniegu i gałęzi na drodze, zaczyna się
robić srogo.
No i tak sobie jedziemy wśród patyków, konarów, błota,
śniegu aż tu nagle
Bez szans, białego po kolana. Pierwsze co nam przyszły do
głowy to przepchać jakoś motocykle. Robimy rozpoznanie podchodząc trochę wyżej.
Raciczki grzęzną w śniegu, trudno zrobić podejście więc o
dalszej jeździe nie ma mowy.
Nie ma misia, za głęboki śnieg, musimy skapitulować. Rozkładamy mapę i kombinujemy co robić. Padła decyzja o powrocie do rozwidlenia w Obârşia Lotrului, stamtąd kierunek na Bumbeşti-Jiu i wjeżdżamy na Transalpinę od zada strony czyli od Novaci. Zapisujemy w GPSie punkt naszej kapitulacji, żeby zobaczyć ile kilometrów damy radę zrobić od strony Novaci i ile straciliśmy. |
No to wio, zjeżdżamy w dół serpentynami walcząc ze śliską
nawierzchnią i własnym ciężarem. Miejscami jest dosyć stromo i po pewnym czasie
takiej jazdy w dół nadgarstki odmawiają posłuszeństwa. Co zrobić, trzeba być
twardym wojem a nie miętkim nińdzią :)
Cierpienie fizyczne wynagradzają nam wspaniałe widoczki.
Zdjęcia nie oddają nawet 10% klimatu. Coś pięknego, jedna z
najładniejszych dróg jaką dane mi było jechać.
Przejechanie około 150 km kręciołkami po miejscami szutrowej
drodze zajmuje nam dosyć sporo czasu i do Novaci dojeżdżamy późnym popołudniem.
Temperatura powietrza grubo powyżej dwudziestu paru stopni.
W planie mamy do jechać do podnóża gór Fogarskich więc
robimy tylko postój na tankowanie i wspinamy się najwyżej jak się da.
Znowu zaczyna sie robić biało i chłodno, do tego wszystkiego
słońce zaczyna chylić się ku zachodowi.
Dojeżdżamy do miejsowości Rânca i znowu zatrzymuje nas
śnieg.
To było do przewidzenia. Według GPSa miejsca naszej
pierwszej porażki mamy 17
kilometrów więc taką stratę jesteśmy w stanie przełknąć.
Cykamy fotki, już mamy odjeżdżać, ale coś mnie tknęło żeby
zerknąć na chłodnicę mojej Shadowki.
Błotko pośniegowe z sosnowymi igłami oblepiło ją praktycznie
w całości. Trochę czasu zajęło mi wyczyszczenie jej jako tako. Nawet nie chcę
myśleć co by się mogło stać podczas jazdy w upale z tak fantastycznym
chłodzeniem.
Robi się naprawdę późno a do Curtea de Argeş mamy kawałek
drogi. Tym razem nie mamy pomysłu na
nocleg, żadnego wyczajonego na necie campingu, motelu, hostelu czy czegoś w tym
rodzaju. Jedziemy na przysłowiowego Jasia.
Do celu docieramy koło godziny 23.00. Snujemy się jak cienie
w poszukiwaniu jakiegoś miejsca do spania, ale że jest ciemno jak wiadomo gdzie
nie mamy pojęcia gdzie znajduje się jakiekolwiek miejsce do spania. Zmęczeni do
granic możliwości, podejmujemy prostą decyzję. Śpimy w namiocie pod mostem :) W
Rumunii można rozbić się legalnie na dziko gdziekolwiek, poza parkami
narodowymi i miejscami w których jest wyraźny zakaz.
Znajdujemy elegancki mościk, zjeżdżamy podeń i próbujemy
rozłożyć namiot. Z racji kompletnej ciemnicy jest to dosyć trudna czynność, ale
w końcu dajemy radę. Sadzimy po piwerku i jak dżdżownice wślizgujemy się w
śpiworki. To był raczej intensywny dzień, pękło ponad 300 kilometrów a
jeszcze sporo przed nami.
Dzień czwarty, było zabrać sanki
Wcześnie rano budzi nas beczenie owiec i charakterystyczny
dźwięk dzwonków, które owe stworzenia noszą na wełnianych szyjach. Wygląda na
to, że w nocy rozbiliśmy się w pobliżu jakichś gospodarstw :)
Zwijamy tabor i wracamy jakieś 15-20 kilometrów co
centrum Curtea de Argeş na śniadanko. Po spożyciu, podjeżdżamy na stację i
zalewamy zbiorniki pod kurek. Tknęło mnie żeby zapytać czy transfogarska jest
przejezdna co też uczyniłem. To co usłyszałem brzmiało jak obietnice
przedwyborcze polityków, bo niby przejezdna, ale różnie może być, no ale w
sumie to tak, tak w lipcu zawsze jest przejedna, teraz też chyba na pewno
będzie.
No nic, pojedzeni i zatankowani ruszamy. Zatrzymujemy się
pod twierdzą Poeinari, gdzie swoja siedzibę miał Vlad Palownik :) Żeby dostać
się na ruiny trochę się trzeba nagimnastykować bowiem do pokonania jest ponad
tysiąc schodów wijących się stromo w górę. Warto bo widoczki z góry są
rewelacyjne.
Po sesji zdjęciowej szorujemy do motocykli i ruszamy na
podbój słynnej trasy transfogarskiej.
Droga miejscami dziurawa jak ser Szwajcarski (stan na maj
2013, drugi raz byłem tam we wrześniu 2013 i nawierzchnia obecnie jest bardzo
dobra).
Niezliczona ilość winkli i brak jakiegokolwiek pojazdu,
puściusieńko.
Jednak widoczki dnia poprzedniego bardzo wysoko postawiły
poprzeczkę i jadąc czuję lekki niedosyt.
Jedziemy coraz wyżej, czuć że się ochładza, ale przynajmniej
śniegu nie ma. Jedyne co zaczęło się dziać niepokojącego to smutny Hołek, który
z uporem maniaka kazał nam zawracać i komunikaty o braku dróg w miejscu w
którym się poruszamy. Pomyślałem że GPS zgłupiał w górach i go wyłączyłem.
Droga fajna, słoneczko świeci, ani jednej chmurki a że jest rześko to nic się
nie poradzi, im wyżej tym chłodniej.
Jest nadzieja, że
tym razem nie polegniemy. Do czasu...
Słabo mi się zrobiło jak to zobaczyłem, no ale niby na
drodze śniegu nie ma. Jedziemy dalej.
Może ze dwa kilometry...
Pewnie wiele osób stwierdzi, że tylko gamoń wybiera się w
takie miejsce bez wcześniejszego sprawdzenia warunków, przejezdności itp. ale
moim zdaniem bez jakieś dziwnej przygody trasa traci na atrakcyjności. Trochę
wrażeń i adrenaliny nikomu nie zaszkodzi :)
W Sebes miejscowi nie do końca byli pewni co do transalpiny,
w Curtea de Argeş bez przekonania mówili o przejezdności transfogarskiej więc
ciężko to było zweryfikować, ale mimo zawracania i smaku porażki warto było :)
Góry pokryte śniegiem wyglądają przepięknie i nie żałuję. Po
roztopach nadal tam jest ślicznie, ale nie czuć tej dzikości regionu.
Standardowo sweet focie, chwila odpoczynku, wracamy do
Curtea de Argeş i następnie obieramy kierunek Brasov. W stronę Pitesti
nawierzchnia jest średniej jakości i niestety trzeba uskuteczniać slalom jak po spożyciu.
W pewny momencie
przed winklem zauważam ogromną dziurę, biorę ją elegancko z prawej i zamiast
patrzyć się na zakręt i to co jest za nim, to ja jak sroka w gnat gapię się w
dziursko myśląc „ale ją wyminąłem, łaaaaał”. Błyskawicznie znalazłem się na
poboczu, nawet nie wiem kiedy. Próbuję jakoś zjechać, niestety, czuję uderzenie
w prawą stronę motocykla, instynktownie odbijam maksymalnie w lewo i ku memu
zdziwieniu znajduję się na środku pasa ruchu. Jakimś cudem nie położyłem
całkowicie motocykla więc pozbieranie się nie sprawia mi większej trudności.
Wrzucam bieg i szukam miejsca gdzie można by bezpiecznie zobaczyć czym
właściwie uderzyłem. Czuję, że prawa noga zaklinowała mi się na podnóżku.. Rzut
okiem w dół... gmol ślicznie zawinięty wokół nogi. Rewelka, dobrze, że cała.
Zjeżdżam na pobocze i uwalniam raciczkę z objęcia czegoś co chciałoby być
gmolem. Okazało się, że musnąłem
barierkę/murek stojący na poboczu. Nie pojęte, jechałem góra 20km, otarłem się
ledwie końcówka gmola a rura wygięła się jakby była z plasteliny. Ciekawe jak
zachowałaby się ta fantastyczna konstrukcja w czasie poważniejszej gleby...
Z takim czymś daleko nie pojadę, więc z moim towarzyszem
niedoli szukamy jakiejś brechy albo konara, żeby wyprostować albo chociaż
odgiąć felerną rurę.
Udało się znaleźć jakąś gałąź, siłujemy się z gmolcem i pierdut,
gałąź pękła. Podejście drugie, zgrzyt trzask i rura pękła, ale się
wyprostowała.
Na chłopski rozum, osłona silnika powinna być wykonana
solidnie, z porządnego materiału, no chyba że się mylę? Tymczasem to coś co
wyglądało bardzo ładnie, chromowany gmol, z podnóżkami, kształt koci
uśmiech.Funkcja jaką ten twór spełniał to chyba jedynie ozdobna... Rura
grubości 1mm... dramat...
Najważniejsze, że temat udało się ogarnąć, żadnych
poważniejszych strat w motocyklu i bagażu nie stwierdzono więc dzida dalej.
Koło godziny 20.00 po przejechaniu mniej więcej 400 kilometrów
dojeżdżamy do Brasova. Następuje rytualne już zakończenie dnia, czyli
odświeżenie się i piwerko na mieście.
Dzień piąty, pot i łzy
Pobudka koło 8.00. Dziś w planie mamy zwiedzanie pseudo zamku
Draculi w Bran oraz rezerwat wiecznego ognia, Focul Viu. W zakupionym przeze
mnie jeszcze w Polsce przewodniku, napisane było, że rezerwat znajduje się w
okolicy wioski Lopatari. Tam też mamy zamiar się udać. Do zrobienia około
170km, na spokojnie, z chlebkiem :)
W Bran dzikie tłumy jak na Krupówkach, ale nie ma co
marudzić :)
Mimo towarzyszącego temu
miejscu kiczu i jarmarcznego klimatu warto się zatrzymać w Bran gdyż zamek jest
naprawdę bardzo ładny.
Po zwiedzaniu zatrzymujemy się jeszcze na szybkie
uzupełnienie zapasów płynów i szamy i lecimy w stronę Focul Viu.
Trasa malownicza, góry, serpentyny, pogoda wzorowa. Koło
godziny 17.00 Hołek informuje nas że do celu mamy mniej więcej 50km i u celu
będziemy na godzinę 20.00. Patrzę z niedowierzaniem... eeeeeeee niemożliwe, coś
mu się pomieszało. Nawierzchnia na drodze uległa dosyć sporemu pogorszeniu,
dziurska w asfalcie jak po wojnie, no ale jedziemy dalej.
Nagle dziurawy asfalt znika a droga zamienia się w szuter z
prawdziwego zdarzenia. Kamcory, żwir i tumany kurzu. Do celu 40km, głupio by
było zawracać więc jedziemy dalej.
Droga zaczyna się robić coraz trudniejsza, pojawiają się
głębokie wyżłobienia pewnie po roztopowe. Co gorsza, zaczyna się robić stromo,
nie ma mowy o zatrzymaniu, stajesz to od razu zjeżdżasz w dół. Masakra jakaś.
Dojeżdżamy do rozwidlenia dróg, udało mi się znaleźć w miarę płaskie miejsce na
postój. Czekam na kumpla. Gdzieś tam w oddali słyszę silnik VTX'a.
Po chwili wyłania mi się sylwetka cukierkowego sprzęta,
jednak kolega nie zatrzymuje się tylko pruje na rozwidleniu w lewo. Trochę
kicha, zalosował zjazd bez jakiegokolwiek sprawdzania czy aby na pewno wybrał
ten właściwy. No nic, lecę za nim.
Po drodze mijam jakieś zabudowania, ludzie na podwórzach
patrzą i pewnie myślą co to za idioci na chopperach po takich bezdrożach
świrują :)
Zatrzymuje się i podchodzę z mapą do tubylca. Na migi
tłumaczę gdzie chcę jeszcze tego dnia się znaleźć i czy to w ogóle realne.
Wychodzi na to że jesteśmy na dobrej drodze. Średnio mi się
chce w to wierzyć no ale ok, co ja tam wiem.
Dziękuję grzecznie za wskazówki i wsiadam na zakurzonego jak
po rajdzie dakkar rumaka. Nie przejechałem nawet 200 metrów gdy nagle
oczy zaświeciły mi się jak pięciozłotówki. Wzniesienie strome jak zjeżdżalnia
na placu zabaw, długie na mniej więcej 200 metrów i wąskie tak,
że jedno auto dostawcze miałoby problem się zmieścić. Tyle widzę, co jest za
winklem nie mam pojęcia.
Co zrobić, zapinam bieg i cisnę, modląc się żebym nie musiał
się zatrzymać na tej stromiźnie. Walczę
z nierównościami i żwirem, dojeżdzam do zakrętu... Boga nie ma albo ma
skrzywione poczucie humoru. Z naprzeciwka jedzie w moją stronę jakiś
dostawczak....
Rewelka, szukam jakiegoś szerszego miejsca żeby ustąpić,
udaje mi się znaleźć jakąś pseudo zatoczkę, zatrzymuję motocykl i czuje że
zjeżdżam na dół. Rewelunia, tak się sunę w dół z jakieś 2-3 metry , w końcu skręcam
kierownicę maksymalnie w prawo. Uffff, udało się zatrzymać.
Dostawczak mnie mija, ale to nie koniec akrobacji. Jak teraz
ruszyć nie paląc sprzęgła :D Pod kołami żwir i kamienie, przyczepność znikoma i
na dodatek stromo jak jasny pieron.
Naoglądał się człowiek w dzieciństwie wojowniczych żółwi
ninja więc się spinam w sobie i jakoś udaje mi się ruszyć. Sunę ile wlezie,
tumany kurzu, wentylator w motocyklu nie wyłącza się prawie w ogóle.
Dalej jest stromo i zaczyna mnie martwić trochę fakt, że
swojego kompana nie minąłem ani nie widziałem już od dobrych 10 minut.
Po kilkuset metrach zastaję go w takiej samej sytuacji jaką
przeżyłem przed chwilą. Stacza się ze stromizny i nie może zatrzymać w miejscu
ciężkiej tysiąc osiemsetki.
Nagle kładzie motocykl, hurra zatrzymał się :D
Złażę ze swojego sprzęta i biegnę mu pomóc dźwignąć
motocykl. Podnosimy kolosa i umawiamy się, że robimy postój w najbliższym
możliwym miejscu.
Wracam do Shadowy i jadę. Po paru kilometrach dojeżdżamy na
szczyt góry.
Cali jesteśmy w kurzu, motocykle gorące, zaczyna się
ściemniać a tu jeszcze 20
kilometrów przed nami. Hołek się chyba jednak nie mylił
wyliczając czas podróży.
Chwila odpoczynku i dalej w drogę. Tym razem w dół.
Nawierzchnia z początku trochę lepsza, dalej kamienie i żwir, ale bardziej
ubite.
Po raz kolejny mijamy zabudowania i widać, że niewątpliwie
stanowimy atrakcję. Miejscowi machają nam i pozdrawiają.
Po mniej więcej 10 kilometrach
dojeżdżamy to większej osady, nazwy niestety nie pamiętam. Mamy jeszcze niecałą
dyszkę do celu. Robimy postój. Koledze udało się wypatrzyć otwarty spożywczak,
więc robimy zapas piany bo na knajpę u celu to raczej nie mamy co liczyć.
Heja dalej, po jeździe w dół czas na kolejne strome
podjazdy. Zrobiło się ciemno co zdecydowanie pogarsza komfort jazdy. Na drodze
pojawiają się głębokie bruzdy po ogromnych oponach i drzewach, które pewnie są
tędy ciągnięte z traktorami lub innymi środkami transportu. Jednym słowem,
masakra.
Męczymy się tak przez kolejne 5 kilometrów ,
wjeżdżamy do wioski, przejeżdżamy paręset metrów i nagle koniec. Drogi niet... Znienacka urywa
się i tyle.
Nie ma możliwości powrotu, jest po pierwsze za ciemno na
takie cyrki a dwa to czujemy już konkretne zmęczenie. Trzeba się rozbić na
dziko, tylko gdzie? Wszędzie kamienie, podłoże twarde, że śledzia nie wbijesz.
Wyciągam latarkę i zaczynam snuć się po wiosce w poszukiwaniu jakiejś polany.
Nie ma. Zrezygnowany siadam przy motocyklu i nagle widzę, że jednej z chat
wychodzi kobieta z dwójką dzieci.
Podchodzi do nas, coś mówi, ale jedyne co zrozumiałem to
Focul Viu. Na migi tumaczę, że a i owszem Focul Viu, ale kima też by nam się
przydała i szukamy miejsca żeby namiot rozbić.
Pokazuje nam, żeby iść za nią. Przechodzimy przez
prowizoryczny mostek na rzeczce i miła Rumunka zaprasza nas na śliczną,
ogrodzoną, pięciogwiazdkowa polanę :) Wypas, mamy gdzie spać! Grzecznie
dziękujemy, pakujemy sie na motocykle i resztkami sił podjeżdżamy na polanę.
Rozkładamy namiot, zwiedzanie Focul Viu zostawiamy na następny dzień. Piwerko
na lepszy sen.
Dzień szósty
Wstajemy naprawdę wcześnie, koło godziny siódmej, wstępnie
pakujemy majdan i idziemy oglądać roztańczone płomienie. No tak, tylko gdzie w
ogóle mamy iść :D Udało nam sie zlokalizować jakiś kawałek drewna z napisem
zrobionym farbą olejną, brzmiącym „Focul Vii” i strzałeczka w bliżej
nieokreślonym kierunku. Mhm, super. Komu w drogę temu trampki, przechodzimy przez
drewniany mostek nad górskim potokiem i idziemy przed siebie. Po drodze
spotykamy kobitkę z dwoma synami i pytamy o rezerwat. Okazuje się że idą w tą
sama stronę i nas zaprowadzą. Rewelka. Zmęczenie poprzednich dni zaczyna z nas
wychodzić bo mimo nienagannej kondycji sapiemy jak parowozy sunąc mozolnie pod
górę. Zaczyna się robić upalnie, żar się leje z nieba, brak chmur i nawet
najmniejszego podmuchu wiatru. W końcu docieramy do celu.... Nie tak sobie
wyobrażałem rezerwat żywego ognia :) Kawałek wysuszonej ziemi i parę płomyczków
wychodzących z malutkiego kraterka.
Po powrocie do Polski sprawdziłem co jest grane z tym
rezerwatem i okazało się, że największy skupisko znajduje się w pobliżu
Andreiașu de Jos a to co widzieliśmy to średnia wersja demo. Przewodnik, dzięki
któremu dałem się tak ślicznie zrobić w konia wylądował oczywiście w koszu.
No ale nie ma tego złego, pochodziliśmy troszkę po
rumuńskich górach, które są prześliczne i dzikie.
Początkowy wnerw na te całe ogieńki zmienił się w radość, że udało się dotrzeć do celu i zobaczyć kawałek Rumunii, w której czas się trochę jakby zatrzymał. |
Folklor pełną gębą, ludzie w ludowych strojach, nie
zniszczony przez człowieka górski krajobraz i naprawdę przemili miejscowi.
Warto było tam zabłądzić :)
Wracamy na nasza namiotowa polankę, żegnamy się z naszą
gospodynią i jej sąsiadami i lecimy do parku narodowego Bicaz i nad Czerwone
Jezioro. Do złojenia mamy około 350km z czego lekko 30 szutrem lub wątpliwej
jakości drogą.
Na szczęście nie jest tak źle, wracamy do wioski w której
dnia poprzedniego zaopatrywaliśmy się w piwka i stamtąd nawierzchnia jest już
coraz lepsza.
Z Focsani droga jest już super więc jedzie się super. Po
drodze przejeżdżamy przez miejscowość pełną winiarni więc głupio byłoby nie
skorzystać z okazji. Każdy z nas zakupił symbolicznie po 2 litry wina :)
Mniej więcej sto kilometrów od celu motocykl odmówił mi
posłuszeństwa. Głośny strzał w wydech, wszystkie kontrolki zgasły i koniec.
Zjeżdżam na pobocze i próbuje odpalić. Echo, kontrolki się nie świecą, pięknie.
Sprawdzam bezpieczniki, wszystkie w porządku. Jeszcze jedna próba odpalenia.
Cyk, zaskoczył. Trochę zdębiałem, no ale ok, ważne że sprzęt przemówił. Do
końca dnia problemów z Shadowką nie odnotowałem w swoim kajeciku. Dojeżdżamy do
Bicaz. Jest prześlicznie, szkoda, że nie mamy jeszcze jednego dnia zapasu bo
chętnie byśmy pochodzili po tym ślicznym parku narodowym.
Zatrzymujemy się w hotelu niedaleko czerwonego jeziora.
Zwieńczeniem wieczoru są opowieści miejscowego parkingowego,
przy domowym winku nad czerwonym jeziorem, które w nocy za czerwone to nie
jest.
Dzień siódmy, ostatki
Dzień zaczynamy koło 10.00, pakujemy motocykle i wracamy
kawałek żeby przejechać trasę wśród skałek, która wczoraj była średnio widoczna
z racji ciemnicy :)
Odpalamy sprzęty i ruszamy. Jest chłodnawo i czuję, że piec
mojej Shadowy dziwnie pracuje, kicha w
wydech, szarpie i co jakiś czas ma spadki mocy.
Dziwna sprawa, przez moment przychodzi mi do głowy myśl, że
to pewnie wina ochrzczonego paliwa z miejscowej stacji, no ale jedziemy...
Widoczki przepiękne.
Wracamy nad jezioro. Niestety mieliśmy pecha, bo czerwone
jest przeważnie jesienią, ale i tak zrobiło na nas wrażenie. Wystające z wody
pnie drzew są pamiątką po obsunięcia się zbocza góry.
No i niestety rumuńska majówka zbliża się do końca.
Planujemy dojechać jak najbliżej granicy z Węgrami, do Oradei. Przed nami prawie
500km. Wracamy do motocykli. Przekręcam kluczyk, naciskam starter i klops.
Gasną kontrolki, motocykl nie odpala.
Sprawdzam bezpieczniki, wszystkie w porządku. Wkładam
kluczyk jeszcze raz, naciskam starter, sprzęt zapala.
No nic, dziwne to wszystko ale ruszamy. Sprzęt zachowuje sie
bardzo dziwnie, szarpie, kicha, prycha, nierówno chodzi, cuda wianki.
Przejeżdżamy mniej więcej 150km i stajemy na tankowanie.
Oczywiście znowu problem z ponownym odpaleniem. Kombinujemy wspólnie co jest
grane. Regulator napięcia jest ciepły, ale bez przesady.
Kolega podpowiada, żeby może klemy sprawdzić, czy się gdzieś
nie poluzowały. Myślę sobie, że go chyba pogięło, żeby taka pierdoła mogła być
przyczyną zaistniałego stanu rzeczy :)
Sprawdzam klemę ujemną, gra gitara. Z racji tego, że w
motocyklu mam małą elektrownię Jaworzno, żeby dostać się do klemy dodatniej
muszę odpiąć trochę kabelków więc zabieram się za to niechętnie i z mozołem. Po
dłuższej chwili dogrzebałem się do klemy, macam ją paluchami i czuję, że śrubka
trzymająca przewody jest luźna jak związek gimnazjalistki.
Winowajca prychania i szarpania znaleziony :)
Dalsza podróż do Oradei przebiegła bezproblemowo. Na miejscu
znajdujemy tani hotelik i ruszamy na ostatnie piwerko w Rumunii.
Dzień ósmy, powrót
Zdecydowanie najgorszy ze wszystkich. Żal, że to już koniec,
powrót do szarej rzeczywistości. Nie znoszę powrotów. W sumie nawinęliśmy około
3500km.
Majówkę zaliczam to wyjątkowych udanych wypadów. Było
śmiesznie, momentami dramatycznie :D i na 100% jeszcze nie raz wrócę do tego
cudownego kraju.
Bardzo pozytywnym zjawiskiem fakt, że mimo tego iż Rumunia
jest członkiem Unii Europejskiej, nie stała się kolejnym szarym krajem
członkowskim,smutnym zlepkiem unijnych norm, absurdalnych przepisów dyktujących
jak robić kozi ser, pod jakim kątem sadzić drzewa.
Po to są różnice między krajami i ludźmi żeby ten świat był
ciekawy, różnorodny a nie wyglądał jak jeden wielki globalny śmietnik a do tego
ten śmieszny twór urzędasów z Brukseli dąży.
Na tym polega turystyka, żeby mieć możliwość zobaczenia jak
żyją ludzie w innych miejscach a jeżeli wszystko zostanie znormalizowane i
ujednolicone, słowo poznawanie przestanie istnieć.
Tyle w temacie :)
Polecam wszystkim
bardzo gorąco odwiedzić przepiękny kraj z cudownymi ludźmi jakim jest Rumunia
bo naprawdę warto!