niedziela, 19 stycznia 2014

Rumuńska majówka 2013


Tekst poniżej popełniony na konkurs podróżniczy, w swej oryginalnej formie :)  Udało mu się zająć drugie miejsce choć szczerze powiedziawszy, głęboko bym się zastanawiał czy nadaje się chociaż do super gazetki jaką jest Fakt :D
A tu proszę, trafił na łamy Customa :) Polecam się zaznajomić  bo to co zrobiła redakcja przerosła moje oczekiwania, super podpicowane fotaski, no pełna profeska :) A i magazyn sam w sobie bardzo urokliwy i nie robię tu żadnej krypto reklamy :)
Jakoś tak po tym wszystkim mnie tknęło i postanowiłem na tym super blogasku co jakiś czas wstawiać notki z podróży większych i tych mniejszych, głównie ku uciesze swojej :) Bazgrzę jak kura pazurem więc skorzystam z dobrodziejstw XXI wieku i zacznę prowadzić Bloga :) A więc drogi pamiętniczku...

W życiu każdego mężczyzny przychodzi taki dzień, kiedy zdaje sobie sprawę, że najwyższy czas wydorośleć, pomyśleć poważnie o swoim życiu, założyć rodzinę, posadzić drzewo i spłodzić syna. Trzeba sobie w końcu powiedzieć koniec z ryzykownym motocyklowym hobby, najwyższy czas zostać głową rodziny i całą swoją wypłatę oddać wybrance serca a energię poświęcić potomkowi. Dosyć marnowania zimowych wieczorów w garażu, koniec ze ślęczeniem nad mapami i przewodnikami turystycznymi. Czas oddać się prawdziwemu życiu! 
Znacie to? Ja też nie :) Póki co jedyne czego mi do szczęścia potrzeba to motocyklowe wojaże i jedyne co zamierzam w najbliższym czasie spłodzić to kolejne relacje z podróży.
Każdy z nas kocha długie weekendy a jak w kalendarzu widzę pierwszy maj wypadający w środę to morda cieszy się chronicznie. Tak też się szczęśliwie złożyło w tym roku w związku z czym pół zimy planowałem jak owocnie wykorzystać majówkę.
Stało się, wybór padł na Rumunię. Po raz kolejny. Zima w tym roku przeciągała się niemiłosiernie długo dlatego plan trasy zmieniałem jak przysłowiowe rękawiczki. Ostateczny zarys wyglądał mniej więcej tak:

Wyjazd zaplanowałem na dwudziestego siódmego kwietnia, powrót czwartego maja, czyli osiem dni totalnego luzu psychicznego. 
Pech chciał, że za wielu chętnych na wspólny wyjazd znaleźć się nie udało, albo marudzenie, że za daleko, albo absurdalne „do Rumuni??? Pogięło Cię??? Przecież tam sami cyganie!”.
To ostatnie stwierdzenie jest najbardziej absurdalnym jakie kiedykolwiek słyszałem. Nie mam bladego pojęcia skąd w świadomości Polaków wzięło się stwierdzenie, że Rumun to Cygan. Nic bardziej mylnego! Cyganie to lud koczowniczy, są w Polsce, na Węgrzech, Słowacji i występują również w kraju Vlada Palownika.
No ale do rzeczy, dzień przed wyjazdem, zadzwonił do mnie kolega i stwierdził, że nudzi mu się w domu i on jedzie ze mną na tą moją całą Rumunię. Jupi :). We dwójkę zawsze raźniej.
O majówkowych perypetiach świńskiego duetu będzie ten tekst.

Dzień pierwszy, czyli długodystansowy bieg przez płotki

Wyjazd zaplanowaliśmy na godzinę 7.00 a że z planowaniem jest zazwyczaj tak, że mało co z planów wychodzi, ruszyliśmy o 8.30. Cel: jak najszybciej dotrzeć do Timisoary w Rumuni więc ciśniemy ile wlezie nudnymi ekspresówkami i autostradami. Nie cierpię tego jak syropu na kaszel z dzieciństwa, no ale co poradzić, czasami trzeba.
Bez większych perypetii koło godziny 21.00 tamtejszego czasu (w Rumunii jest zmiana  czasu, godzina do przodu) umordowani jak konie po westernie dotarliśmy na przedmieścia Timisoary. Pamiętając, że najwięcej wypadków zdarza się u samego celu, robimy krótki postój. Chwilka na rozprostowanie kości i wsiadamy na motocykle. Po mniej więcej 400 metrach z gracją pantery zza krzaków wyskakuje policjant z lizakiem, przyjacielskim gestem dając nam sygnał halt. Grzecznie zjeżdżamy na pobocze, pan policjant mierzy nas wzrokiem. Po chwili:
Policjant: Polonia?
My chóralnie: Polonia!
Policjant: Go!
To by było na tyle jeżeli chodzi o przejścia z lokalną policją :) Ciśniemy dalej na camping, który według google maps miał znajdować się pięć kilometrów od centrum miasta. Hołek prowadzi nas dziarsko, dojeżdżamy na wskazaną ulicę i numer i.... trafiamy na parking oblężony przez prostytutki. Trochę zdębiałem, chwila namysłu i wjeżdżamy w osiedle domków jednorodzinnych znajdujące się za owym parkingiem. Krążymy jak dzieci we mgle, nikogo żeby zapytać o drogę, Krzysztof H. uparcie prowadzi nas z powrotem na parking, jednym słowem kicha. W końcu udało się znaleźć jakiegoś starszego jegomościa, jednak bariera językowa okazała się dość spora. Poddaję się, jedziemy przed siebie. Wracamy na prostparking i nagle cyk, po przeciwnej stronie ulicy zauważam maleńki szyld „camping”.
Eureka, gnam do recepcji i pytam o ceny. Decydujemy się na malutki domek letniskowy, rozpakowujemy objuczone do granic możliwości motocykle, szybka toaleta i gnamy w miasto. Gnamy to jednak może za duże słowo, byłem święcie przekonany że centrum Timisoary znajduje się gdzieś niedaleko naszego legowiska, jednak okazało się, że jest oddalone o około osiem kilometrów. Do celu docieramy grubo po godzinie dwudziestej trzeciej i mimo, że była to sobota, pusto jak w Prypeci. Przegraliśmy ten wieczór... :) Doimy szybciutko po dwa piwerka i heja z powrotem na camping. Przed nami dłuuuga droga.



Dzień drugi

Plan na ten dzień niezbyt skomplikowany. Dojechać jak najbliżej Transalpiny. Ustalamy że ciśniemy do Sebes oddalonego o jakieś 230km od Timisoary. Trasa z chlebkiem, na spokojnie, koło 15.00 dojeżdżamy do celu. Graty zostawiamy w hotelu oddalonym o jakieś 2-3 kilometry od „centrum miasta”. Sebes to malutka mieścina, ale bardzo sympatyczna.
Jedziemy na zakupy uzupełnić zapasy jadła i płynów wszelkiego rodzaju. Przed wylotem na Transalpinę dobrze się zaopatrzyć w takowe produkty i zalać zbiornik paliwa na full ponieważ przez mniej więcej 130km nie ma żadnej stacji czy sklepu. Jak mawiał pewien „polityk”, nie ma niczego.
Po udanym shoppingu uskuteczniamy drzemorę przed wieczornym hasaniem po Sebes.
Jak na Transylwanię przystało, wychodzimy ze swoich nor po zmroku, jednak nie po to by wysysać krew z dziewic, lecz browar z kufla :)
Jest niedziela, więc szału się nie spodziewamy. Krążymy po mieścinie jak satelity, w końcu udaje nam się znaleźć jakąś knajpkę. Przed wejściem stoi bramkarz w osprzęcie jak nasza dzielna policja na meczach piłki nożnej. Pełna zbroja, pałka w ręce, rękawice taktyczne, no nie powiem, nie zachęcił nas do odwiedzin. Selekcja pełną gębą będzie, pomyślałem, no ale cóż ryzyk fizyk, wkraczamy do akcji.
No i moje obawy po raz kolejny okazały się bezpodstawne. Pan ochroniarz jednak nie był taki groźny i bez problemowo przekraczamy progi Sebesowskiej knajpy.
Chyba każdy kto był w Rumunii przyzna mi rację, białogłowe to oni mają prześliczne.
Chyba mieliśmy fart i trafiliśmy na jakiś zlot najpiękniejszych istot okolicy bo oczy latały nam we wszystkie możliwe strony. Obłęd :)
Wychylamy parę kufelków i zawijamy się do hotelu. Okazało się, że w tym samym miejscu zakwaterowała się trójka motórzystów z naszej ojczyzny. Następuje szybkie przywitanko, wymiana informacji na temat planowanej i zrobionej trasy i chłopaki mnie straszą, że podobno na Transalpinie śniegu po pas i raczej nie przejedziemy. No nie powiem, mina mi zrzedła, ale co tam, my nie damy rady?!
Żegnamy się z rodakami, jak mam się przedzierać Shadowką przez zaspy to chociaż wypadałoby się wyspać.

Dzień trzeci, lepimy bałwanka

Wyjeżdżamy w miarę wcześnie rano, śliczny dzionek, słoneczko świeci, prawie trzydzieści stopni, cud, miód i orzeszki.
Jedziemy przez małe wioski znajdujące się już na Transalpinie, idealnie wkomponowane w krajobraz.






Po paru kilometrach gry wstępnej, znikają zabudowania. Po drodze mijamy może ze dwa trzy auta. Ruch praktycznie zerowy więc suniemy Transalpiną, delektując się każdym kilometrem.





Po kilkudziesięciu kilometrach zaczyna się robić coraz chłodniej. W oddali zaczynają majaczyć białe plamy :)






Od tego miejsca zrobiło sie na prawdę chłodno. Śnieg przy drodze towarzyszył nam przez długi długi czas, ale to nie było wszystko co przygotowały dla nas rumuńskie góry. Widoczki 10/10, droga miejscami stricte szutrowa, ale przejezdna bezproblemowo. 




Dojeżdżamy do rozwidlenia w  Obârşia Lotrului. Kierunek Novaci. Przejeżdżamy przez most na rzece i widzimy wielki znak zakazu wjazdu. Ciekawe po co go tam postawili, pomyśleliśmy, chwila na sweet focie i lecimy serpentynami.




Im wyżej tym więcej śniegu i gałęzi na drodze, zaczyna się robić srogo.




No i tak sobie jedziemy wśród patyków, konarów, błota, śniegu aż tu nagle



Bez szans, białego po kolana. Pierwsze co nam przyszły do głowy to przepchać jakoś motocykle. Robimy rozpoznanie podchodząc trochę wyżej. 
Raciczki grzęzną w śniegu, trudno zrobić podejście więc o dalszej jeździe nie ma mowy.


Nie ma misia, za głęboki śnieg, musimy skapitulować. Rozkładamy mapę i kombinujemy co robić. Padła decyzja o powrocie do rozwidlenia w Obârşia Lotrului, stamtąd kierunek na Bumbeşti-Jiu i wjeżdżamy na Transalpinę od zada strony czyli od Novaci. Zapisujemy w GPSie punkt naszej kapitulacji, żeby zobaczyć ile kilometrów damy radę zrobić od strony Novaci i ile straciliśmy.
No to wio, zjeżdżamy w dół serpentynami walcząc ze śliską nawierzchnią i własnym ciężarem. Miejscami jest dosyć stromo i po pewnym czasie takiej jazdy w dół nadgarstki odmawiają posłuszeństwa. Co zrobić, trzeba być twardym wojem a nie miętkim nińdzią :)
Cierpienie fizyczne wynagradzają nam wspaniałe widoczki.





Zdjęcia nie oddają nawet 10% klimatu. Coś pięknego, jedna z najładniejszych dróg jaką dane mi było jechać.





Przejechanie około 150 km kręciołkami po miejscami szutrowej drodze zajmuje nam dosyć sporo czasu i do Novaci dojeżdżamy późnym popołudniem. Temperatura powietrza grubo powyżej dwudziestu paru stopni.
W planie mamy do jechać do podnóża gór Fogarskich więc robimy tylko postój na tankowanie i wspinamy się najwyżej jak się da.

  


Znowu zaczyna sie robić biało i chłodno, do tego wszystkiego słońce zaczyna chylić się ku zachodowi.



Dojeżdżamy do miejsowości Rânca i znowu zatrzymuje nas śnieg.





To było do przewidzenia. Według GPSa miejsca naszej pierwszej porażki mamy 17 kilometrów więc taką stratę jesteśmy w stanie przełknąć.
Cykamy fotki, już mamy odjeżdżać, ale coś mnie tknęło żeby zerknąć na chłodnicę mojej Shadowki.
Błotko pośniegowe z sosnowymi igłami oblepiło ją praktycznie w całości. Trochę czasu zajęło mi wyczyszczenie jej jako tako. Nawet nie chcę myśleć co by się mogło stać podczas jazdy w upale z tak fantastycznym chłodzeniem.



Robi się naprawdę późno a do Curtea de Argeş mamy kawałek drogi. Tym  razem nie mamy pomysłu na nocleg, żadnego wyczajonego na necie campingu, motelu, hostelu czy czegoś w tym rodzaju. Jedziemy na przysłowiowego Jasia.
Do celu docieramy koło godziny 23.00. Snujemy się jak cienie w poszukiwaniu jakiegoś miejsca do spania, ale że jest ciemno jak wiadomo gdzie nie mamy pojęcia gdzie znajduje się jakiekolwiek miejsce do spania. Zmęczeni do granic możliwości, podejmujemy prostą decyzję. Śpimy w namiocie pod mostem :) W Rumunii można rozbić się legalnie na dziko gdziekolwiek, poza parkami narodowymi i miejscami w których jest wyraźny zakaz.
Znajdujemy elegancki mościk, zjeżdżamy podeń i próbujemy rozłożyć namiot. Z racji kompletnej ciemnicy jest to dosyć trudna czynność, ale w końcu dajemy radę. Sadzimy po piwerku i jak dżdżownice wślizgujemy się w śpiworki. To był raczej intensywny dzień, pękło ponad 300 kilometrów a jeszcze sporo przed nami.

Dzień czwarty, było zabrać sanki

Wcześnie rano budzi nas beczenie owiec i charakterystyczny dźwięk dzwonków, które owe stworzenia noszą na wełnianych szyjach. Wygląda na to, że w nocy rozbiliśmy się w pobliżu jakichś gospodarstw :)



Zwijamy tabor i wracamy jakieś 15-20 kilometrów co centrum Curtea de Argeş na śniadanko. Po spożyciu, podjeżdżamy na stację i zalewamy zbiorniki pod kurek. Tknęło mnie żeby zapytać czy transfogarska jest przejezdna co też uczyniłem. To co usłyszałem brzmiało jak obietnice przedwyborcze polityków, bo niby przejezdna, ale różnie może być, no ale w sumie to tak, tak w lipcu zawsze jest przejedna, teraz też chyba na pewno będzie.
No nic, pojedzeni i zatankowani ruszamy. Zatrzymujemy się pod twierdzą Poeinari, gdzie swoja siedzibę miał Vlad Palownik :) Żeby dostać się na ruiny trochę się trzeba nagimnastykować bowiem do pokonania jest ponad tysiąc schodów wijących się stromo w górę. Warto bo widoczki z góry są rewelacyjne.







Po sesji zdjęciowej szorujemy do motocykli i ruszamy na podbój słynnej trasy transfogarskiej.
Droga miejscami dziurawa jak ser Szwajcarski (stan na maj 2013, drugi raz byłem tam we wrześniu 2013 i nawierzchnia obecnie jest bardzo dobra).
Niezliczona ilość winkli i brak jakiegokolwiek pojazdu, puściusieńko.
Jednak widoczki dnia poprzedniego bardzo wysoko postawiły poprzeczkę i jadąc czuję lekki niedosyt.




Jedziemy coraz wyżej, czuć że się ochładza, ale przynajmniej śniegu nie ma. Jedyne co zaczęło się dziać niepokojącego to smutny Hołek, który z uporem maniaka kazał nam zawracać i komunikaty o braku dróg w miejscu w którym się poruszamy. Pomyślałem że GPS zgłupiał w górach i go wyłączyłem. Droga fajna, słoneczko świeci, ani jednej chmurki a że jest rześko to nic się nie poradzi, im wyżej tym chłodniej.
  Jest nadzieja, że tym razem nie polegniemy. Do czasu...



Słabo mi się zrobiło jak to zobaczyłem, no ale niby na drodze śniegu nie ma. Jedziemy dalej.
Może ze dwa kilometry...








Pewnie wiele osób stwierdzi, że tylko gamoń wybiera się w takie miejsce bez wcześniejszego sprawdzenia warunków, przejezdności itp. ale moim zdaniem bez jakieś dziwnej przygody trasa traci na atrakcyjności. Trochę wrażeń i adrenaliny nikomu nie zaszkodzi :)
W Sebes miejscowi nie do końca byli pewni co do transalpiny, w Curtea de Argeş bez przekonania mówili o przejezdności transfogarskiej więc ciężko to było zweryfikować, ale mimo zawracania i smaku porażki warto było :)
Góry pokryte śniegiem wyglądają przepięknie i nie żałuję. Po roztopach nadal tam jest ślicznie, ale nie czuć tej dzikości regionu.
Standardowo sweet focie, chwila odpoczynku, wracamy do Curtea de Argeş i następnie obieramy kierunek Brasov. W stronę Pitesti nawierzchnia jest średniej jakości i niestety trzeba  uskuteczniać slalom jak po spożyciu.
W pewny  momencie przed winklem zauważam ogromną dziurę, biorę ją elegancko z prawej i zamiast patrzyć się na zakręt i to co jest za nim, to ja jak sroka w gnat gapię się w dziursko myśląc „ale ją wyminąłem, łaaaaał”. Błyskawicznie znalazłem się na poboczu, nawet nie wiem kiedy. Próbuję jakoś zjechać, niestety, czuję uderzenie w prawą stronę motocykla, instynktownie odbijam maksymalnie w lewo i ku memu zdziwieniu znajduję się na środku pasa ruchu. Jakimś cudem nie położyłem całkowicie motocykla więc pozbieranie się nie sprawia mi większej trudności. Wrzucam bieg i szukam miejsca gdzie można by bezpiecznie zobaczyć czym właściwie uderzyłem. Czuję, że prawa noga zaklinowała mi się na podnóżku.. Rzut okiem w dół... gmol ślicznie zawinięty wokół nogi. Rewelka, dobrze, że cała. Zjeżdżam na pobocze i uwalniam raciczkę z objęcia czegoś co chciałoby być gmolem. Okazało się, że  musnąłem barierkę/murek stojący na poboczu. Nie pojęte, jechałem góra 20km, otarłem się ledwie końcówka gmola a rura wygięła się jakby była z plasteliny. Ciekawe jak zachowałaby się ta fantastyczna konstrukcja w czasie poważniejszej gleby...
Z takim czymś daleko nie pojadę, więc z moim towarzyszem niedoli szukamy jakiejś brechy albo konara, żeby wyprostować albo chociaż odgiąć felerną rurę.
Udało się znaleźć jakąś gałąź, siłujemy się z gmolcem i pierdut, gałąź pękła. Podejście drugie, zgrzyt trzask i rura pękła, ale się wyprostowała.
Na chłopski rozum, osłona silnika powinna być wykonana solidnie, z porządnego materiału, no chyba że się mylę? Tymczasem to coś co wyglądało bardzo ładnie, chromowany gmol, z podnóżkami, kształt koci uśmiech.Funkcja jaką ten twór spełniał to chyba jedynie ozdobna... Rura grubości 1mm... dramat...
Najważniejsze, że temat udało się ogarnąć, żadnych poważniejszych strat w motocyklu i bagażu nie stwierdzono więc dzida dalej.
Koło godziny 20.00 po przejechaniu mniej więcej 400 kilometrów dojeżdżamy do Brasova. Następuje rytualne już zakończenie dnia, czyli odświeżenie się i piwerko na mieście.

Dzień piąty, pot i łzy

Pobudka koło 8.00. Dziś w planie mamy zwiedzanie pseudo zamku Draculi w Bran oraz rezerwat wiecznego ognia, Focul Viu. W zakupionym przeze mnie jeszcze w Polsce przewodniku, napisane było, że rezerwat znajduje się w okolicy wioski Lopatari. Tam też mamy zamiar się udać. Do zrobienia około 170km, na spokojnie, z chlebkiem :)
W Bran dzikie tłumy jak na Krupówkach, ale nie ma co marudzić :) 




Mimo towarzyszącego temu miejscu kiczu i jarmarcznego klimatu warto się zatrzymać w Bran gdyż zamek jest naprawdę bardzo ładny.



Po zwiedzaniu zatrzymujemy się jeszcze na szybkie uzupełnienie zapasów płynów i szamy i lecimy w stronę Focul Viu.
Trasa malownicza, góry, serpentyny, pogoda wzorowa. Koło godziny 17.00 Hołek informuje nas że do celu mamy mniej więcej 50km i u celu będziemy na godzinę 20.00. Patrzę z niedowierzaniem... eeeeeeee niemożliwe, coś mu się pomieszało. Nawierzchnia na drodze uległa dosyć sporemu pogorszeniu, dziurska w asfalcie jak po wojnie, no ale jedziemy dalej.
Nagle dziurawy asfalt znika a droga zamienia się w szuter z prawdziwego zdarzenia. Kamcory, żwir i tumany kurzu. Do celu 40km, głupio by było zawracać więc jedziemy dalej.
Droga zaczyna się robić coraz trudniejsza, pojawiają się głębokie wyżłobienia pewnie po roztopowe. Co gorsza, zaczyna się robić stromo, nie ma mowy o zatrzymaniu, stajesz to od razu zjeżdżasz w dół. Masakra jakaś. Dojeżdżamy do rozwidlenia dróg, udało mi się znaleźć w miarę płaskie miejsce na postój. Czekam na kumpla. Gdzieś tam w oddali słyszę silnik VTX'a.
Po chwili wyłania mi się sylwetka cukierkowego sprzęta, jednak kolega nie zatrzymuje się tylko pruje na rozwidleniu w lewo. Trochę kicha, zalosował zjazd bez jakiegokolwiek sprawdzania czy aby na pewno wybrał ten właściwy. No nic, lecę za nim.
Po drodze mijam jakieś zabudowania, ludzie na podwórzach patrzą i pewnie myślą co to za idioci na chopperach po takich bezdrożach świrują :)
Zatrzymuje się i podchodzę z mapą do tubylca. Na migi tłumaczę gdzie chcę jeszcze tego dnia się znaleźć i czy to w ogóle realne.
Wychodzi na to że jesteśmy na dobrej drodze. Średnio mi się chce w to wierzyć no ale ok, co ja tam wiem.
Dziękuję grzecznie za wskazówki i wsiadam na zakurzonego jak po rajdzie dakkar rumaka. Nie przejechałem nawet 200 metrów gdy nagle oczy zaświeciły mi się jak pięciozłotówki. Wzniesienie strome jak zjeżdżalnia na placu zabaw, długie na mniej więcej 200 metrów i wąskie tak, że jedno auto dostawcze miałoby problem się zmieścić. Tyle widzę, co jest za winklem nie mam pojęcia.
Co zrobić, zapinam bieg i cisnę, modląc się żebym nie musiał się zatrzymać na tej stromiźnie.  Walczę z nierównościami i żwirem, dojeżdzam do zakrętu... Boga nie ma albo ma skrzywione poczucie humoru. Z naprzeciwka jedzie w moją stronę jakiś dostawczak....
Rewelka, szukam jakiegoś szerszego miejsca żeby ustąpić, udaje mi się znaleźć jakąś pseudo zatoczkę, zatrzymuję motocykl i czuje że zjeżdżam na dół. Rewelunia, tak się sunę w dół z jakieś 2-3 metry, w końcu skręcam kierownicę maksymalnie w prawo. Uffff, udało się zatrzymać.
Dostawczak mnie mija, ale to nie koniec akrobacji. Jak teraz ruszyć nie paląc sprzęgła :D Pod kołami żwir i kamienie, przyczepność znikoma i na dodatek stromo jak jasny pieron.
Naoglądał się człowiek w dzieciństwie wojowniczych żółwi ninja więc się spinam w sobie i jakoś udaje mi się ruszyć. Sunę ile wlezie, tumany kurzu, wentylator w motocyklu nie wyłącza się prawie w ogóle.
Dalej jest stromo i zaczyna mnie martwić trochę fakt, że swojego kompana nie minąłem ani nie widziałem już od dobrych 10 minut.
Po kilkuset metrach zastaję go w takiej samej sytuacji jaką przeżyłem przed chwilą. Stacza się ze stromizny i nie może zatrzymać w miejscu ciężkiej tysiąc osiemsetki.
Nagle kładzie motocykl, hurra zatrzymał się :D
Złażę ze swojego sprzęta i biegnę mu pomóc dźwignąć motocykl. Podnosimy kolosa i umawiamy się, że robimy postój w najbliższym możliwym miejscu.
Wracam do Shadowy i jadę. Po paru kilometrach dojeżdżamy na szczyt góry.



Cali jesteśmy w kurzu, motocykle gorące, zaczyna się ściemniać a tu jeszcze 20 kilometrów przed nami. Hołek się chyba jednak nie mylił wyliczając czas podróży.
Chwila odpoczynku i dalej w drogę. Tym razem w dół. Nawierzchnia z początku trochę lepsza, dalej kamienie i żwir, ale bardziej ubite.
Po raz kolejny mijamy zabudowania i widać, że niewątpliwie stanowimy atrakcję. Miejscowi machają nam i pozdrawiają.
Po mniej więcej 10 kilometrach dojeżdżamy to większej osady, nazwy niestety nie pamiętam. Mamy jeszcze niecałą dyszkę do celu. Robimy postój. Koledze udało się wypatrzyć otwarty spożywczak, więc robimy zapas piany bo na knajpę u celu to raczej nie mamy co liczyć.
Heja dalej, po jeździe w dół czas na kolejne strome podjazdy. Zrobiło się ciemno co zdecydowanie pogarsza komfort jazdy. Na drodze pojawiają się głębokie bruzdy po ogromnych oponach i drzewach, które pewnie są tędy ciągnięte z traktorami lub innymi środkami transportu. Jednym słowem, masakra.
Męczymy się tak przez kolejne 5 kilometrów, wjeżdżamy do wioski, przejeżdżamy paręset metrów  i nagle koniec. Drogi niet... Znienacka urywa się i tyle.
Nie ma możliwości powrotu, jest po pierwsze za ciemno na takie cyrki a dwa to czujemy już konkretne zmęczenie. Trzeba się rozbić na dziko, tylko gdzie? Wszędzie kamienie, podłoże twarde, że śledzia nie wbijesz. Wyciągam latarkę i zaczynam snuć się po wiosce w poszukiwaniu jakiejś polany. Nie ma. Zrezygnowany siadam przy motocyklu i nagle widzę, że jednej z chat wychodzi kobieta z dwójką dzieci.
Podchodzi do nas, coś mówi, ale jedyne co zrozumiałem to Focul Viu. Na migi tumaczę, że a i owszem Focul Viu, ale kima też by nam się przydała i szukamy miejsca żeby namiot rozbić.
Pokazuje nam, żeby iść za nią. Przechodzimy przez prowizoryczny mostek na rzeczce i miła Rumunka zaprasza nas na śliczną, ogrodzoną, pięciogwiazdkowa polanę :) Wypas, mamy gdzie spać! Grzecznie dziękujemy, pakujemy sie na motocykle i resztkami sił podjeżdżamy na polanę. Rozkładamy namiot, zwiedzanie Focul Viu zostawiamy na następny dzień. Piwerko na lepszy sen.





Dzień szósty

Wstajemy naprawdę wcześnie, koło godziny siódmej, wstępnie pakujemy majdan i idziemy oglądać roztańczone płomienie. No tak, tylko gdzie w ogóle mamy iść :D Udało nam sie zlokalizować jakiś kawałek drewna z napisem zrobionym farbą olejną, brzmiącym „Focul Vii” i strzałeczka w bliżej nieokreślonym kierunku. Mhm, super. Komu w drogę temu trampki, przechodzimy przez drewniany mostek nad górskim potokiem i idziemy przed siebie. Po drodze spotykamy kobitkę z dwoma synami i pytamy o rezerwat. Okazuje się że idą w tą sama stronę i nas zaprowadzą. Rewelka. Zmęczenie poprzednich dni zaczyna z nas wychodzić bo mimo nienagannej kondycji sapiemy jak parowozy sunąc mozolnie pod górę. Zaczyna się robić upalnie, żar się leje z nieba, brak chmur i nawet najmniejszego podmuchu wiatru. W końcu docieramy do celu.... Nie tak sobie wyobrażałem rezerwat żywego ognia :) Kawałek wysuszonej ziemi i parę płomyczków wychodzących z malutkiego kraterka.



Po powrocie do Polski sprawdziłem co jest grane z tym rezerwatem i okazało się, że największy skupisko znajduje się w pobliżu Andreiașu de Jos a to co widzieliśmy to średnia wersja demo. Przewodnik, dzięki któremu dałem się tak ślicznie zrobić w konia wylądował oczywiście w koszu.
No ale nie ma tego złego, pochodziliśmy troszkę po rumuńskich górach, które są prześliczne i dzikie.







Początkowy wnerw na te całe ogieńki zmienił się w radość, że udało się dotrzeć do celu i zobaczyć kawałek Rumunii, w której czas się trochę jakby zatrzymał. 
Folklor pełną gębą, ludzie w ludowych strojach, nie zniszczony przez człowieka górski krajobraz i naprawdę przemili miejscowi. Warto było tam zabłądzić :)
Wracamy na nasza namiotowa polankę, żegnamy się z naszą gospodynią i jej sąsiadami i lecimy do parku narodowego Bicaz i nad Czerwone Jezioro. Do złojenia mamy około 350km z czego lekko 30 szutrem lub wątpliwej jakości drogą.
Na szczęście nie jest tak źle, wracamy do wioski w której dnia poprzedniego zaopatrywaliśmy się w piwka i stamtąd nawierzchnia jest już coraz lepsza.
Z Focsani droga jest już super więc jedzie się super. Po drodze przejeżdżamy przez miejscowość pełną winiarni więc głupio byłoby nie skorzystać z okazji. Każdy z nas zakupił symbolicznie po 2 litry wina :)
Mniej więcej sto kilometrów od celu motocykl odmówił mi posłuszeństwa. Głośny strzał w wydech, wszystkie kontrolki zgasły i koniec. Zjeżdżam na pobocze i próbuje odpalić. Echo, kontrolki się nie świecą, pięknie. Sprawdzam bezpieczniki, wszystkie w porządku. Jeszcze jedna próba odpalenia. Cyk, zaskoczył. Trochę zdębiałem, no ale ok, ważne że sprzęt przemówił. Do końca dnia problemów z Shadowką nie odnotowałem w swoim kajeciku. Dojeżdżamy do Bicaz. Jest prześlicznie, szkoda, że nie mamy jeszcze jednego dnia zapasu bo chętnie byśmy pochodzili po tym ślicznym parku narodowym.




 Nocleg planujemy w pobliżu Lacul Rosu więc cykamy po parę fociszy i jedziemy dalej.
Zatrzymujemy się w hotelu niedaleko czerwonego jeziora.
Zwieńczeniem wieczoru są opowieści miejscowego parkingowego, przy domowym winku nad czerwonym jeziorem, które w nocy za czerwone to nie jest.

Dzień siódmy, ostatki

Dzień zaczynamy koło 10.00, pakujemy motocykle i wracamy kawałek żeby przejechać trasę wśród skałek, która wczoraj była średnio widoczna z racji ciemnicy :)
Odpalamy sprzęty i ruszamy. Jest chłodnawo i czuję, że piec mojej Shadowy dziwnie pracuje, kicha  w wydech, szarpie i co jakiś czas ma spadki mocy.
Dziwna sprawa, przez moment przychodzi mi do głowy myśl, że to pewnie wina ochrzczonego paliwa z miejscowej stacji, no ale jedziemy... Widoczki przepiękne.







Wracamy nad jezioro. Niestety mieliśmy pecha, bo czerwone jest przeważnie jesienią, ale i tak zrobiło na nas wrażenie. Wystające z wody pnie drzew są pamiątką po obsunięcia się zbocza góry.






No i niestety rumuńska majówka zbliża się do końca. Planujemy dojechać jak najbliżej granicy z Węgrami, do Oradei. Przed nami prawie 500km. Wracamy do motocykli. Przekręcam kluczyk, naciskam starter i klops. Gasną kontrolki, motocykl nie odpala. 
Sprawdzam bezpieczniki, wszystkie w porządku. Wkładam kluczyk jeszcze raz, naciskam starter, sprzęt zapala.
No nic, dziwne to wszystko ale ruszamy. Sprzęt zachowuje sie bardzo dziwnie, szarpie, kicha, prycha, nierówno chodzi, cuda wianki.
Przejeżdżamy mniej więcej 150km i stajemy na tankowanie. Oczywiście znowu problem z ponownym odpaleniem. Kombinujemy wspólnie co jest grane. Regulator napięcia jest ciepły, ale bez przesady.
Kolega podpowiada, żeby może klemy sprawdzić, czy się gdzieś nie poluzowały. Myślę sobie, że go chyba pogięło, żeby taka pierdoła mogła być przyczyną zaistniałego stanu rzeczy :)
Sprawdzam klemę ujemną, gra gitara. Z racji tego, że w motocyklu mam małą elektrownię Jaworzno, żeby dostać się do klemy dodatniej muszę odpiąć trochę kabelków więc zabieram się za to niechętnie i z mozołem. Po dłuższej chwili dogrzebałem się do klemy, macam ją paluchami i czuję, że śrubka trzymająca przewody jest luźna jak związek gimnazjalistki.
Winowajca prychania i szarpania znaleziony :)
Dalsza podróż do Oradei przebiegła bezproblemowo. Na miejscu znajdujemy tani hotelik i ruszamy na ostatnie piwerko w Rumunii.




Dzień ósmy, powrót

Zdecydowanie najgorszy ze wszystkich. Żal, że to już koniec, powrót do szarej rzeczywistości. Nie znoszę powrotów. W sumie nawinęliśmy około 3500km.

Majówkę zaliczam to wyjątkowych udanych wypadów. Było śmiesznie, momentami dramatycznie :D i na 100% jeszcze nie raz wrócę do tego cudownego kraju.
Bardzo pozytywnym zjawiskiem fakt, że mimo tego iż Rumunia jest członkiem Unii Europejskiej, nie stała się kolejnym szarym krajem członkowskim,smutnym zlepkiem unijnych norm, absurdalnych przepisów dyktujących jak robić kozi ser, pod jakim kątem sadzić drzewa.
Po to są różnice między krajami i ludźmi żeby ten świat był ciekawy, różnorodny a nie wyglądał jak jeden wielki globalny śmietnik a do tego ten śmieszny twór urzędasów z Brukseli dąży.
Na tym polega turystyka, żeby mieć możliwość zobaczenia jak żyją ludzie w innych miejscach a jeżeli wszystko zostanie znormalizowane i ujednolicone, słowo poznawanie przestanie istnieć.
Tyle w temacie  :)
 Polecam wszystkim bardzo gorąco odwiedzić przepiękny kraj z cudownymi ludźmi jakim jest Rumunia bo naprawdę warto!