Jest koniec roku 2019, późna jesień, niedobór witaminy D i deprecha spowodowana drastycznym skróceniem dnia dają się we znaki. Czas najwyższy zaaplikować sobie lekarstwo i zacząć snuć plany urlopowe na sezon 2020. W ogólnym zarysie pojawiają się okręg Kaliningradzki, Litwa, Łotwa.... w skrócie kierunek wschód. Zbieram informacje o ciekawych miejscach, kompletuję mapy...na spokojnie, czasu jest przecież aż nadto. W międzyczasie rozpisuję sobie w pracy urlop, konsultując termin z Mariuszem, który również wyraził chęć wspólnego wyjazdu. Kończy się rok 2019 i z buta, z impetem, z hukiem jak mżawka o parapet wjeżdża 2020. No właśnie....

Marzec 2020 i pandemia sqrwola wirusa mocno komplikuje plany na odwiedzenie wschodnich rewirów Europy. Im więcej czasu mija i im dłużej trwa przedstawienie pod tytułem kwarantanna tym bardziej tracę wiarę w jakikolwiek motourlop. Nadzieja ponownie zaczyna się tlić wraz z nadejściem czerwca. Coraz więcej krajów europejskich otwiera swoje granice jednak korona uderza w Rosję. Kierunek wschód definitywnie odpada więc zaczynam kombinować nad znanym i lubianym rewirem czyli Serbia i Czarnogóra. Mniej więcej w połowie miesiąca z Czarnogóry dochodzą niepokojące wieści o wzroście liczby zachorowań i zamknięciu granic między innymi z Serbią. Następnie kryzys dopada Serbię, w Belgradzie wprowadzona zostaje godzina policyjna i część krajów zarządza obowiązkową kwarantannę po powrocie z tego kraju. Kolejny kierunek mogę zatem wykreślić z listy...
Rumunia! Właśnie, może by wrócić w piękne Karpaty? Poszutrzyć co nieco, zajrzeć na stare śmieci nad Morzem Czarnym. Z niecierpliwością obserwuję rumuńską cotygodniową listę krajów bezpiecznych, których obywatele po przekroczeniu granicy nie muszą poddawać się kwarantannie. Na początku lipca Polska zostaje dodana do zielonej listy i zaczynam żmudne rozpisywanie trasy. W kraju Vlada Tepeza byłem już tyle razy, że straciłem rachubę, ale tam zawsze znajdzie się coś co zaskoczy i oczaruje. Staram się wybierać nie zjechane jeszcze przeze mnie zakątki.
Końcówka lipca – trasa rozpisana i.... w Rumuni pada rekord zachorowań.... Kraj, który przez długi czas znajdował się na liście krajów bezpiecznych odnotowuje coraz więcej przypadków. Wszystko przez lukę w prawie, która uniemożliwia izolowanie osób zakażonych. W obawie przed rozprzestrzenianiem się wirusa Węgry wprowadzają ograniczenia dla osób wracających z Rumuni. Chcący pozostać na Węgrzech dłużej niż 12 godzin muszą poddać się kwarantannie a tranzyt możliwy jest jedynie po ściśle określonych drogach. Super, wygląda na to, że do ostatniej chwili nie będzie wiadomo jak będzie wyglądał planowany z mozołem urlop 2020.
Jest piątek 31 lipca, dzień wyjazdu, siedzę jeszcze w pracy gdy padają ostatnie nadzieje na wjazd do Rumuni. Liczby nie napawają optymizmem i niezbyt mam ochotę na kwarantannę na Węgrzech gdyby ruch graniczny został jeszcze bardziej ograniczony lub co gorsza całkiem zamknięty. Rzut okiem na mapę Europy... a może by tak w Alpy?
Godzina 14:00, wybiegam z pracy, wskakuję na siodło i jadę na szczecińskie Prawobrzeże odebrać moją drugą połówkę. Całe przedsięwzięcie pod tytułem urlop rozpoczynamy w moim rodzinnym Sosnowcu gdzie mamy spleść swoje losy z Mariuszem ;) Trasa do serca Zagłębia Dąbrowskiego jak zwykle zada nie urywa. Ekspresówka, korki przed Wrockiem, autostrada, schemat znany od kilku lat. W okolice Sosnowca dojeżdżamy przed 23:00, jest jeszcze w miarę wcześnie więc zjeżdżam na centrum miasta na krótki przelot sentymentalny. W pewnym momencie na ulicy Małachowskiego podczas wyprzedzania tramwaju słyszę za sobą klakson. „Co do...” świta w głowie, odwracam się i widzę Opla Astrę... o w mordę nie wierzę....Mariuszek. Takiego przypadkowego spotkania to się nie spodziewałem. Stajemy na krótką pogaduchę, ustalamy godzinę wylotu dnia następnego po czym rozjeżdżamy się każdy w swoją stronę.
Dzień 1, 1 sierpnia
Wylot z Sosnowca mamy zaplanowany na godziny popołudniowe więc nie spieszymy się szczególnie. Pierwszy bazę aklimatyzacyjną będziemy rozbijać w oddalonym o 150 kilometrów Namestovie. Wyjątkowo po raz pierwszy rozpoczynamy wakacyjną przygodę w tym miejscu. Dotychczas bawialnia nad Jeziorem Oravskim była zwieńczeniem trudów podróży. Koiła nasze umęczone ciała tuląc nas do swych dwóch piersi, Barona i Imperii by następnie okryć nas aksamitną kołderką Jeans Pubu ;)
Grubo po 15:00 startujemy spod zielonej stacji benzynowej na zagórskim Orionie i bez większych ceregieli meldujemy się w Namestovie chwilę przed 18:00. Pierwszy mały sukces za nami, mimo szalejącej pandemii udało nam się przekroczyć już jedną granicę. W pobliskim „GS-ie” zaopatrujemy się w niezbędne produkty spożywcze po czym suniemy na obiadokolację do lokalnej knajpy. Chwilę po 19:00 po raz pierwszy tego roku wbijam śledzie od namiotu w słowacką ziemię. Zaczęło się na dobre....
Wieczór i wczesne godziny poranne spędzamy nad namestovskim nabrzeżem korzystając z lokalnych atrakcji turystycznych.
Dzień 2, 2 sierpnia
Plan na ten dzień mamy niezwykle ambitny. Nie robić nic, co po części wychodzi nam doskonale. Jedyne odstępstwo to spacer na miasto w celu spożycia pokarmów, który uskuteczniamy z Natalią późnym popołudniem.
Wieczorem na moment wysilam mózgownicę i szukam jakiegoś sensownego campingu nad jeziorem Nezyderskim pod które planujemy zajechac nastepnego dnia. Misja kończy się pełnym sukcesem, mamy obrany cel. Prognozy pogody nie napawają zbytnim optymizmem więc ustalamy, że spróbujemy ruszyć z Namestova najwcześniej jak się da, tak aby uciec przed deszczem.
Dzień 3, 3sierpnia
Koło godziny 10:00 opuszczamy luksusowy camping Marina i rżniemy jak brzeszczoty po granicie do „markjeta” po zapasy spożywki konserwowej. Dzisiaj meldujemy się w Australii a jak wiadomo, tam gdzie mówi się po niemiecku i płaci w ojro tanio być nie może. Trzeba się porządnie zaopatrzyć.
W trasę właściwą ruszamy koło 11:00 i niespiesznie mijamy kolejne zadu... znaczy się miejscowości by ostatecznie wjechać na uwielbiane przez wszystkich motocyklistów, proste jak stół i nudne do omdlenia drogi szybkiego ruchu. Baja, jak ja kocham takie dojazdy. Człowiek ma przynajmniej czas żeby się zastanowić na przykład nad tym jakim cudem mucha potafi łazić po suficie do góry nogami i nie spaść.
Mijamy Bratysławę w godzinach szczytu, ale na szczęście nic nas nie blokuje. Chwilę po 16:00 meldujemy się na granicy z słowacko austriackiej. Krótki postój na zakup winiety i lecimy dalej. Po pewnym czasie zza niewielkich pagórków majaczyć zaczyna linia brzegowa jeziora Nezyderskiego a nad nią przepiękne czarno granatowe chmury. Supcio, zanosi się na elegancką burzę. Dobrze, bo jeszcze nas nie zdążyło porządnie zlać a to już przecież trzeci dzień wyjazdu!
Suniemy jeszcze przez kilka kilometrów aż w końcu dojeżdżamy nad wybrzeże i wita nas zamknięty szlaban. Pobieramy po bileciku z automatu, przejeżdżamy kilkanaście metrów i stajemy pod kolejnym szlabanem. Nie zawiodłem się, germanie są w formie, ordnung must coś tam. Wiedziony instynktem naciskam guzik na przyszlabanowym automacie i.... cisza. Naciskam jeszcze raz i niestety brak reakcji. ”Ahaaa! Mam Was australijskie dranie! Pewnie do otwarcia tego szlabanu trzeba użyć bilecika z poprzedniego.” Wpycham delikatnie kartonik do automatu i nic. „Kurde może mam jakiś popsuty” pomyślałem. Proszę Ajrona żeby sprawdził czy jego ausweis działa. To samo, brak reakcji. Parkujemy motocykle gdzieś z boku i postanawiam się poświęcić....idę na zwiady prosto do paszczy lwa, na recepcję campingu, który znajduje się za niesforsowaną przez nas barierą.
Po dotarciu na miejsce dostaję mapę terenu, zostaję poinstruowany o panującym rygorze oraz poproszony o wypełnienie ankiety osobowej. Po tych formalnościach dociera do mnie, że to dopiero wstęp do biurokracji. Germanie mają we krwi bycie służbistami, uwielbiają procedury i formalności. Dostaję plastikowy brelok, za który mam wpłacić 20 ełraczy kaucji. Nie jest potrzebny absolutnie do niczego, ale zostaję jednocześnie pouczony, że nie mogę go zgubić. Następny gadżet to magnetyczne opaski pod prysznice, które mają niby również otwierać szlaban na wjeździe. Na koniec bilecik, który ma posłużyć za przepustkę przy wyjeździe ostatniego dnia pobytu... Po całej procedurze wracam pod szlaban i instruuję Natalię i Ajrona co czeka ich przy meldunku. Po kilku minutach wracają z podobnym do mojego pakietem gadżetów. Wszyscy w komplecie więc przystępujemy do procedury otwarcia wrót.
Przykładam opaskę... cisza. Przykładam żeton – zero reakcji. Ciśnienie rośnie we mnie do granic możliwości. Drugie podejście i efekt ten sam, szlaban ani drgnie. Nie wytrzymuję i odpalam do towarzyszy niedoli
- Ci Germanie to zboczeńcy, pierdyliard żetoników, opasek, taloników, zasieki i g*wno działa... Krew mnie zaraz zaleje.... Weź no Mariuszek Ty spróbuj
Podejście numer jeden, dwa, trzy....
- W du*ie z tym,jedziemy bokiem!
Z gracją wymijamy szlaban rzeczonym bokiem i podjeżdżamy na odgórnie wyznaczone, ponumerowane i odgrodzone od siebie miejsca pod namioty. Zboki...
Czas mamy na prawdę niezły więc po spokojnym rozłożeniu namiotów lecimy na krótką przejażdżkę do miasteczka po oranżadę z chmielu. Po powrocie zaliczamy obowiązkowe pluskanko w chłodnym jeziorze. Fajny akwen, na głębokości mniej więcej pasa dno zmienia się w gloniasto mulastą breję więc nie spędzamy w wodzie zbyt dużo czasu. Najważniejsze, że oficjalnie zaliczyliśmy kolejny kraj i równie oficjalnie, już po wodnym rytuale jesteśmy w Australii.

Słoneczko pomału chyli się ku zachodowi i ze zgrozą zauważamy, że kończą nam się napoje rozweselające. Jest 21:00...na campingu jest niby jakaś knajpka. W sumie lepsze piwero nawet za 4 erło niż żadne. Kierujemy swe kroki do rzekomego wodopoju i....całujemy klamkę. Zamknięte, jest 21:00 i jedyna knajpa na campingu jest już zamknięta.... bardzo nieśmieszny i niesmaczny wręcz żart. Cytując klasyka: „Halucynacja, hemoglobina, dwutlenek węgla, taka sytuacja nie... Nie podoba mi się to.”
Postanawiamy spróbować szczęścia poza drutami campingu. Spacerujemy po cichym jak dom pogrzebowy nabrzeżu ale nie znajdujemy choćby śladu cywilizacji. W pewnym momencie Mariusz odłącza się i oznajmia, że zerknie czy przypadkiem nie ma czegoś w części z domkami letniskowymi. Po krótkiej chwili wraca z uśmiechniętą facjatą i oznajmia:
- Jeeest, zapraszam....
- Ale co jest?
- No jest, piwerko! Teraz ja jestem gieroj!
No i faktycznie.... W Rosji to ja byłem gierojem kiedy po 22:00 w Obnińsku nie mogliśmy nigdzie zakupić piany bo prohi... tfu! ... bicja a ja wyczaiłem otwarty lokal z piwerkiem, 1:1 w ratowaniu zadków.
Wieczór kończymy koło 23:00. Spać kładziemy się wraz z pierwszymi kroplami deszczu...
W nocy budzi mnie burza i deszcz dudniący ciężko o namiot...
https://goo.gl/maps/zZmTg7fLmkaokfVi9
Dzień 4, 4 sierpnia
Otwieram oczy koło godziny 8:00 i słyszę, że na zewnątrz wciąż siąpi deszcz. Wychylam się z namiotu, oceniam sytuację... o, super, moja materiałowa kosmetyczka przeleżała całą noc poza namiotem i teraz wygląda jakby ją ktoś z bagna wyłowił.
Po dłużej chwili chmury zaczynają rzednąć i zanosi się na to, że deszcz wkrótce przestanie padać.
Szybkie śniadanie w namiocie i trzeba zwijać mandżur. Składanie mokrego namiotu to mój konik...uwielbiam...
Przed wyjazdem idę na szybką sesyjkę zdjęciową, nie moją rzecz jasna. Tuż przy brzegu dostrzegam australijskie gęsi. Dziwnie wyglądają, trochę jak nasze łabędzie ;)


A na zdjęciu poniżej, wunsz Pafnucy pluska się w najlepsze:
Koteł jak to koteł, fotkom nie był niestety zbytnio przychylny.
Jak widać na powyższych zdjęciach, pogoda jest mocno średnia. Robimy co w naszej mocy żeby uniknąć deszczu czyli uciekamy najszybciej jak się da.
Mijamy małe mieściny wyhaczając po drodze drobny prysznic z nieba. Suniemy w stronę Alp, w planie mamy nocleg w górskiej miejscowości Obertaun nad jeziorem Hallstatter See.
Po kilkunastu kilometrach jazdy autostradą zjeżdżamy napoić klacze. W oddali, nad górami dostrzegamy ciężkie burzowe chmury. Ajron zerka na prognozę pogody, która delikatnie mówiąc nie napawa optymizmem. W Alpach zapowiadają ciągłe opady, wiatr, temperatura powietrza na poziomie dwunastu stopni przy czym odczuwalna to minus pięć... Ziarno niepewności zostało zasiane. Jechać w góry żeby podziwiać chmury i ścianę deszczu to tak trochę bez sensu... Wyciągam mapy i analizujemy jak możemy się ratować. Po krótkiej dyskusji postanawiamy zmienić trochę kolejność wyprawy i zamiast kończyć tripa w Alpach Julijskich na Słowenii zaczniemy od tego miejsca. Później machniemy wybrzeże Słowenii, Alpy Włoskie, Szwajcarię i wrócimy do Austrii. Brzmi sensownie. Lecimy zatem w stronę Słowenii.
Pokonujemy raptem kilkanaście kilosów po lekko meandrującej drodze szybkiego ruchu kiedy dopada nas ściana lodowatej ulewy. Nie deszczu tylko ulewy... spodnie w momencie łapią wodę a dłonie kostnieją pod przemoczonymi rękawiczkami. Jesteśmy na wysokości tysiąca metrów więc jest zdecydowanie chłodniej niż gdzieś na dole. Stajemy w pierwszym możliwym miejscu i na szybko, w strugach rzęsistego dżdżu nakładamy gustowne sztormiaki.
Kolejne kilometry pokonujemy w ślimaczym tempie. Widoczność mamy mocno ograniczoną więc zwyczajnie nie ma szans żeby gdzieś przyspieszyć.
Po pewnym czasie deszcz pomału zaczyna odpuszczać i zza chmur nieśmiało wygląda słońce. Robi się wręcz gorąco więc zjeżdżamy na kolejny pit stop. Temperatura skoczyła do trzydziestu stopni, z ulgą zrzucamy z siebie ciuchy przeciwdeszczowe. Chwila przerwy i ruszamy w dalszą drogę. Przejeżdżamy niespełna kilkanaście kilometrów i niebo ponownie zakrywają gęste burzowe chmury. Oczywiście nie zdążamy znaleźć dogodnego miejsca na postój zanim z nieba spadają pierwsze grube krople deszczu. Na wpół przemoczeni chowamy się na pierwszej lepszej stacji benzynowej. Nie przejechaliśmy nawet połowy dzisiejszego dystansu a już zaczyna dopadać nas zmęczenie, podła pogoda robi swoje. Mijają kolejne minuty... ponownie wbijamy się w antydeszcze i suniemy dalej.
Droga dłuży się niemiłosiernie, co chwile siąpi deszcz i jest monotonnie do porzy... yyy aż dostaję torsji. Koło godziny 15:00 dopada mnie kryzys, czuję że leci mi lekko powieka i skupienie odchodzi w fazę NREM. Żeby się rozbudzić zaczynam drzeć na siebie japę, podśpiewywać i tym podobne dziwactwa. O dziwo pomaga.
Przed wjazdem na Słowenię, kilkanaście kilometrów przed granicą stajemy na jeszcze jeden postój i ponownie zrzucamy z siebie ciuchy przeciwdeszczowe.
Granicę ze Słowenią przekraczamy bardzo sprawnie, bez jakichkolwiek covidowych komplikacji. Jedyne co mnie martwi to wyłaniające się zza szczytów granatowe chmury...
Na całe szczęście do przejechania zostało nam raptem kilkanaście kilometrów więc liczymy na to, że już nas dzisiaj nie zrosi.
Na camping przy jeziorze Bled dojeżdżamy koło godziny 18:00. Niestety okazuje się, że nie ma już wolnych miejsc więc zmuszeni jesteśmy jechać dalej. Opcją awaryjną i niemniej atrakcyjną od noclegu nad Bledem jest pole namiotowe przy miejscowości Ukans nad jeziorem Bohinj. Po kilkunastu minutach parkujemy motocykle przed recepcją. Podczas zsiadania z motocykla sprzęt prawie przeleciał mi przez kosę ze względu na bardzo duży kąt pochylenia podjazdu, ale na szczęście skończyło się tylko na nagłym przypływie adrenaliny ;)
Na campingu jest dość tłoczno więc musimy zapolować na jakieś wolne miejsce. Przechodzimy z Mariuszem pole wzdłuż i wszerz, ale słabo to wygląda, nic nie przykuwa naszej uwagi.
W pewnym momencie podchodzi do nas jakiś ziomeczek i wskazuje na ukryte za niemieckim kamperem wolne miejsce. Tłumaczy, że tak jak my przyjechał na motocyklu, ale postanowił, że noc zamiast na campingu spędzie w hotelu...dziwak. Zajmujemy zwolnione miejsce i rozkładamy obozowisko.
Szybko robi się szarówka i wieczór kończymy w campingowej knajpce zajadając się ... pizzą. Koło godziny 22:00 zgodnie z bezlitosnymi prognozami pogody zaczyna siąpić deszcz.
Dzień 5, 5 sierpnia
Koło godziny 6:00 budzi mnie pęcherz i kapiący miarowo na
namiot deszcz. Otwieram wrota pałatki, wychylam głowę... no pada, ale wyjść trzeba.
Niebo pokryte jest odcieniami szarości co nie napawa optymizmem, zapowiada się
dzień spod znaku opadów.
W drodze powrotnej z ustępu idę wzdłuż jeziora. Bohinj nawet
w taką beznadziejną pogodę wygląda pięknie.
Po powrocie do namiotu dosypiam jeszcze trochę i ostatecznie koło 10:00 kolektywnie zaczynamy dzień od wspólnego śniadania. Deszcz pomału zaczyna odpuszczać, popołudniu ma już niby nie padać.
Postanawiamy, że koło 13:00 przejedziemy się nad Bled pocykać fotasy i może popluskać co nieco jeśli wodnik pozwoli. Najpierw idziemy jeszcze na obchód po „naszym” jeziorze.
Koło 15:00 lecimy pod Bled. Na całe szczęście deszczowe chmury się rozeszły i możemy podziwiać górskie krajobrazy.
Próbuję wypluskać się w jeziorze, ale temperatura mnie pokonuje. Maksimum moich możliwości to zanurzenie do udźca.
Czas leci nieubłaganie, zbliża się późne popołudnie, wypadałoby więc coś zjeść i obmyśleć plan na kolejny dzień. Wracamy na camping.
Na miejscu siadamy nad mapami i ustalamy, że jedziemy nad słoweńskie wybrzeże Adriatyku najbardziej krętą drogą. Mamy już zdecydowanie dość autostrad i dróg szybkiego ruchu.
Przed zachodem słońce pakujemy się z Mariuszem w toń krystalicznie czystego jeziora Bohinj.
Wieczór kończymy „piknikiem” przed namiotami.
Dzień 6, 6 sierpnia
Wstajemy koło godziny 8:00, pogoda cymes. Zapowiada się na
prawdę ładny dzionek, szkoda tylko, że od początku nie mogło tak być...
Chwilę po 10:00 rozbrzmiewa dźwięk silników i grzmimy ku
kolejnej przygodzie. Za Bohinjską Bistricą dołączamy do wlokącego się sznurka
kamperów więc nie chcąc kląć pod nosem przez całą drogę zjeżdżamy na kilkunastominutowy
postój. Liczymy na to, że w międzyczasie zawalidrogi oddalą się od nas na tyle,
że będziemy mogli swobodnie pośmigać.
Po dłuższej chwili odpoczynku wracamy do gry. Im dalej od głównych arterii tym ładniejsze widoki i ruch zdecydowanie mniejszy.
Tego nam brakowało...
Po nacieszeniu oczu i kart pamięci okolicznościami przyrody suniemy dalej. Drogi robią się coraz węższe, bardziej kręte i dziurawe. Radość z sunięcia zawijasami kompletnie mnie pochłania i zauważam, że od dłużej chwili kompletnie nie stosuje się do wskazówek nawigacji... W pewnym momencie kończy nam się asfalt i stajemy przed szutrową drogą prowadzącą w stronę lasu. Między mną i Ajronem wywiązuje się krótki dialog:
P: Dasz radę takim szutrem?
A: A ile to ma kilometrów?
P: Nie wiem...Pięć, może piętnaście, trudno powiedzieć. Teraz wygląda ok, ale w lesie może się trochę skiepścić nawierzchnia.
A: Eeee, odpuszczam....Jakby to było maks pięć kilometrów to ok, ale tak to nie.
Nie ma się co dziwić, obładowanym chopperem słabo jeździ się po leśnych, górskich duktach. Trochę mam niedosyt, ale zawracamy i wjeżdżamy z powrotem na asfalt. Kupiłby se chłop motóra wyprawowego a nie tylko ta armatura i wyrywanie gimnazjalistek na chromowany wydech ;)
W godzinach popołudniowych opuszczamy górskie rewiry i wkraczamy pomału na słoweńskie wybrzeże. Koło godziny 16:00 wjeżdżamy do nadmorskiego miasta Koper i przyznam szczerze, że pierwsze wrażenie mam mocno średnie. Czuć klimat stricte portowo przemysłowy. Pierwsze skrzypce grają dźwigi, kontenery i stalowe konstrukcje. Nie mamy jakiegoś konkretnego pomysłu na nocleg więc za Koprem stajemy na krótką naradę.
Postanawiamy spróbować szczęścia w pobliżu miejscowości Portoroz na drugim końcu wybrzeża i zawijamy na jeden z nielicznych campingów w okolicy. Miejsce samo w sobie wydaje się być w porządku, ale w recepcji zostajemy poinformowani, że większość wolnej przestrzeni jest przeznaczona dla camperów a miejsca pod namioty są w wydzielonej strefie. Idziemy z Mariuszem obejrzeć ową „strefę” i miny nam rzedną konkretnie. Okazuje się bowiem, że plac dla namiotów wygląda jak winnica tarasowa na wzniesieniu.... Samo podejście na miejsce jest po stromych, wąskich i gliniastych schodkach. Każdy z „tarasów” ma maksymalnie trzy metry szerokości i do tego jest pochylony w stronę krawędzi wzniesienia czyli zejście na siku w nocy może skończyć się słabo...
Cień....zapomnij, nawet krzaka nie ma. Schodzimy na dół i jednogłośnie stwierdzamy, że to nie ma sensu i jedziemy dalej.
Podejście numer dwa to camping w miejscowości Piran nad „jeziorem” Fiesa. Podjeżdżamy na miejsce, ludzi chyba z miliard. Już widzę, że łatwo nie będzie... Strategicznie, zamiast Mariusza idę na rekonesans z Natalią, licząc na to, że kobiecie nikt nie odmówi noclegu. Niestety....okazuje się, że wszystkie miejsca na campingu są zajęte. Na otarcie łez dostajemy namiar na kolejną miejscówkę oddaloną o kilka minut drogi od Piran.
Mijamy znaki informujące nas o tym, że wjeżdżamy do rezerwatu ptaków w Strunjan. Niby fajnie, blisko natura i tak dalej, ale czujemy się jak Shrek na bagnie... Pod kątem krajobrazu miejsce nie powala absolutnie więc szybko pada decyzja, że jedziemy na camping na drugim końcu wybrzeża, do Ankaran. Tym oto pięknym sposobem zjechaliśmy całą linię brzegową Słoweni i to dwa razy.
Do Ankaran dojeżdżamy koło 18:00 i patrząc na to jak tłoczno jest na campingu mamy obawy czy w ogóle uda nam się znaleźć kawałek wolnej przestrzeni.
Szybko parkujemy motocykle i dosłownie wbiegamy z Mariuszem do recepcji. Okazuje się, że zostało raptem pięć wolnych miejsc na namioty. Rezerwujemy dwie działeczki leżące obok siebie i zadowoleni wracamy do motocykli. Wsiadamy na klacze i robimy objazd po campingu w poszukiwaniu miejsc noclegowych. Po krótkiej chwili z pomocą jak się okazało przyszłych sąsiadów odnajdujemy nasz kawałek podłogi. Niby fajnie, że w ogóle mamy gdzie spać, ale wygląda na to, że mamy miejscówkę idealnie między ciasno ustawionymi bungalowami, także będzie trochę gimnastyki z zaparkowaniem motocykli. Do tego cienia w ciągu dnia za bardzo nie uświadczymy, nad nami jest tylko niezbyt bujnie „owłosione” drzewo. Jest wieczór a i tak pot leje się z nas strumieniami także następnego dnia w pełnym słońcu będzie zapewne ciekawie.
Zdejmujemy z motocykli wszystko co wisi, dynda oraz wystaje poza obrys i zaczynami spektakl przeciskania się między camperami i bungalowami. Idzie nam to w miarę gładko więc po chwili zaczynamy rozbijać obozowisko.
Szybko kończymy proces i głodni oraz żądni owoców Adriatyku idziemy do pobliskiej knajpki na kalmary i tym podobne robale.
Załapujemy się też na elegancki zachód słońca nad betonowym wybrzeżem ;)

Po spożyciu obiadokolacji dosyć szybko kończymy wieczór, zmęczenie daje się we znaki.
Trasa pyknięta tego dnia:
Dzień 7, 7 sierpnia
Koło godziny 10:00 budzi nas słonko delikatnie muskające w namioty swoimi rozżarzonymi mackami. Kolektywnie wytaczamy się z namiotów i szukamy zacienionego miejsca, w którym moglibyśmy spokojnie spożyć śniadanie i podebatować co robimy dalej.
Na pierwszy ogień idzie prognoza pogody. Sprawdzamy na trzy telefony, każdy z nas w innym źródle i niestety, ale okazuje się, że nad Alpami cały czas straszy deszczowa zawiesina. Sytuacja jest beznadziejna, zapowiadany jest ciągły deszcz przez kilka najbliższych dni. Po raz kolejny dochodzimy do wniosku, że jechać w góry oglądać ścianę deszczu mija się z celem. Wycigąmy mapy i myślimy nad planem na kolejne dni.
Może Włochy, jezioro Garda i Alpy włoskie będą bardziej łaskawe? Cyk prognoza....no i pojechane. Przez kilka najbliższych dni mają być ciągłe opady deszczu. Jak nie COVID to inne uroki...
Po dłuższej debacie podejmujemy decyzję, że ten urlop spędzimy pod sztandarem leniwca. Nie mamy zbyt dużego pola manewru, jedziemy na Chorwację. Wybrzeże Słowenii nie powala nas na kolana więc jednogłośnie stwierdzamy, że nie ma sensu dłużej kisić się w Ankaran i będzie to nasz ostatni nocleg w tym miejscu.
Dzień ogólnie mija nam pod znakiem pluskania w basenie, brejowatym morzu i oddawania się innym uciechom.
Zwieńczeniem pobytu jest wizyta w lokalnym pubie, do którego trafiamy zupełnie przypadkiem.


Dzień 8, 8 sierpnia
Budzi nas nieludzki żar wlewający się do namiotu. Życiodajna gwiazda ...tja na bank, usmażyć nas chce bydle! Niechętnie wytaczam się z namiotu. Wykonałem raptem kilka ruchów a pot leje się ze mnie strumieniami. Fajnie będzie się zwijało namiot w tym żarze.
Po kilku minutach i litrach wlanej w siebie wody zaczynam jako tako funkcjonować.
Do śniadania zabieramy się w pełnym składzie. Nie spieszymy nam się jakoś szczególnie. Mamy dzisiaj do zrobienia niespełna dwieście kilometrów, jest sobota i zakładamy, że nie powinno być za dużego ruchu na drogach.
Przygotowania do wymarszu kończymy koło 13:00. Motocykle objuczone, idziemy więc się grzecznie wymeldować i... w recepcji tracimy prawie godzinę czasu.... Dawno nie miałem wątpliwej przyjemności obcować z tak niekompetentnymi ludźmi. Tragedia, obsługa jakby nie robiąc sobie nic z faktu, że w kolejce do wymeldowania czeka spora grupa osób śmieszkuje między sobą, co chwila ktoś wychodzi po kawcię, herbatkę, itp. Na sześć stanowisk z kasami „funkcjonują” jedynie dwa bo reszta obsługi lata radośnie w te i we wewte. Wiem, że brzmi to jak marudzenie Janusza, ale przy czterdziestostopniowym upale i poczuciu bezsensownie straconego czasu coś w człowieku pęka.
Grubo po 14:00 wyjeżdżamy z Ankran i lecimy znaną nam już doskonale drogą na Koper. Ledwie wyjeżdżamy z miasta portowego i pakujemy się w sznur samochodów. WTF? Wypadek, promocja Crocsów? Chwilę stoimy grzecznie na końcu kolejki, ale palący żar słońca i buchające od rozgrzanego asfaltu gorące powietrze zmuszają nas do ucieczki. Jedziemy ostrożnie środkiem drogi, pomału pokonując kolejne metry. Każdy przymusowy postój to katorga, termometr wskazuje czterdzieści stopni. Niestety nasze sprzęty nie mają klimatyzacji jak kampery i inne puchy dlatego żeby wymusić jakiś ruch powietrza pod garem i oddychać czymś innym niż żar i spaliny jak rekiny musimy być w ciągłym ruchu. Mija kilometr, dwa, pięć... Mam złe przeczucie, że ta kolejka ciągnie się aż do chorwackiej granicy. Co chwilę musimy wciskać się między kampery i osobówki żeby puścić jadące z przeciwnego pasa auta. Niektórzy robią nam miejsce żebyśmy się mogli zmieścić inni złośliwie zajeżdżają nam drogę...na szczęście tych drugich jest zdecydowanie mniej.
Lejący się z nieba żar dosłownie pozbawia nas sił, z każdym przebytym metrem jest coraz gorzej. Od upału zaczyna mnie mdlić. Po kilkudziesięciu minutach w końcu dostrzegam przejście graniczne, ale nie szturmujemy go od razu. Musimy odpocząć i koniecznie się nawodnić. Zjeżdżamy pod nieczynny magazyn przeładunkowy i odpoczywamy w cieniu dobre pół godziny.
W życiu bym się nie spodziewał, że w sobotę może być taki tłok na przejściu granicznym... piątek, niedziela to ja rozumiem, ale sam środek weekendu?!
Po krótkiej regeneracji wracamy na maszyny i podpinamy się pod sznur aut czekających na kontrolę graniczną. Ta na całe szczęście idzie bardzo gładko i już po kilkunastu minutach zostawiamy pierwsze ślady opon na Chorwacji.
Przez większą część trasy „szału ni ma”, autostrada ot tyle... Dopiero za miejscowością Pula droga od czasu do czasu lekko meandruje a od Vozilici krajobraz zaczyna przykuwać uwagę.





Widok chorwackiego wybrzeża Adriatyku przywołał wspomnienia z mojej wizyty w 2013 roku. Fajnie było, pogoda taka nie za stabilna ;) i generalnie ubaw po pachy.
Po krótkiej sesji zdjęciowej lecimy dalej by w okolicach godziny 18:00 zameldować się na campingu w miejscowości Icici. Cóż za miła odmiana dla zatłoczonego Ankaran, luksus jakiego dotąd nie uświadczyliśmy czyli możliwość wybrania samemu miejsca na rozbicie namiotu. Malina!
Lokujemy się strategicznie, pod cieniodajnymi drzewami i niczym pionierzy astronomii rozpoczynamy dywagacje nad torem wędrówki słońca po nieboskłonie. Od jej rozszyfrowania zależy nasz komfort, w końcu namiot trzeba ustawić tak aby jak najdłużej znajdował się w cieniu drzew.
Udaje nam się ostatecznie obrać strategiczne punkty i po rozpakowaniu gratów ustawiamy kuchenki polowe by w ciszy i spokoju spożyć puszkowaną kolację.
Z pełnymi brzuszkami idziemy na obchód po okolicy. Icici fajne jest :)
Wieczór kończymy na pełnym relaksie, wszak jutro nie musimy nigdzie gnać.
Dzień 9, 9 sierpnia
Budzi mnie gromkie "sto lat" płynące z głośniczka telefonu Mariusza. Tja, dzisiaj kończę kolejne pięć lat ;)
Plan na ten dzień mamy bardzo prosty, słodkie lenistwo, smażing na wybrzeżu Adriatyku a wieczorem bibka urodzinowa na plaży.
Po śniadaniu ochoczo zbiegamy na nabrzeże i zaczynamy radosne pląsy w morzu. Poznaję nawet nowych kolegów. Okazuje się, że wszystkie ziomeczki mają na imię Rafał:
Woda jak w wannie, pełen luzik. Przyznam szczerze, że nie pamiętam kiedy ostatni raz udało mi się aż tak bardzo nic nie robić.
Po imprezie z Rafałami poznałem się z kolejnym ziomeczkiem, moczymordą Sebastianem. Jak każdy kormoran Sebastian nie wykazywał oznak agresji.
Pluskania było w opór, ale tego dnia czekały nas jeszcze inne atrakcje. Wieczorem urządziliśmy sobie na plaży piknik urodzinowy, ale już nie będę się rozpisywał nad przebiegiem tego eventu. Ogólnie było przednio ;)
P.S Eleganckie Janusze i Jerzyki przesyłajo buziaki
Dzień 10, 10 sierpnia
Kolejny dzień spędzony pod banderą słodkiego lenistwa. Dalszy ciąg integracji z lokalną fauną i pluskanka w ciepłym Adriatyku.
Z ambitniejszych rzeczy jakie tego dnia zrobiliśmy to mały urbex po, jak się później okazało, niegdysiejszym sanatorium dla dzieci. Kilka fotek z tzw. willi Münz:
Fajne miejsce na zwiedzanie z leciutkim dreszczykiem.
Po sprawdzeniu prognoz pogody podejmujemy decyzję, że dnia następnego zawijamy wrotki z Icici i jedziemy do Senj. Tam planujemy spędzić dwie noce i już na rozchodniaczka nocleg rezerwujemy w klimatyzowanych luksusach.
Dziesiąty dzień covidowego urlopu kończymy grzecznie i w miarę wcześnie.
Dzień 11, 11 sierpnia
Budzimy się wyspani, bez żadnych dolegliwości. Leniwie zasuwamy ostatnie śniadanie w Icici po czym jeszcze bardziej leniwie zwijamy tobołki i namioty. Camping opuszczamy w największą latarę czyli koło 13:00. Przejeżdżamy kilkaset metrów i stajemy jeszcze na szybkie zakupy.... pamiątki i takie tam. Mariusz i Natalia zasuwają wydawać chorwackie kuny a ja waruję przy motocyklach. Fajna sprawa kisić się w ciuchach motocyklowych w czterdziestostopniowym upale, gorąco polecam.
Po kilku minutach ruszamy już na dobre.
Droga do Senj nie jest może jakaś szczególnie spektakularna, ale od czasu do czasu udaje nam się spojrzeć zza mijanych budynków na Adriatyk.
Do Senj dojeżdżamy koło 14:00 i już w samej miejscowości zatrzymujemy się na szybkie tankowanie maszyn i siebie samych. Jest strasznie gorąco więc obowiązkowo trzeba uzupełnić płyny.
Do znalezionej na bookingu kwatery dojeżdżamy chwilę przed 15:00. Jest schludnie, jest klima, wszystko czego nam potrzeba a i do centrum wydaje się być niedaleko.
Po załatwieniu formalności meldunkowych, rozpakowaniu części klamotów i obowiązkowym prysznicu idziemy na szamę. Ostatni raz w Senj byłem w 2013 roku i pamiętam, że to właśnie tutaj jadłem najlepsze grillowane kalmary. Zgadnijcie gdzie siedem lat później trafiliśmy na jedzonko....
Trochę się tu pozmieniało, ale kalmary nadal mają rewelacyjne. Niestety pech chciał, że nie wyszło nam za bardzo spożywanie na świeżym powietrzu bo akurat zaraz po tym jak złożyliśmy zamówienie rozszalała się burza... Tradycji stało się zadość. Na szczęście deszcze niespokojne nie trwały zbyt długo i po kilkunastu minutach przestało padać.
Po spożytym posiłku udajemy się na drobne zakupy i postanawiamy z Mariuszem zasmakować zawartości pewnej buteleczki, na etykiecie której widnieje uśmiechnięta Pani. "To musi być pyszne, skoro ta Pani taka roześmiana" pomyśleliśmy.... Jak bardzo błędne okazało się nasze założenie mieliśmy się przekonać w bardzo niedalekiej przyszłości.
Tymczasem rozpoczynamy marsz na jedną z plaż znajdujących się niedaleko naszej kwatery. Jest jeszcze w miarę wcześnie więc zachód słońca z dobrym napitkiem i w doborowym towarzystwie brzmi jak plan.
Zejście na plażę prowadzi po dość stromych schodach, których jest całkiem sporo. Schodzi się fajnie, ale z wejściem z powrotem już na pewno nie będzie tak różowo. Na dole zostały jeszcze jakieś niedobitki plażowiczów z dnia, ale prędko zostajemy sami.
Rozsiadamy się na dobre i wyciągamy nabyte przez nas buteleczki z uśmiechniętą Panią na etykietce. Przekręcamy korki, słychać charakterystyczny zgrzyt po czym bierzemy po solidnym łyku....
- Uooooo qrłaaaaa
- O ja pier.......
- Co to za syf.....
- Ty, a może to jest jaki dodatek do ciasta?
- Albo perfumy jakie?
- Albo trutka na mendy?
- Ty.....a czemu to nie ma banderoli....
- O qrła....
-......
- Natalia....weno wygoogluj co to jest, może to jaki środek do odgrzybiania jest a my to pijemy....
W sumie, to gdyby rok 2020 miał smak, to byłby właśnie taki. Gorycz i cierpkość w jednym, przez chwilę na prawdę myśleliśmy, że to jakaś chemia albo inne pachnidła...
Na nasze szczęście, po wnikliwym przestudiowaniu etykiety i informacji z internetów dowiedzieliśmy się, że to likier ziołowy.... Przestrzegam, dawno taki syfu nie miałem w ustach. Mariuszek na szczęście uwiecznił zdjęcie tej zdradzieckiej butli:
Po tej gorzkiej (i to dosłownie) lekcji podziwiamy zachód słońca...
....a wieczór kończymy już na kwaterze, na eleganckim balkoniku naszej ekskluzywnej pakamery.
Dzień 12, 12 sierpnia
To nasz ostatni dzień nad Adriatykiem. Nie chcąc tracić czasu sprawnie opuszczamy lokal i lecimy na plażing. Słoneczko dokazuje nam okrutnie smagając ognistym pejczem. Obieramy kierunek na port w Senj, ale szukamy po drodze jakiejś dzikiej odludnej plaży. Niestety miejsce znajdujemy już praktycznie przy mieście. Jest taki żar, że dosłownie w biegu zrzucamy skąpe odzienie wierzchnie i pakujemy się do chłodniutkiej wody.
Jedynym minusem naszej miejscówki jest brak wystarczającej przestrzeni zacienionej więc żeby się schłodzić w wodzie lądujemy praktycznie co chwilę.
Koło godziny 14:00 Mariusz odłącza się od nas bo eeee.... przypomniało mu się, że zostawił mleko na gazie i musiał chyżo wrócić na kwaterę. Z kolei ja z Natalią smażymy się jeszcze trochę po czym udajemy się na krótki spacer po Senj połączony z zakupem souvenirów dla fanów z Polski.
Obiad uskuteczniamy w wersji bałkańsko - budżetowej czyli kupujemy w piekarni burki.
Po jakiejś godzinie ponownie spotykamy się z Mariuszem i idziemy na odsłonę drugą plażingu, tym razem w miejscu, w którym poprzedniego dnia prawie otruliśmy się paskudnym likierem.
Pluskamy się do późnych godzin popołudniowy i nie ukrywam, że z wielkim żalem przyszło mi opuszczać kamienistą plażę w Senj. Tym bardziej, że tutaj również poznałem nowych koleżków, byli krabowie w ilościach bardzo dużych i był sobie też przewspaniały i przesympatyczny pająk Daniel.
Rozmowom i żartom z Danielem nie było końca, ale niestety
nadszedł czas pożegnania. Tam w Senj, na tej kamienistej plaży zostawiłem
na prawdę fajnych koleżków.
Ostatni wieczór na Chorwacji spędziliśmy walcząc ze smutkiem
i poprawiając sobie humor oglądaniem chorwackiego kanału muzycznego... Nasze
Polo TV ma bardzo mocną konkurencję....
Dzień 13, 13 sierpnia
Ostatnie wyjście na balkon i rzut okiem/obiektywem na okolicę
Chwilę po godzinie 9:00 rżniemy w stronę Węgier. Nasz cel - Balaton a gdzie konkretnie to się okaże w praniu. Aż do miejscowości Karlovac skutecznie omijamy drogi szybkiego ruchu i rozkoszujemy się ostatnimi winklami.
Później niestety zaczyna się mozoł autostrad. W drodze, na którejś ze stacji podejmujemy decyzję, że na nocleg udamy się na jeden z campingów w miejscowości Siofok.
Na miejscu meldujemy się koło godziny 17:00. Pogoda rewelka więc po rozpakowaniu majdanu udajemy się na obiadokolację, drobne zakupy i wieczorną posiadówę nad Balatonem.
Podczas tego ostatniego rytualne zamoczenie stópek w rosole musiało zostać wykonane i stwierdzam, że od mojej ostatniej wizyty nad tym akwenem wiele się nie zmieniło. Żur, muł i dziadostwo.
Już po zmroku nie dało się nie zauważyć nadciągających z kilku stron burz. Obrzeża Balatanu zaczęły trzaskać fleszami jak na czerwonym dywanie. Zapowiada się "spokojna" noc...
Na zwieńczenie wieczoru wybieramy wizytę w przycampingowej knajpie pod chmurką, którą nie wiedzieć czemu zaczęto zamykać chwilę po 24:00. No nic, znaczy że czas się zbierać spać. Oczywiście w drodze powrotnej dopadł nas deszcz....
Ogólnie przez całą ostatnią noc lało z niewielkimi przerwami.
Dzień 14, 14 sierpnia
Koło 5:00 rano budzi mniej zażarta dyskusja skutych makaroniaży, którzy za miejsce swoich rozważań musieli wybrać akurat okolice naszego namiotu. Kulturalnie wydarłem na nich japę i pouczyłem żeby spier... oddalili się w inną okolicę i obniżyli ton swojej dyskusji bo nie są na campingu sami. Po tym incydencie kontynuowałem sen by ostatecznie obudzić się trzy godzinki później.
Niestety, siąpiący z nieba deszcz drastycznie wydłużył czas naszego pakowania i zbierania się z campingu. Pogoda zdecydowanie nie zamierzała nas rozpieszczać.
Węgierski camping opuszczamy z lekkim deszczykiem, który na szczęście odpuścił po kilkunastu kilometrach. Azymut - Słowacja.
Trasa tego dnia to niestety nuda. Jedyną atrakcją były cygańskie slumsy na granicy słowacko węgierskiej. Na poddaszu jednego z „budynków” (właściwie lepsze byłoby określenie lepianek) można było dostrzec imponującą kolekcję rowerów. Ze czterdzieści sztuk jak nic upchanych jak śledzie. W sumie to coś w tym może być, że to właśnie Cyganie wymyślili triatlon, na basen z buta a z basenu już rowerem.
Przed samym Namestovem zgęstniały chmury i zaczął wiać silny deszcz. Oczywiście trafiliśmy na przechodzącą nad okolicą burzę… Szybki postój i częściowo oblekamy się w przeciwdeszczowce. Do miasta wjeżdżamy w strugach deszczu chwilę przed godziną 18:00.
Tradycyjnie już, przed podbiciem pola namiotowego lecimy na szybkie zakupy i jadło do „Gazdy”.
Jesteśmy potwornie zmęczeni, ale wizja wieczorno nocnych pląsów pozwala nam odnaleźć ukryte jeszcze gdzieś głęboko w organiźmie moce….
Dzień 15, 15 sierpnia
Eeeehh, co tu dużo pisać.... wegetacja :))))
Dzień 16, 16 sierpnia
To już w sumie koniec tej dziwacznej przygody pod tytułem urlop 2020. Koło 14:00 zwijamy z Natalią nasz obwoźny cyrk i żegnamy się z Mariuszkiem. Rozjeżdżamy się w różne strony, my jedziemy na działeczkę do moich rodziców w stronę Lelowa a Ajron w okolice jeziora Rożnowskiego.
Oczywiście zaraz po przekroczeniu przez nas granicy w Korbielowie rozszalała się ulewa. Kto przejeżdżał tamtędy ten wie, że jazda w weekend po okolicy to tzw. psi zaprzęg a wleczenie się w wężyku osobówek i brak pobocza nie pomaga w czasie deszczu. Zanim udało nam się znaleźć kawałek trawy do celów postojowych zdążyliśmy przemoknąć do suchej nitki także gumiaki zakładamy na mokre ciuchy.
Zauważam też, że z gniazda zapalniczki, do którego podpiętą mam ładowarkę do telefonu, sączy się woda... supcio.... W strugach deszczu upycham do środka kawałki papieru toaletowego i modlę się żeby nie doszło do zwarcia.
Elegancka ulewa towarzyszy nam aż do Bielska Białej. Po wyjechaniu z miasta stajemy na stacji benzynowej żeby odpocząć trochę po męczącej jeździe w deszczu.
Kolejny postój planujemy już w Sosnowcu a do celu w Lelowie ostatecznie docieramy koło godziny 19:00.
Kurtyna...
Czas na krótkie podsumowanie. Urlop spod znaku 2020 był jednym z najdziwniejszych jakie dotychczas spędziłem. Plany zmieniały nam się z dnia na dzień i tak po prawdzie, to przez cały wyjazd nie byliśmy nigdy do końca pewni w jakim miejscu danego dnia skończymy. Było jednak rewelacyjnie i po raz pierwszy od bardzo dawno na "wczasach" odpocząłem psychicznie i fizycznie.
Ostateczny dystans na trasie Szczecin - różne ładne miejsca - Szczecin, jaki zarejestrował licznik Dejzi wyniósł 3831,1 kaemów.